29 grudnia 2009



Ten wpis dedykujemy Marcie Podleśnej-Nowak, dzięki której dowiedzieliśmy się o Choquequirao.

Kiedy wyjechalismy z Abancay na 4000mnpm ukazaly sie nam przepieknie osniezone szczyty. Dawno nie widzielismy tak pieknie wysokogórskiego krajobrazu. Mocno nas to uskrzydliło. Zapomnieliśmy o konflikcie z Abancay, zapomniałam o trudzie trekingu do Choquequirao. Jechaliśmy na dól do Cachory z chęcią wyruszenia dnia następnego na szlak. Do wioski zajechaliśmy już po ciemku. Był sobotni wieczór, który trochę pokomplikował nam nasze plany. Zaczęliśmy zagadywać ludzi z mułami na ulicach, żeby dowiedzieć się cokolwiek więcej o trasie, różnicach w wysokościach, ilości potrzebnych dni itp itd. Niejeden "areiro" oferował nam swoje usługi. Problem jednak polegał na tym, że każdy jeden był nieźle pijany. Znaleźliśmy szyld z nazwą hostelu - Casa de Salkantay, na którym narysowane były flagi różnych państw europejskich, między innymi - flaga brytyjska. Tam muszą mówić po angielsku i tam też pojechaliśmy. Okazało się, że właścicielem hostelu jest amerykańsko-peruwiańskie małżeństwo. Holender, jak to Holendrzy, świetnie mówił po angielsku, opowiedział nam o szlaku i zaproponował, że zorganizuje nam muła i przewodnika za jedyne 400 soli od osoby... Grzecznie mu podziękowaliśmy, poprosiliśmy jedynie i wypożyczenie nam peleryn od deszczu i kijków, na co zgodził się za darmo :) I pojechaliśmy szukać tańszej opcji noclegowej i przede wszystkim przewodnika z mułem. Ostatecznie, nie mieliśmy innego wyjścia, jak dogadać się z pijanym areiro, kóry zaręczał nam, że o 7 będzie gotowy. I zaliczkę chciał. Jednak nawet babeczka w sklepie, w którym dobijaliśmy targu, krzyczała zza lady, żeby żadnej kasy mu nie dawać. Zaliczki nie dostał. Zrobiliśmy zakupy jedzeniowe dla 3 osób, bo jak się okazało kwota 25 soli (złotych) dziennie jedzenia areiro nie obejmuje. "Compartimos" oznacza w tym przypadku my dbamy zarówno o wodę jak i jedzenie dla całej trójki. Wieczorem jeszcze przepakowaliśmy plecaki, coby tylko jeden wziąć i poszliśmy spać. Obudziliśmy się o 5.30. Za oknem deszcz. Cały czas mówiąc i myśląc o Choquequirao podkreślaliśmy, ze wyruszymy tylko pod warunkiem, że pogoda bedzie dobra. Pada okrutnie, a my szykujemy sie do wyjscia. Nie ma to jak nasze zelazne postanowienia... O 7 konczymy jesc sniadanie, Machencjusz leci po areiro, po czym okazuje sie, ze jest za pijany, zeby z nami isc....... Obiecuje znalezc zastepce. I w ciagu 10 minut wynajduje 19-letniego Gualdiego, ktory jest gotowy isc z nami tak jak stoi na 4 dni w gory. I mula ma, tylko wlasnie je, prosi zebymy poczekali 30minut. Przychodzi przed 8 z małym plecaczkiem, prowadząc na sznurku naszego poczciwego muła - Loco (Szalony) :)



Przestaje padać, wśród chmur ukazują się pierwsze ośnieżone szczyty Cordillery Vilcabamba. Mimo mocno błotnistych początków, zapowiada się naprawdę nieźle! Pierwsze 11 kilometrów jest naprawdę prostych. Za Cachorą ścieżka schodzi lekko w dół, po czym wspina się do góry po przekroczeniu rzeczki i kolejne kilometry są można powiedzieć po płaskim. Idziemy tak żwawym tempem, że nawet Gualdi z Loco zostają sporo w tyle. Zaczynam wierzyć, że jakoś podołam i Choquequirao zdobędziemy :) Po ok 2,5 szybkiego marszu dochodzimy do punktu widokowego Capullioc. Koniec płaskiego na dłuuugo. Ścieżka zaczyna spadać w dół do rzeki. Na początku bardzo niewinnie, więc dalej jesteśmy żwawi. Rzeka wydaje się nam rzut kamykiem. Szacujemy, że za godzinę będziemy przy moście. Nasz optymizm bladnie jednak z każdym kilometrem w dół. W pierwszej godzinie schodzenia zaczyna boleć mnie kolano. Mocno utrudnia to moje dalsze poruszanie się, co więcej martwi mnie to, jak ja dam przez resztę dni radę. Poruszamy się jednak dalej. Krajobrazy przepiękne. Gór ośnieżonych co prawda nie widać, ale pola agaw, przez które przechodzimy, różnokolorowe skały, głęboki kanion z rzeką Apurimac, zieleń i skrzeczące papugi wystarczają do dechu zaparcia. Przerwy zaczynamy robić coraz częściej. Dochodząc do wioski Chiquisca już nie idę, a powłóczę nogami. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, decydujemy się więc na dłuższą lunchową przerwę. Loco idzie pić, a my otwieramy nasze tuńczyki, kroimy cebulę pomidory i sie zajadamy. Zjadamy połowę racji chleba, jaką wzięliśmy ze sobą na 4 dni :) Ok 14 pakujemy muła i kontynuujemy schodzenie. Szybko zapominam o odpoczynku. Straszliwy skwar leje się z nieba, nogi nie chcą już dalej iść w dół. Przy moście, po pokonaniu 1500 metrów w dół, kładę się na ziemi. Udało się, jedna czwarta za nami! Rodzi się pytanie - co dalej? Możemy zostać na noc przy rzece, jest jednak dopiero 15, szkoda nam więc trochę marnować tylu godzin. Wbrew wołaniu o "nieporusznie się" nóg decydujemy się na przkeroczenie rzeki i pokonanie 600 metrów do góry do miejscowości Santa Rosa. Szczerze mówiąc nie znalazłam jeszcze relacji w necie, żeby ktoś pierwszego dnia przedrałował aż do tego miejsca... Nawet Gualdi nie potrafi ukryć swojego zdziwienia, jak zarządzamy, że idziemy dalej. Pierwsze metry pod górę pokonujemy zaskakująco sprawnie. Głowa w dół, regulacja oddechu i krok za krokiem, konsekwentnie do góry. Przez to, że nie patrzę się w ogóle przed siebie, tylko cały czas pod nogi - na jednej z prostych serce mi zamiera - moja stopa staje metr przed tarantulą... Z czasem robimy coraz więcej minutowych przerw. Dochodząc do Santa Rosy nie wierzę, że ja jeszcze żyję i idę. Siadam i siedzę. Jest błogo. Koniec na dzisiaj. Wspaniała ulga :) Machencjusz rozkłada namiot i idzie drewno na ognisko nazbierać. Ja siedzę. Skąd on ma na to siłę to ja naprawdę nie wiem. Gotujemy na ogniu w naszych nowych garczkach zupki chińskie. Smakuje to świństwo jak nigdy :) Zasypianie w naszych ciepłych śpiworach jest niesamowitą przyjemnością. Absolutny Błogostan.



Jako, że Gualdi zarządził na dzień następny pobudkę o godz 5.30, wstajemy potulnie o tak wczesnej porze. Śniadanko i w drogę. Czeka nas 800 metrów stale pod górę do wioski Marampata. W nieco ponad 1,5h jesteśmy na górze. Tam spotykamy zaskakująco dużo, bo aż 6 turystów - 4 Amerykanów i 2 Francuzów. Wszyscy wyruszyli zakładając, że po zobaczeniu Choquequirao pójdą dalej - przez góry do Machu Picchu (nie wiedzieliśmy, że tak można). Cała 6 nie wzięła jednak muła i wszyscy mają szczerze dość. 2 Amerykanów rezygnuje, podchodzenie do Marampaty zajęło im 7 godzin, Francuzi też mają dość. Pozostali 2 Amerykanie postanawiają przeczekać w górach Boże Narodzenie i poczekać aż ktoś będzie gotowy pójść z nimi z mułami do Machu Picchu. Po lunczyku wyruszamy do ruin. Idziemy w kompletnych chmurach, nic nie widać oprócz zielonej gęstwiny, przez którą się przedzieramy. Trochę nas to martwi, liczymy jednak na to, że jeszcze się rozpogodzi. Po ok 1,5h marszu dochodzimy do napisu - Choquequirao. SZCZĘŚLIWI!!! I ciekawi - jakie okażą się ruiny, do których tyle szliśmy?? Zaczynamy od tarasów, po czym wspinamy się lekko do góry i dochodzimy do głównego placu miasta. W tym miejscu widzimy, skąd wzięła się nazwa Choquequirao - jeden z członów tego słowa to po keczuańsku - kołyska. Miasto wznosi się po obu stronach placu lekko do góry, tworząc właśnie kołyskę. Po lewej stronie placu znajduje się więzienie, a trochę nad nim, na płaskim wierzchołku znajduje się miejsce, w którym obserwowoano słońce i czczono Boga Słońca. Po prawej stronie natomiast widzimy Pałac Inki, domy mieszkańców, spichlerze oraz trochę wyżej dzielnicę kapłanów. Najpierw jednak idziemy na drugą stronę wzgórza, ok 100metrów w dół zobaczyć tarasy z unikalnymi zdobieniami. Na pierwszym tarasie widzimy zygzak z białego kamienia symbolizujący wężą, sporo niżej natykamy się natomiast na pierwszą lamę - utworzoną z białego kamienia. W sumie jest ich 33. Z oddali widać, że lamy nie stoją przypadkowo, wszystkie zwrócone są w tę samą stronę wzdłuż pochyłej linii. Jest kilka teorii odnośnie pochodzenia lam. Gualdi twierdził, że lamy są zwrócone w kierunku Machu Picchu - mają przewodnika i tam zmierzają. Wszystkie tarasy połączone są ze sobą akweduktami, co więcej podczas gdy wyższe tarasy utworzone są z poziomo ułożonych kamieni, niżej położone tworzą pionowa układanka kamieni. Według Gualdiego takie rozwiązanie zapewniało lepszą cyrkulację wody. Z tarasów wracamy na główny plac miasta. Rozpogadza się. Wychodzi słońce, a my wspinamy się na wzgórze, na którym czczono bogów. Stąd widok na miasto jest najpiękniejszy. Widać tarasy, plac, pałac Inki, domy inkaskiej arystokracji, wyżej dzielnicę kapłańską, a w dole ponad 1500 metrów niżej rzekę Apurimac. Na koniec idziemy jeszcze do ruin zamieszkałych kiedyś przez kapłanów. I znowu rzucają się w oczy akwedukty, ciągnące się wzdłuż ścieżki i między domami.



Ruiny Choquequirao owiane są mnóstwem tajemnic. Najprawdopodobniej miasto zostało zbudowane przez Túpac Inca Yupanqui na wzór Machu Picchu (stąd min podobne położenie) i stanowiło ważne centrum administracyjne i religijne. Pełniło trochę funkcję bramy wejściowej do Świętej Doliny Inków.

Jesteśmy zachwyceni. Pustką, ciszą, mistycznoscią i potęgą inkaskiego miasta. Wszystko zostało w nim wybudowane przy uwzględnieniu drogi słońca i gwiazd. Choquequirao jest majestatyczne, duże większe niż Machu Picchu, jednocześnie mniej zwarcie wybudowane i przez to pewnie trochę mniej fotogeniczne. Archeolodzy szacują, że obecnie odkopano ok. 30% ruin. Cała masa tarasów i domów ukryta jest ciągle pod bujną roślinnością. Według szacunków rządu peruwiańskiego w 2006 roku Choquequirao odwiedziło 6800 turystów, co stanowi lekko ponad 1% ilości turystów przybyłych w tamtym czasie do Machu Picchu. My zwiedzaliśmy Choquequirao z 4 innymi turystami. Niezwykła pustka, która tak bardzo dodaje uroku temu miejscu.

Ok 16 zaczęliśmy nasz powrót. Ciężki powrót. I znowu przyszły chwile, kiedy miałam już tak bardzo dość, że nie wiedziałam już, skąd siły na kolejny krok czerpać. Wieczór był bardzo przyjemny. Siedzieliśmy przy świeczce z Francuzami i Amerykanami i rozmawialiśmy - o wrażeniach, podróżach, Ameryce Południowej i życiu Francuzów. Pierre i Laurance mają ok 40 lat. Sprzedali wszystko co mieli, kupili 14-metrowy jacht i podróżują nim do okoła świata. Wyruszyli ponad rok temu, zobaczyli trochę Europy, Afryki, Wyspy Zielonego Przylądka i przepłynęli Atlantyk do Ameryki Południowej. Teraz wracają na chwilę do rodziny do Francji, po czym wracają do Buenos Aires gdzie bedzie na nich czekala łódka, robia jej remont, żeby przygotowac ja na jeden z najtrudniejszych zeglarsko odcinkow na ziemi - z Buenos Aires do Patagonii. Niesamowicie pozytywni ludzie, tak smieszni i szczesliwi... Pierre bardzo przypominal mi Pierre-Marie - podobne poczucie humoru, nie mowiac juz o tym jakze fajnym akcencie, zdziwieniach :) (POZDRO!!!) Piere i Laurance opowiedzieli nam też sporo o możliwości żeglarskiego podróżowania na stopa :) W naszym przypadku trochę ciężkie to będzie, bo ludzie do Europy pływają głównie z północy Ameryki Południowej (Wysp Karaibskich lub Wenezueli), lampka w głowie się nam jednak zaświeciła.Trzeciego dnia rozpoczęliśmy ostateczny powrót do Cachory. W dół wręcz spadliśmy. Kolano przestało mnie boleć, zejście na dół zajęło nam może 2,5h. Na dole zrobiło się jednak problematycznie. Nad rzeką byliśmy przed 12. Żar lał się z nieba, ręką ruszyć się nie chciało, nie mówiąc już o nodze. Po dłuższej przerwie postanowiliśmy iść dalej do Chiquisci. Godzinne podejście w tym straszliwym upale było dla mnie mordęgą nie-do-opisania. W Chiqisce Francuzi i Amerykanie postanowili, że zostają. My natomiast zdecydowaliśmy, że zrobimy dłuższą przerwę, żeby przeczekać upał i o 15 wyruszymy do następnego campingu, 1,5 godziny pod górę. I tak też zrobiliśmy. Tuż przed wyruszeniem spotkaliśmy parę, która właśnie szła w kierunku Choquequirao. Od pytania do pytania okazało się, że są z Belgii i że to właśnie oni jechali tym nieszczęscnym autobusem z Ayacucho, na który napadli bandyci... Ależ ten świat mały, to ich pukanie do drzwi słyszeliśmy na komisariacie. Na camping doszliśmy tuż przed deszczem - idealnie udało się nam rozłożyć namiot i ugotować kolację, kiedy zaczęło padać. Zasnęliśmy przed 19 ... :/ Przed 20 obudził nas Brazylijczyk, który właśnie przyszedł z Cachory i się z namiotem siłował. Składał go poraz pierwszy, stał więc z intrukcją i chińską latarką, którą trzeba było ściskać regularnie, żeby nie przestawała świecić :) Uśmialiśmy się nieźle.

Został nam jeszcze czwarty dzień. Wstawaliśmy jednak w świetnych humorach, wspaniała była świadomość, że najcięższe już za nami. Przed nami - ostatnie 2h podejścia, po czym 2,5h po w miarę płaskim. Szło się nam super, bliskość celu uskrzydlała. I pewnie super też by się doszło, gdyby nie - poraz kolejny już - mega uciążliwe słońe, które ostatnie niby proste kilometry zamieniło w nieco ciężkie. Do Cachory wchodziliśmy z wielką satysfakcją. Boski, choć zimny prysznic, kurczak z ryżem - mniami, pakowanie na motor i w drogę do Cusco, do którego udało się nam dotrzeć przed zmrokiem. Znaleźliśmy przyzwoicie tani nocleg i poszliśmy odsypiać wysiłek ostatnich dni. Na koniec kilka słów podsumowania samego szlaku:



X zaznaczylam campingi. Wszystkie z wyjątkiem campingu Cocamasana mają wodę i mini sklepiki. Dodatkowo w Chiquisce, przy rzece Apurimac i Marampacie są łazienki z prysznicami płatne 1sol. Campingi płatne są 1-2sole, w Cocamasanie camping jest darmowy. W Chiquisce i Marampacie gospodynie przygotowują ciepłe posiłki za ok 6soli (spora porcja, można się najeść). Wypożyczenie muła z przewodnikiem kosztuje 50soli za dzień. Warto się o ten luksus pokusić, jest naprawdę trudno.

Zdjęcia z Choquequirao:
Do Choquequirao


Pozdrawiamy z wioski pod Machu Picchu,
Madziula

25 grudnia 2009

Po tym jak skonczylam pisac ostatni wpis, zle sie poczulam. Znowu zaczelo kotlowac mi sie w brzuchu, i czulam ze nadchodzi ciezka zoladkowo noc. I byla ciezka, duzo ciezsza niz kazda jedna chwila mojego zatrucia przezywanego w Ibarze i Quito. Byla na tyle ciezka, ze nastepnego dnia czulam sie tak slaba, ze postanowilismy zostac kolejny dzien w Ayacucho. Przelezalam go w lozku, odzyskujac po malu sily i apetyt. Wieczorem wybralismy sie na zupe do restauracyjki na rynku. Juz jak zaczelismy sie zbierac do wyjscia zaczelo padac. Pod drodze na rynek drogi zamienily sie w rzeki. Szczegolnie te prowadzace w dol, prostopadle do gory. Machencjusz przenoszac mnie przez nie mowil ze ledwo idzie, tak ped wody utrudnial mu kazdy krok.

Restauracyjka miala taras z widokiem na plac. Usiedlismy wiec z samego brzegu i obserwowalismy co sie dzieje. Sciana deszczu. Ulewa straszliwa. Ulice zmienialy sie w coraz wieksze rzeki. Woda przewracala zaparkowane motory, niosla je, wpychala pod samochody. Rzeki zaczely wdzierac sie na chodniki. Ludzie chowajacy sie pod arkadami krzyczeli. W koncu wszystko sie uspokoilo i postanowilismy zaczac wracac. I dopiero wracajac zauwazylismy, ze rzeki nie byly zwyklymi rzekami. Niosly ze soba gigantyczna ilosc kamieni i blota. Niektore drogi zniknely pod sterta kamieni. Nie bylismy jednak swiadomi jak bardzo powazna byla sytuacja. Dopiero nastepnego dnia dostalismy od rodzicow zaniepokojonego smsa i przeczytalismy w internecie, ze:

" Dziewięć osób zginęło, a 25 zostało rannych, gdy na skutek ulewy obsunęła się ziemia, pociągając za sobą lawinę błota i kamieni w środę wieczorem, w południowo-wschodnim Peru - poinformował w czwartek wieczorem premier Angel Javier Velasquez.
Wypadek miał miejsce w Ayacucho, stolicy prowincji Huamanga. Potok błota zniszczył około stu domów i zmiótł około 20 pojazdów z ulic miasta, położonego 550 km na południowy-wschód od Limy.

Część miasta jest pozostaje zagrożona, kilkaset osób trzeba będzie ewakuować. W regionie katastrofy nadal przewidywane są deszcze. Osunięcie terenu sparaliżowało system kanalizacyjny; centrum miasta pokryte jest metrową warstwą błota."

Z tym blotem w centrum to troche przesadzili. Sytuacja w miescie byla jednak powazna.

Nastepnego dnia po lawinie udalo nam sie wyjechac! Plan byl odwazny, chcielismy dojechac conajmniej do Andahuaylas. Droga prowadzila konsekwentnie do gory. I na jakis 3000 mnpm odkrylismy ze nasza przednia opna traci powietrze. Jako ze mamy jakis tam specyfik, ktory wstrzykuje sie do detki, uzylismy go, dopompowalismy powietrza i pojechalismy dalej. Zaraz po osiagnieciu przeleczy na 4000mnpm jechalo sie znowu bardzo ciezko. Substancja latajaca dziury jednak nie zadzialala. Nie mamy wyjscia, zmieniamy kolo. 8000 przejechanych kilometrow i pierwszy flak. I tak niezly wynik. Jak sie jednak okazuje w naszym przypadku zlapanie gumy nie wiaze sie z jakims tam po prostu zmienianiem opony. To zwiastun przygody.



Rozpoczynamy wiec zmienianie opony. To pierwsza wymiana opony w motorze w Machencjuszowym zyciu. Ja kibicuje i narzedzia podaje. Machencjusz zdejmuje kolo i rozpoczyna sie problem - jak zdjac opone. Machencjusz siluje sie.Z wielu stron probuje. I nie wychodzi. W Quito Sebastian Miranda zalozyl nam specjalna blokade, zeby am opona nigdy nie spadla, co dodatkowo utrudnia prace. Dlugo to silowanie sie nam zajmuje. Nie mamy dobrych narzedzi. Nie dajemy rady. Zatrzymujemy wiec nadjezdzajacy motocykl i prosimy o pomoc. Mily pan farmer wyjmuje swoje narzedzia i w moze 10 minut zdejmuje opone. Po moze 30 minutach nowa detka jest wsrodku. Motocykl odjezdza, a my zatrzymujemy ciezarowke, zeby skorzystac z jej pompki. Nasza na tej wysokosci wlasciwie nie dziala, brakuje cisnienia. Opone udaje sie napompowac, slyszymy jednak uciekajace w okolicach wentyla powietrze. Zdejmowanie opony nr2. Tym razem Machencjusz przypatrzyl sie jak Peruwianczyk zgrabnie opone srubokretem zdejmowal i idzie mu nie mniej sprawnie. Wentyl udaje sie nareperowac. W tak zwanym miedzyczasie nadchodza ciemnie chmury. Wkladamy opone, silujac sie z nia niesamowicie, byle tylko zdazyc przed deszczem i burza. Zatrzymujemy kolejna ciezarowke, zeby zapompowac kolo i znowu okazuje sie ze cos nie dziala. Nowa detka tez ma dziure. Troche zniecierpliwieni, troche wsciekli zakladmy wciaz sflaczale kolo i czekamy na ciezarowke, ktora bedzie miala miejsce na kolo i zwiezie nas na dol. Zaczyna padac. Nie deszcz, a grad.



Jestesmy w otwartym terenie, nie mamy gdzie sie schowac. Kucamy w kaskach przy skarpie, ktora choc troche chroni nas przed uderzajacym lodem. I czekamy. Nic nie jedzie. Czekamy tak moze 30min. Powstaje nowy pomysl. Jesli przyjedzie bus, odepniemy kolo i ja zjade z nim do wulkanizatora na dol, a Machencjusz bedzie czekal na mnie przy motorze. Przyjezdza bus - szybka akcja - odpinanie kola, kolo pod pache, detka do reki, komorka dla kontaktu do kieszeni i do busa. Na dol jest 19km, przy tych warunkach atmosferycznych pokonanie ich zajmuje nam prawie godzine. Do miejscowosci Ocros dojezdzam o 16, dla porownania - zmienianie opony rozpoczelismy o 11... Znajduje wulkanizatora. Ktory jest tylko wulkanizatorem. Nie ma jednak nawet srubokreta. Opone jednak jakos zdejmuje, lokalizuje trzy dziury w jednej detce i dwie w drugiej. Wszystkie zakleja, zaklada opone. Wszystko zajmuje mu niebagatela - GODZINE. Pytam wiec, gdzie najlepiej lapac jakis transport na gore. On na to ze ciezko bedzie. Ze jest autobus o 23. Komorka nie dziala, nie ma zasiegu. Nie moge wiec skontaktowac sie z Machencjuszem. Wiem tez ze nie moge czekac az do 23. Wulkanizator mowi ze we wsi sa dwa samochody - policyjny i ambulans, moge ich prosic o pomoc. Sa tez dwa motory, oba naleza do pogotowia. Ide wiec na policje, nie mam sumienia prosic w pogotowiu o pomoc. Na komisariacie jestem obwarczana przez psa, po czym wychodzi policjant i mowi ze radiowozu nie ma. Wroci za godzine, patroluje okolice. Ide wiec na pogotowie prosic o pomoc motocyklowa. Mowia, ze moga mi pozyczyc motor. Ale ja nie umiem prowadzic! Prosze wiec o kierowce. I jakis sie znajduje. Zanim jednak znajduje okulary, peleryne od deszczu, kask itp zchodzi mu ponad 40minut. O 18.10 wyruszamy. Jedziemy do wulkanizatora po opone i moj kask. Tam zatrzymuje nas dziadek i krzyczy, zebysmy nigdzie nie jechali. Ze jechala wlasnie ciezarowka i ze motor jest holowany na dol. Kazali mi czekac. Czekam wiec. Zatrzymujemy kolejna ciezarowke zeby sie upewnic. Potwierdza - Machencjusza i motor holuja policjanci!!!! Czekamy, czekamy i czekamy. Kuuurde, ilez im schodzi! Po 2 godzinach konwersacji z dziecmi i dziadkiem, ktorych swiat ogranicza sie do odcinka ograniczonego przez gory i rzeke widzimy swiatla. Dzieci krzycza, ze radiowoz. I maja racje. Jedzie pick-up. Przednie "kolo" na przyczepie, tylne na ziemi, Machencjusz na motorze, jeden policjant na przyczepie trzyma motocykl, drugi za kierownica prowadzi. Niezly widok.



Dla pełnego obrazu sytuacji, Machencjusza wersja tamtego dnia:

"No to zostalismy sobie ze smokiem sami. Deszcz pada, Madziula wroci pewnie nie wczesniej niz za 3 godziny - godzina w dol do miasteczka, godzina na naprawe i godzina do gory do mnie. Jak spedzic te 3 godziny? Czytac sie nie da, bo koncentracja co chwile uciekac bedzie na kraniec drogi z ktorej moze sie wyloni wreszcie Madziula. Poza tym pada. Chociaz co raz mniej. W zasadzie to juz pojedyncze krople, choc widac ze w dolinie pode mna leje zdrowo. Zjadlem troche naszych zapasow, zeby choc troche energii sobie dodac - rece juz wtedy byly zgrabiale z zimna i deszczu. Dla zabicia czasu zorganizowalem sobie miejsce gdzie prawie wogole nie kapalo, wyciagnalem komputer i zaczalem ogladac jeden z filmow ktorych jeszcze nie zdolalismy obejrzec. I wtedy jakos wydalo mi sie ze samochody zaczely czesciej przejezdzac. Wiele z nich zatrzymywalo sie zeby upewnic ze wszystko w porzadku. W wiekszosci ciezarowki lub autobusy, wiec nawet przez mysl mi nie przychodzilo zeby probowac zapakowac sie z motorem i zjechac na dol. Moze jakis pickup by dal rade, ale jak zapakowac motor bez przedniego kola? Wiec spokojnie czekalem na Madziule. Ogladam film. Autobus, pauza. Ogladam film, ambulans, pauza. Ogladam film, policyjny pickup. Panowie mowia ze jada wlasnie z miasteczka do ktorego pojechala Madziula. Jada na patrol i beda wracac za 15 minut, to mnie moga zabrac. No to dziekuje za propozycje i odpowiadam, ze o ile Madziula nie przyjedzie do tego czasu, chetnie sie zabiore. Oczywiscie z obiecanych 15 minut robi sie godzina, ale ze Madziuli nie ma, Policja mnie zabierze. Rozpakowuje motor ze wszystkich bagazy, choc i tak nie wiem jak we trojke uda nam sie wsadzic motor na pake. Po pierwszej probie po minach Policjantow mozna wyczytac, ze spodziewali sie pewnie latwiejszego zadania. Udaje sie wsadzic jedynie widelki na pake, reszta stoi na tylnym kole na ziemi. Po kilku probach wpadaja na inny pomysl. Zholujemy motor. Obwiazujemy motor linami, jeden policjant wskakuje na pake zeby przytrzymywac motor na zakretach, a ja wsiadam na motor zeby nim balansowac. Robimy testowe 50 metrow. Na zakrecie musze kontrowac calym soba i zapierac sie nogami o krawedz samochodu, zeby sie nie wywalic. Nie wiem jak mozemy przejechac tak 20 km po serpentynach. Ale ruszamy. Jeszcze tylko poczekamy na 2 autobusy, ktore rowniez jada w do miasteczka, zeby sie upewnic, ze sa bezpieczne. Bo w sumie to miejsce podobno jest bardzo niebezpieczne. W nocy grasuja tu bandy uzbrojonych zlodziei, ktorzy rabuja autobusy, ciezarowki i wszystkie inne samochody z czego tylko sie da. No i ze dwa dni temu jedna osoba zostala zabita. Wiec policja czuwa. Wiec musieli mi pomoc. Jedziemy. Powoli, spokojnie, po pierwszym upadku nawet juz wiem, jaki blad popelnilem. Jedziemy dalej, rozmawiamy sobie z policjantem o Polsce i Peru. Z naprzeciwka wypatruje samochodow, w ktorych moglaby siedziec Madziula z naprawionym kolem, ale jakos nikogo nie mijamy. I zaczyna sie sciemniac. Policjant twierdzi ze nic do gory nie pojedzie, a napewno nie taksowka. Bo taksowek to w Ocrosie nie ma. Po dwoch godzinach, w pelnej ciemnosci, zaczynaja majaczyc swiatla wioski, i akurat mijaja nas ze 3 samochody. Kazdy zatrzymuje, ale Madziuli nie ma. Mam nadzieje znalezc ja jakos we wiosce i sie nie zawodze. Na wjezdzie do wioski przy stacji benzynowej stoi Madziula otoczona wianuszkiem dzieci i doroslych. Wszyscy tu jakby sie spodziewali ze akurat mi sie uda jakos zjechac. 20 km na tylnym kole. Udalo sie. Znow razem."

Policjanci zapraszaja nas do siebie na nocleg. Mowia, ze hospedaje bardzo obskurne, a oni maja wolne lozka. Rozgaszczamy sie na policyjnej pryczy. Sierzant Vladimir Ramirez zaprasza nas na rozmowe. I tlumaczy. Zdecydowal sie na pomoc nam, bo utknelismy w bardzo niebezpiecznym miejscu. W rejonie, w ktorym czekal Machencjusz, grasuje grupa bandytow, ktorzy regularnie w nocy napadaja na przejezdzajace autobusy i samochody. Sa swiadomi tego, ze ludzie wracaja aktualnie z duzych miast do wiosek na swieta - z zarobionymi pieniedzmi, z prezentami. Kilka dni temu zabili jedna osobe. Slucham, troche oniemiala. Niewiedza i nieznajomosc lokalnych realiow jest naprawde niebezpieczna.

Szczesliwi, ze najgorsze juz za nami idziemy na zakupy kolacjowe. I kladziemy sie spac. Szybko zasypiamy. O 12.30 budzi nas glosne stukanie do drzwi. Walenie i krzyki. Trabienie. Nikt nie otwiera. Juz prawie ide otworzyc, kiedy przypomina mi sie historia o Swietlistym Szlaku, ktory naapdl w 2009 roku na posterunek policji w Ayacucho zabijajac 13 policjantow. Zostaje w lozku. Po 20 MINUTACH, ktos wreszcie otwiera. Slyszymy krzyki! Napadli na autobus! 10 uzbrojonych, zabrali, wszystko ukradli! Matulu! Dyskusja trwa przez godzine! Vladimir Ramirez mowi jedno - on nie moze nic poradzic, ma tylko 10 policjantow z czego 4 pomaga w Ayacucho. Przestrzega i radzi - NIGDY nie jezdzic w nocy. I kropka.

Rano Vladimir Ramirez jest podwojnie zadowolony ze nam pomogl. Pyta sie czy nie wspomozemy go, oddajac mu za benzyne. A niech mu bedzie. 50zlotych na konto lapowkowe peruwianskiej policji. Pakujemy motor i jedziemy dalej. Mamy jeszcze bardziej ambitny plan - dojechac do Abancay. Tym razem plan nie dochodzi do skutku przez roboty drogowe, ktore zamykaja droge i musimy czekac ponad godzine w straszliwym ukropie. Kolejna lekacja pokory i cierpliwosci.



Droga prowadzi najpierw wzdluz doliny rzeki, pozniej znowu sie wspinamy na 4000. Po drodze chmury groza deszczem, udaje sie nam jednak go uniknac. W Andahuaylas zatrzymujemy sie o 16 na obiad. I widzimy, ze przednia opona znowu wymaga zmiany. Odwiedzamy wulkanizatora, kupujemy nowa detke (tym razem nie-dziurawa!!!) i zostajemy w Andahuaylas na noc. W Andahuaylas odbywa sie co niedziele najwiekszy w Peru targ. Do niedzieli jednak nie czekamy i nastepnego dnia jedziemy dalej - do Abancay i Cachory, z ktorej wychodzi sie na szlak, prowadzacy do ruin Choquequirao.



Droga niezmiennie błotnista zaprowadziła nas najpierw nad Lago de Pacucha. Tam wypiliśmy poranną kawkę i przyjrzeliśmy się zebraniu lokalnej społeczności, na które stawiła sie cała wioska, a władze prezentowały, co ostatnio zrobiły i zakupiły, między innymi wielki zegar na ratusz z pudła wyjęli, coby wszystkim pokazać. Nasz kolejny stop tego dnia to znowu mała wioska, w której dla odmiany ludzie zgromadzili się, bo przyjechały służby rozdawać matkom bogaty w substancje odżywcze pokarm dla ich dzieci. Niesamowite nagromadzenie kolorów, kapeluszy, indiańskich warkoczy! Pięknie! Ludzie troszkę wstydzili się zdjęć, więc mamy ich tylko kilka. Mężczyźni byli natomiast super zainteresowani naszym motorem. I tak przegadaliśmy z nimi na różne tematy prawie godzinę :) Kilkanaście kilometrów przed Abancay wjechaliśmy na asfaltową drogę! Inna jakość jazdy! Zdążyliśmy już zapomnieć, że nasz motor potrafi tak płynnie i gładko jechać :) W Abancayu obiad i narada. Co robić dalej? Od dawna myśleliśmy o zrobieniu trekkingu do Choquequirao, czyli inkaskich ruin, które są na tyle dobrze zachowane, że uchodzą za drugie Machu Picchu. Z tą różnicą, że do Choquequirao nie prowadzi droga ani linia kolejowa, a 32km ścieżka przez ostre góry. W sumie potrzeba na to ok 4 dni i niezłej kondycji. A my jesteśmy w porze deszczowej i błotnista ścieżka niczego nie ułatwia. Dodatkowo doszedł jeszcze jeden czynnik - Boże Narodzenie, które bardzo chciałam spędzić w mieście ze sklepami i kuchnią, coby coś przygotować. A nasza wstępne kalkulacje wskazywały na to, że jeśli na treking pójdziemy, dojedziemy do Cusco 24 w południe = mało czasu na zakupy i gotowanie, biorąc pod uwagę fakt, iż do domów zadzwonić chcemy.

Rodzi się więc konflikt, ja jechać nie chcę, a powody mam dwa - Wigilia i obawa, że nie dam rady. Wszystkie relacje w necie konsekwentnie podkreślają, że jest bardzo ciężko. Machencjusz z kolei jechać, a właściwie iść chce bardzo. Ostatecznie jedziemy do Cachory na noc rozeznać się w sytuacji i odkładamy podjęcie ostatecznej decyzji na wieczór. O decyzji i jej konsekwencjach w kolejnym poście :)

Nasze zdjęcia:

Ayacucho - Cachora


Madziula

P.S. Machencjusz zamieścił w bocznym pasku naszego bloga mapę z danymi z GPS-u z dotychczas pokonaną trasą. Polecamy!

16 grudnia 2009




I pojechaliśmy. Z Limy w kierunku Huancayo, żeby przez góry i jedne z najbardziej niedostępnych terenów Peru, dotrzeć do stolicy dawnego imperium Inków. Chęć uniknięcia złego samopoczucia spowodowanego chorobą wysokościową zwyciężyła nad chęcia niejeżdżenia po ciemku. Myślałam jednak, że nie będziemy jechali więcej niż godzinę. Machencjusz tak się natomiast ucieszył, że motor znowu sprawny, że pojechaliśmy ponad godzinę więcej. I wyjechaliśmy na 2500. Nocleg znaleźliśmy bez większego problemu, zrobiliśmy jeszcze zakupy na śniadanie i poszliśmy wcześnie spać.

Obudził mnie Machencjusz, wbiegający do pokoju, krzycząc - Madziula, wstawaj, jest słońce! Ostatni raz prawdziwie słoneczną pogodę w górach mieliśmy w Ekwadorze, wizja pokonywania kolejnych kilometrów w przepięknej górskiej scenerii w promieniach słonecznych była wystarczająco silnym motywatorem do szybkiego zebrania się. Droga prowadziła konsekwentnie pod górę, cały czas w pobliżu linii kolejowej, którą przecinaliśmy kilka razy. Kolejne kilometry przynosiły coraz więcej chmur. I już trochę zaczęliśmy się obawiać, że resztę dnia przyjdzie nam pokonywać w deszczu, aż dotarliśmy na przełęcz na 4800mnpm, gdzie chmury zaczęły się rozchodzić i znowu pokazało się nam słońce. Ośnieżone dnia poprzedniego góry, jeziorka, czarne skały i obłędnie niebieskie niebo. Sami zobaczcie:



Do samego Huancayo jechaliśmy już w pięknym słońcu. Po drodze mijaliśmy wiele kopalni. Droga cały czas wiła się wzdłuż rzeki aż w końcu otworzyła się przed nami szeroka dolina rzeki Mantaro. Chcieliśmy w niej zobaczyć polecany przez LP klasztor franciszkanów Santa Rosa de Ocopa w pobliżu miejscowości Concepcion. Pytanie tylko co z motorem z naszymi bagażami? Żeby nie zwiedzać na raty, postanowiliśmy pojechać najpierw do Huancayo, znaleźć tam hostel, zostawić plecaki i wrócić pustym motorem do klasztoru. Na nocleg wybraliśmy podupadające hospedaje, którego właścicielką była trochę przerażona światem współczesnym starsza pani. Nie pozwoliła nam nawet na sekundę zostawić rozładowanego już motoru z założonym alarmem na ulicy, krzycząc płaczliwym głosem: Por Favor!!! Klasztor był dużym rozczarowaniem. Franciszkanie założyli go na początku XVIIIw. jako bazę dla wypraw misyjnych do peruwiańskiej dżungli. Po budynkach klasztornych oprowadzała nas kobitka, której taaaak się nie chciało, że aż nam się parskać śmiechem co jakiś czas chciało. Budynki klasztorne nie spodobały nam się zupełnie. Wrażenie zrobiło na nas jedynie wyposażenie dwóch pomieszczeń - klasztornej biblioteki, w której znajduje się 20 000 pozycji poświęconych przeróżnej tematyce, w przeróżnych językach. I pomieszczenie z fauną przywiezioną z dżungli w postaci wypchenej. Małpy, ptaki, motyle, węże, nawet jeden mrówkojad się znalazł. Z klasztoru wracaliśmy już o zmroku. Nagromadzone w ciągu dnia negatywne emocje uwolniły się wieczorem, czego rezultatem był pierwszy trudny małżeński dzień - czyli nasz dzień następny, który nasz dwójka przeżywała w dwie pojedynki. Czasami tak jednak właśnie być musi, żeby później znowu było dobrze.

Następnego dnia w planie mieliśmy rynek w Chupace, może 10km od Huancayo. Wielki, piękny rynek. I znowu miliony kolorów, tłum, handel zwierzyną, tekstyliami, śrubami, parasolkami, cudownymi wyciągami z żab i wszystkim innym. Oboje lubimy ten targowy gwar, naprawdę świetne pole do obserwacji. Podczas gdy ja spacerowałam kolejnymi uliczkami, Machencjusz odkrył zagrodę, w której owce ze zwierząt stawały się, nazwijmy to, pokarmem. I z tej właśnie zagordy kilka makabrycznych zdjęć pochodzi. Po targu spakowaliśmy nasz motor i w drogę do Huancavelici. Kolejny dzień przepięknej drogi, w słońcu, z pięknymi widokami i przerwami w małych wioseczkach. W pamięci zapadły nam szczególnie dwie, Pierwsza z nich przez sowje kolorowe domy. Otóż mieszkańcy tejże wioski zadecydowali kilka lat temu, że pomalują absolutnie wszystkie domy w wiosce w takim samym stylu - motyw przewodni - wściekle kolorowe farby. W drugiej wiosce natomiast ucięliśmy sobie całkiem długą pogawędkę z lokalnymi mieszkańcami. Opowiadaliśmy im o Polsce, a oni uczyli nas podstawowych zwrotów w keczuańskim. Pytali się nas, jak wygląda nasze pueblo i czy mogą je odwiedzić. Naprawdę ciekawa rozmowa :)

Do Huancaveliki dojechaliśmy już pod wieczór. Miasto było ważnym strategicznie ośrodkiem w imperium Inków, a po konkwiście Hiszpanie bardzo szybko odkryli bogactwa naturalne, znajdujące się w otaczających Huancavelicę górach. Jednym z ważniejszych wydobywanych surowców była rtęć. Pan od parkingu opowiedział Machencjuszowi sporo o wydobyciu i przetwarzaniu rtęci. Mówił, że jako dziecko pamięta, że wystarczyło wykopać mały dołek i można było natrafić na skały z rtęcią. Rtęć była kluczowa przy wydobyciu srebra w Potosi (Boliwia), które wówczas również należało do imperium hiszpańskiego. Nie muszę prawdopodobnie wspominać o tym, że warunki panujące w kopalniach były tragiczne. Wydobycie rtęci było trudne, a sam proces bardzo toksyczny, przez co każdego dnia odprawiane były msze za tych, którzy danego dnia zginą w kopalniach. W mieście nie pozostało wiele kolonialnych budynków - trochę kamienic głównie na Plaza de Armas i kilka pięknych kościołów, które udało się nam zobaczyć dnia następnego. Ogólnie w mieście było czuć taką trochę podupadłą, prowincjonalną atmosferę, potęgowaną deszczową pogodą i kompletnie rozkopanymi głównymi ulicami i placami. Wieczorem poszliśmy jeszcze na kolację i wracając spotkaliśmy weselników! Jak ktoś uważa, że w Polsce na weselach dużo się pije, powinien tu przyjechać i andyjskie wesele zobaczyć. ABSOLUTNIE wszyscy byli tak pijani, że nad tłumem unosiła się ostra alkoholowa woń. Babcie w sowich warkoczach, chustach, kapeluszach (tak jak chodzą na co dzień ubrane, tylko wszystko czyste i wyprasowane) się zataczały, nie mówiąc już nic o facetach i parze młodej, która była prowadzona pod rękę, coby w ogóle iść mogła. I naprawdę nie wiem, kto w tej czwórce kogo tak naprawdę prowadził. Jedynie w dziecięcych oczach można było dopatrzeć się trzeźwość. Para młoda utworzyła korowód, za którym szła orkiestra złożona z harfy, klarnetu i 10 saksofonów. I wszyscy tańczyli idąc, co chwilę pokrzykując. Jak zobaczyli nasze białe twarze, zaczęli krzyczeć Gringo, gringo, i jedna z babć podbiegła do nas i nas dosłownie porwała. I tak szliśmy z tym korowodem przez ulice, bawiac się przednio! Co próbowaliśmy uciec, babcia groziła palcem - nie uciekajcie i tańczyliśmy dalej. I pewnie długo byśmy tak się z nimi bawili, gdyby nie to, że kiepsko się czuliśmy po zjedzonym obiedzie. Ostatecznie udało nam się babcie przekonać, żeby puściła nas ze swojego mocnego uścisku i wróciliśmy do hotelu.

Następnego dnia przeszliśmy się po niedzielnym rynku, który trochę nas zawiódł i zebraliśmy się w stronę miejscowości Lircay, po drodze zahaczając o nieczynną już kopalnię rtęci - Mina Santa Barbara. Do kopalni wejść się nie da, przeszliśmy się po kompletnie wyludnionym miasteczku, w którym kiedyś mieszkali górnicy. W dobrym stanie ostał się jedynie kościół, trwają teraz zresztą prace nad jego restauracją. Droga do Lircay prowadziła na początku przez bardzo wysokie andyjskie tereny. NIewielkie przewyższenia, wielka przestrzeń i wszędzie stada lam lub alpak z kolorowymi włóczkami w uszach. Jakieś 15km przed Lircay zobaczyliśmy przed nami gigantyczną czarną chmurę. I odrazu wiedzieliśmy, że tego dnia przed deszczem nie uciekniemy. Zastosowaliśmy więc kolejny patent przeciwdeszczowy i zapakowaliśmy buty w worki na śmieci. Wszystko oklejone taśmą klejącą wyglądało tak:



Chmura okazała się być chmurą gradową. Kulki gradu nie były na szczęście duże, ale i tak bolało jak uderzały w schowane w rękawiczkach i siatkach ręce. Na szczęście to tylko 15km. Postanowiliśmy zostać w Lircayu na noc, do zmierzchu mieliśmy jeszcze jakieś 1,5h, ale nie chcieliśmy jechać w deszczu i gradzie, które później przerodziły się w niezłą burzę. Znaleźliśmy więc hospedaje i rozłożyliśmy wszystkie nasze rzeczy na suszenie. Żałowaliśmy, że wyjatkowo dostaliśmy pokój z jednym łóżkiem, bo normalnie pokoje mają tu 3-4 łóżka i tylko łóżka, a więc mamy conajmniej 2-3 "szafy" i mnóstwo powierzchni suszeniowej. Mokre ciuchy, śpiwory, plecaki wisiały i leżały dosłownie wszędzie, nawet gwożdzie na obrazy zostały wykorzystane. I rano właściwie wszystko było suche :)

Tymczasem link do albumu ze zdjęciami:
Lima - Huancavelica


Lircay nazywany jest w Peru szwajcarskim miastem. I rzeczywiście strome zbocza gór, zielone, zalesione doliny trochę szwajcarsko wyglądały. Po pierwszych kilometrach jazdy doliną wzdłuż rzeki, znowu wyjechaliśmy na ponad 4000mnpm. Po drodze mijaliśmy naprawdę biedne wioski z chatkami pokrytymi paramo. I znowu wszędzie dookoła stada lam i alpak. Na przełęczy (4550mnpm) minęliśmy przepiękne jeziorko i od tamtej pory stopniowo w dół. Krajobraz zaczął znowu zielenieć, po czym zmienił sie kolorystycznie w Australię - granatowe wręcz niebo, czerwona ziemia i gdzieniegdzie zielone drzewa. Tylko to górzyste ukształtowanie terenu nie pasowało do płaskiej Australii. Za Julcamarcą, w której zjedliśmy obiad, droga znacznie się pogorszyła. Cieszylismy sie, że nie pada, w przeciwnym wypadku jechalibyśmy w naprawdę bardzo głębokim błocie. A tak jechaliśmy koleinami i tylko czasami mieliśmy do pokonania głębokie kałuże. Z czasem krajobraz z australijskiego zmnienił się w Dolinę Śmierci :) Niesamowita różnorodność na zaledwie 100km. Ostatnie 15km do Huancavelici pokonywaliśmy po asfalcie, bardzo się z tego ciesząc, bo ścigała nas burza. Drogę do Ayacucho zapamiętamy na pewno dzięki jeszcze jednej rzeczy - wywaliliśmy się 3 razy w ciągu jednego dnia! Tak często nie wywalaliśmy się od Kolumbii. Wszystkie upadki były oczywiście przy zatrzymywaniu się na postoje zdjęciowe i za każdym razem daliśmy radę zeskoczyć. Benzyny ulał się nam jednak conajmniej litr :/

Ayacucho tak nam się spodobało, że zostaliśmy tu dzień dłużej i właśnie tu piszemy dla Was tę relację. Ayacucho to miasto, któremu najlepiej obok Cusco udało się zachować kolonialny charakter. W przeciwieństwie do Cusco jednak, Ayacucho przez wiele lat było odcięte od świata przez brak dobrych dróg. Dodatkowo to tu narodził się w latach 70-tych ruch Świetlisty Szlak (hiszp. Sendero Luminoso, ang. Shinig Path), który nazwał sam siebie Komunistyczną Partią Peru, a w rzeczywistości stał się maoistowską organizacją terrorystyczną. Jej celem było zastąpienie ówczesnych rządów Peru chłopskim rządem komunistyczno-rewolucyjnym. Największa aktywność Świetlistego Szlaku przypadła na lata 80-te, kiedy to terroryści głównie w rejonie Ayacucho zabijali sprzeciwiających się burmistrzów, polityków, policjantów i zwykłych obywateli. W sumie szacuje się, że życie straciło ok 60 000 ludzi. Do początku lat 90-tych, Ayacucho było poza turystycznym szlakiem przez zagrożenie ze strony terrorystów. Działalność Świetlistego Szlaku została mocno osłabiona po aresztowaniu przywódcy, założyciela i głównego ideologa - Abimaela Guzmana (1992). Obecnie Świetlisty Szlak porzucił swoje ideały i koncentruje się głównie na produkcji i eksporcie narkotyków.

Miasto nas naprawdę urzekło. Cały dzień wędrowaliśmy sobie po uliczkach, zachodząc do niektórych bram i sklepików. I tak poznaliśmy sprzedawczynię soków, którą mocno zaciekawiła nasza historia i poprosiła nas o przysłanie kartki jak już wrócimy do domu. Chce wiedzieć, że dotarliśmy cali i zdrowi. Adres - Mercado Central de Ayacucho, Seccion de Jugos, Puesto 14, Nombre - Celestina :) W sklepie przy Plaza de Santa Ana poznaliśmy natomiast Pana, który opowiadał nam o swojej sztuce, zagrał koncert na trawie (grał tą samą piosenkę, do której tańczyliśmy na ulicznym weselu!) i zapoznał ze swoją 94-letnią mamą. W tak znakomitej kondycji, że jak DZIĘKUJĘ. W kraju, w którym w Andach średnia długość życia przekracza niewiele 50 lat to prawdziwa rekordzistka. Pod koniec rozmowy Pan zaprowadził nas do warsztatu swojego brata, gdzie syn - Alexandro pokazał nam jak się tka, opowiedział o motywach inkaskich, kultury Paracas i Chimu, opowiedział o trudnej historii Ayacucho lat 80-tych i wielu innych super ciekawych rzeczach. Jak się dowiedział, że jesteśmy z Polski od razu powiedział - Jan Paweł II, Karol Wojtyła :) Mówił, że papież odwiedził Ayacucho właśnie w latach 80-tych, żeby pokazać swoją solidarność z mieszkańcami tego regionu Peru. W warsztacie spędziliśmy 1,5h i mimo, że Alexandro do niczego nas nie namawiał ani nie zmuszał, zakupiliśmy mały wyrób, coby mu wynagrodzić poświęcony nam czas. Wychodząc dziękował nam, że chcieliśmy go słuchać, że odwiedzamy Peru i chcemy poznawać jego historię... Alexandro i jego rodzina sprzedają tkane przez siebie dywany ścienne do europejskich galerii. Super zobaczyć połączenie dużych zdolności artystycznych i przedsiębiorczości.

Jeszcze trochę zdjęć:
Lircay - Ayacucho


Jutro wyruszamy dalej w kierunku Cusco. Mamy jeszcze 350km, w większości po nieutwardzonych drogach. Jeśli zdecydujemy się na treking do Choquequirau (Drugiego Machu Picchu), odezwiemy się dopiero za nieco ponad tydzień, już z Cusco.

Madziula

P.S. od Machencjusza: chciałem prosić wszystkich fanów naszych filmików o wyrozumiałość, łącza nie pozwalają na upload.

12 grudnia 2009

Dawno nie jeździliśmy autobusem, a tym bardziej nocnym - ostatni raz w ubiegłym roku, kiedy wracaliśmy z Koh Tao do Bangkoku po kursie nurkowania. Dla nas to jak teleportacja - do tej pory każdy centymetr mapy musieliśmy mozolnie wysiedzieć na motorze, a tu: budzimy się i jesteśmy tak bardzo na południu. Arequipę od Limy dzieli ok 900 km, stąd autobusy często jeżdżą bezpośrednio do Chile - na południe, jak i na wschód do Boliwii do Jeziora Titicaca (wiadomo, z Limy można nawet i do Buenos Aires pojechać, ale to rodzynek). Arequipa to drugie miasto Peru, jednak 700 tys. mieszkańców stanowiłoby jedną z dzielnic Limy, gdyby je porównać. Przepięknie położone, na wysokości ponad 2000 metrów u stóp wulkanów sięgających ponad 6000 metrów.

Przywitała nas również przepiękna pogoda! Ostatnie dni (z pominięciem wizyty na pustyni w Huachachinie) spędziliśmy albo we mgle na wybrzeżu, albo w deszczu w górach. A tutaj niebieskie niebo i słońce. Aż się chce iść zwiedzać miasto. Starsza część miasta nie robi wielkiego wrażenia. Miasto wielokrotnie nawiedzały silne trzęsienia ziemi (ostatnie w 2001). Na tle ciekawych, aczkolwiek niepowalających kamienic wyróżniają się kościoły i rynek, których remonty miały szczególny priorytet w przypadku odbudowy miasta. Perełką miasta jest jednak Monasterio de Santa Catalina. Jest to klasztor, który przez 300 lat był swoistym miastem w mieście - zamkniętym dla świeckich. W drugiej połowie poprzedniego stulecia, po tym jak klasztor poważnie ucierpiał w trzęsieniu ziemi, klasztor został odnowiony i jego część została udostępniona dla turystów. Zwiedzanie nie jest tanie (30zł od osoby), co sprawia, że jeśli już się zdecydujemy zapłacić, nie musimy się obawiać tłumów. Ukazane są domy, w których żyły siostry - ich cele (także pewnej siostry, którą Jan Paweł II ustanowił błogosławioną), kuchnie, jadalnie, pomieszczenia pracy itd. - jak również pomieszczenia wspólne, dolny chór, w którym siostry gromadzą się na Msze Św. w odseparowaniu od świeckich, a także kilka pomieszczeń, w których zorganizowane są wystawy tutejszego malarstwa sakralnego. Wszystko jednak stanowi bardzo zadbaną, dobrze utrzymaną całość mini miasteczka, z ulicami, skwerami, sadzawkami, drzewkami pomarańczy i z budynkami pomalowanymi na intensywny niebieski bądź ceglany kolor. Bardzo piękne miejsce, spędziliśmy w nim całe popołudnie. Wizyta udana, pora iść dalej.

Przede wszystkim po kartę SIM. Po tym, jak pierwszego dnia w Ameryce Południowej straciłem telefon, miesiąc później została mi wysłana nowa karta SIM. Tylko, że priorytet z Polski do Ekwadoru nie szedł 5 dni (jak reklamuje poczta), lecz dużo dłużej, tak, że byliśmy już głęboko w Peru, kiedy hostel w Banos wysłał maila, że przesyłka właśnie doszła. To poprosiliśmy o przesyłkę do Arequipy - tak żeby na pewno tym razem karta przyszła przed nami. Tyle ze w Arequipie to wg planu mieliśmy być za kilka tygodni. Ale sie udało. Trochę dziwnie wyszło, bo kartę prosiłem przesłać do pierwszego lepszego hostelu, który wyskoczył w Google, natomiast my spaliśmy gdzie indziej. No, ale przesyłkę nam wydali bez słowa, karta działa, tylko pusta. Wiec z tego miejsca proszę o smsa z imieniem i nazwiskiem co bym sobie odtworzył książkę adresową.
Wracając do Arequipy i porównania podróżowania motocyklem i autobusem. Motocyklem podróżuje się stopniowo, po drodze zatrzymując się w wybranych miejscach, większych i mniejszych. Autobusem się podróżuje skokami. Od punktu do punktu. W takim Peru jest tych punktów kilkanaście. Jednym z nich jest Arequipa. I w takim właśnie punkcie jest zatrzęsienie agencji turystycznych, które sprzedają wycieczki na wszystko co tylko możliwe, od zwiedzania miasta, po wycieczkę do atrakcji oddalonej wiele godzin drogi. I dodatkowo wszelkie możliwe aktywności: nauka hiszpańskiego, tańca, rafting czy rowery górskie. A trzeba przyznać, ze Arequipa ma niebywałe sąsiedztwo, które warto zobaczyć. Oprócz wulkanów, na które można sie wspiąć, względnie niedaleko jest do najgłębszych kanionów świata: Cotohausi i Colca. Gdybyśmy mieli motor, pojechalibyśmy do Cotohausi. Ale ze autobus jedzie tam 10h, w czasie który mieliśmy do odbioru motoru w Limie nie było sensu tam jechać. A wiec do Colki - do niedawna uznawanego właśnie jako najgłębszy. Podczas tych dni bez motoru mieliśmy okazje pogadać z wieloma turystami i odnieśliśmy przytłaczające wrażenie, ze wszyscy masowo korzystają z agencji podroży, aby pojechać do Colki. Ale to raz drogo, poza tym masowo. To nie w naszym guście. Jednak, widzieliśmy zalety: autobus turystyczny zatrzyma sie w punkcie widokowym, który autobus lokalny pominie. No ale z drugiej strony, podpatrzymy sobie mieszkańców w autobusie.
Wieczorem spedzilismy jeszcze milo czas z Jackiem i dwojgiem innych Polaków, ktrórzy zatrzymali się w tym samym hostelu. Okazało się, że była to koleżanka Magdy ze studiów, świat więc mały. Agata i Piotrek podróżują również od pazdziernika, tylko ze zaczeli od Meksyku - w szybszym tempie.
Tutaj kilka zdjec z Arequipy:
Arequipa


Przyspieszajac historie nieco: wyruszylismy o swicie z Arequipy, przejechalismy przez plaskowyz, ktory dochodzil do 5 tys metrow npm, i już po obejrzeniu 2 odcników znanego filmu "Zaginiony w akcji" dojechalismy do miejscowosci Chivay, lezacej tuz kolo poczatku kanionu. Stamtad kolejne prawie 3 godziny jazdy beznadziejna droga wzdluz kanionu prowadzacej do miejscowosci Cobanaconde, skąd schodzi się na dno kanionu. Bylem wrogo nastawiony do Colki. Po pierwsze, liczba biur podrozy w Arequpie byla tak wielka, ze spodziewalem sie hord turystow, po drugie, wiedzialem ze kanion, dlugi na ponad 100 km i gleboki miejscami na prawie 4 km, nie jest takim jakim go sobie kiedys wyobrazalem. Bo kanion - to Wielki Kanion w Stanach. Widzielismy go prawie 2 lata temu. Plaski teren, nagle dochodzisz do krawedzi kanionu i widzisz jaka to dziura w ziemi o pionowych zboczach. A Colca? Glebokosc mierzona jest od szczytow otaczajacych go wierzcholkow ponad 6tysiecznikow. Wyglada jak zwykla dolina. O stromych zboczach, ale jednak dolina. Pieknie, stromo, ale to nie kanion. Kanion byl niedaleko Caraz (tam co nam hamulec odpadl), a tu jest dolina. Dobrze, juz nie marudze. Idziemy sie przejsc po dolinie Colca. Zjedlismy sobie obiadek, zakupilismy wode i kilka innych produktow i ruszylismy na szlak. No, moze nie szlak tylko sciezke. Przez to, ze prawie wszyscy turysci sa tutaj ze swoimi przewodnikami, wogole sie nie dba o to zeby szlak jakkolwiek oznakowac, nie wspominajac juz zupelnie o postawieniu jakich tablic z mapkami czy informacjami. Ale slady w zapylonej drodze sa wystarczajaco dobrze widoczne, zebysmy mogli sobie dziarsko dreptac. MIelismy ze soba wszystko co potrzebne do przezycia dwoch dni: jedzenie, wode, namiot, karimaty i spiwory. Troche to wazy, jednak aoszczedzimy troche pieniedzy, bo w kanionie wszystko drogie, bo musi byc przetransportowane na oslach (i po prostu bo turysci sa sklonni placic), a dodatkowo bede miec trening dla nog przed jakims powazniejszym trekkingiem. Dogonilismy grupe 4 turystek i ich przewodnika, ktorzy z jednej strony popatrzyli z uznaniem na nasze ciezkie plecaki (madziula miala w malym plecaku mnostwo wody), zas z poltowaniem na nasze stopy - jako ze nie sadzilismy wyjezdzajac z Limy, ze dojedziemy do Arequipy, wzielismy ze soba jedynie sandaly. 4 godziny drogi zajelo nam dotarcie na dno doliny, dwie ostatnie to juz ostre zejscie w dol po zygzakowatej sciezce, poprowadzonej w stromym terenie. W sumie 1200 metrów w dół - z 3500 na 2300. Zanocowalismy u pewnej gospodyni, ktorej przebieglosc byla dosyc malo inteligentna. Z jednej strony cieszymy sie kiedy mozemy wesprzec biednych ludzi, z drugiej strony nie lubmy naciagactwa. Bo potrzebowalismy tylko miejsca pod namiot (co bylo "gratis"), reszte mielismy. Kolacji nie potrzebowalismy, bo sobie sami ja zrobilismy. Babeczka podala nam nawet gratisowa herbatke, kolejny raz sie upewniajac czy nie chcemy sniadania. Ugielismy sie i zamowilismy, dla jednej osoby. Okazaly sie nim byc dwa ciasta nalesnikowe i herbata. Zamowilismy jedno, dostalismy oczywiscie dwa, a zaplacailismy jak za trzy (bo jeszcze herbata - swoja droga fantastyczna, ze swiezo zebranych lokalnych ziol). I nie o to chodzi, ze to duza kwota, choc i tak byla zawyzona oczywiscie, lecz o samo wykorzystywanie przez gospodynie faktu, ze ona wie, ze wolimy zaplacic niz sie wyklucac o kilkanascie zlotych.
Dobrze, koniec narzekania. Bo przeciez to tylko mala refleksja. Humory mielismy bardzo dobre. Piekna noc pod gwiazdami, wreszcie sie wyspalismy (wczesniej noc w autobusie, po czym krotka noc przed wstaniem na autobus o 4tej rano), kolejny dzien pieknej pogody. Troche nogi bola, ale dzis juz schodzic nie bedziemy. Idziemy wzdluz rzeki, po czym wychodzimy spowrotem na górę. Okazalo sie jednak ze droga idaca w dół biegu rzeki w rzeczywistosci poprowadzona jest po zboczu góry. A więc 500 metrów do góry - pikuś w porównaniu do zejścia 500 m z naszymi zakwasami. Po 3 godzinach dochodzimy do Oazy - stworzonej dla turystów osady, w której na nas czekają baseny, leżaki, palmy, zimne piwo i wszystko czego możemu białemu człowiekowi brakować po kilku godzinach marszu w suchym kanionie. Oczywiscie bylo rozczarowanie ze konsumpcje ograniczylismy do kupna pieczywa - reszta z plecaka. I zamiast zeby zostac i przespac sie w bungalowie, my od razu chcemy czmychać na górę.
No to teraz 3 godziny pod górę. Mozolnie, stale pod górę. Co 7,5 minuty łyk wody, co kwadrans kilka łyków wody i 10 głębokich oddechów, co pół godziny przerwa ze zdjęciem plecaków, co godzina jabłko. Niby niewiele czasu zostaje przy takim schemacie przerw na samo chodzenie, jednak każda minuta kiedy odpoczywamy jest jakaś taka krótka, a jak tylko zaczynamy iść, trwa niemiłosiernie długo. W pewnym momencie mija nas grupa turystów wyjeżdżających na góre na mułach - za 30 złotych można sobie oszczędzić wspianczki. W innym, z naprzeciwka nadchodzi starszy pan, któremu w Polsce babcia zabroniłaby iść samemu po gazetę z obawy, czy nie zasłabnie po drodze. Pan zapytuje się o godzinę, po czym palcem wskazuje sobie miejsca w oddali po drugiej stronie doliny i liczy: szesnasta, siedemnasta, osiemnasta = do domu ma jeszcze 2 godziny, Hm, to dziwne, bo dokładnie stamtąd idziemy i nam zajęło 4.
Słońce powoli zachodzi (wcześniej o 12tej było prawie w zenicie, cień między człowieka między stopami), jesteśmy wyżej idzie się lepiej. Wpatrzeni w ścieżkę, chociaż ja staram się obserwować niebo. I wreszcie się udaje wypatrzeć Kondora - podobno największego ptaka na ziemi, o rozpiętości skrzydeł do 3 metrów. Kondory żyją w Andach od Alaski po Patagonię, jednak nie łatwo je zobaczyć. Colca z nich słynie, mimo wszystko trzeba mieć szczęście. My je mamy. Kondor szybował nad doliną, unosząc sie nad prądami termicznymi bez jednego machnięcia skrzydłami. Był wysoko nad nami, jednak zrobił ogromne wrażenie. Wreszcie, po ponad 3 godzinach wspinaczki, osiągamy krawędz doliny.

Stamtąd do wioski niecała godzina przez łaki i pola, po czym krokiem marynarza idziemy przez wioskę do znajomej nam restauracji na kolacyjkę. Madziula padała ze zmeczenia, wiec kupujemy bilety na poranny autobus i szukamy miejsca na rozbicie namiotu. Tak sie sklada ze akurat w restauracji znaja takie miejsce. Jest juz ciemno, kiedy jestemy prowadzeni kilkaset metrów od rynku i stajemy przy zagrodzie ze swinia. - O, tutaj mozecie spac. Albo tam. NIe widzielismy co powiedziec, ale wiedzielismy ze nie wypada odmowic goscinnej rodzinie. Wybralismy zagrode bez swini, w ktorej niewatpliwie zazwyczaj mieszka sobie krowa. Rozbilismy szybko namiot, jednak zasnac nie moglismy dlugo. Pomimo duzego zmeczenia, walczylismy z bezsennascia - byl to objaw choroby wysokosciowej. Fatalne uczucie. Do tego ryczace swinie i osly, szczekajace psy. Zazwyczaj spimy jak kamien i zupelnie by nam to nie przeszkadzalo, jednak tym razem ostro nas wymeczylo.
Rano ruszylismy w strone Arequipy. Nogi bolą, ale jest satysfkacja. Bardzo nam się ten kanion podobał, tymbardziej że główne obawy co do tłumu turystów nie sprawdziły się. Szczyt sezonu to czerwiec i lipiec - obecnie turystów spotkaliśmy każdego dnia mniej niż 15. Wracamy wiec w dobych humorach. Znow te same filmy w autobusie, Madziula sie troche zle poczula jak wyjechalismy na te 5000 m, ale podroz mimo wszystko piekna - rozlegle krajobrazy za oknem, wysokogorska roslinnosc, biegajace lamy, kolorowo ubrani ludzie. Mamy nadzieje, ze jeszcze takie tereny zobaczy jak bedziemy na motocyklu. Zeby mozna bylo sie zatrzymac.

I moze kilka zdjec z wycieczki:
Canon Colca


Tymczasem w Arequipie zadzwonilismy do naszego p. Carlosa, co by potwierdzic, ze motocykl gotowy. Okazalo sie ze potrzebuja jeszcze jednego dnia. W sumie to dobrze. Po nocnym transferze do Limy, zamiast wsiasc i jechac, odetchniemy nieco, zrobimy pranie, zakupy. I rankiem kolejnego dnia wyjedziemy. W Arequpie, po krotkiej wizycie w hostelu aby wziac prysznic i rzeczy ktore tam zostawilismy, wrocilismy na dworzec autobusowy. Tym razem zdecydowalismy sie na autobus mniej znanej firmy, w ktorej najwyzsza klasa byla niewiele drozsza niz najtansza w Cruz del Surze. Na dolnym pokladzie autobusu zainstalowanych bylo jedynie 9 miejsc w trzech rzedach. Madziula byla w siodmym niebie. Wielkie fotele, rozkladajace sie w lozka, zapowiadaly komfortowa podroz. Wszystko byloby w porzadku gdyby nie to, ze dwa razy wjechalismy w cos, co za pierwszym razem jedynie wytworzylo glosny huk, za drugim zas mocno wstrzasnelo autobusem i skonczylo sie wymianą koła. Po czyms takim Madziula pozostawała w lekkim stresie, ale reszta drogi przebiegla spokojnie. Do Limy zajechalismy rano i caly dzien postanowilismy wykorzystac na realizacje zadan porzadkowo organizacyjnych. Aby kupic kilka turystycznych artykulow, wybralismy sie do bogatszej dzielnicy Limy i musimy przyznac, ze roznica byla zauwazalna. Obiadek udalo nam sie zgrac w czasie z kibicowaniem Rubinowi starciu z Interem w lidze mistrzow. Niestety, kiedy zjawilismy sie u p. Carlosa, miny nam zzrzedly.Smok co prawda juz mial wlozony silnik. jednak brak fotela i baku wskazywal, ze praca nie skonczona. - Jutro, o 12tej w poludnie. Brakuje kilku godzin. No dobrze. Coz robic. Od razu zaplacilismy, zeby wieczorem z gotowka przez miasto nie wracac. A juz mowiismy sobie, ze juz nie bedziemy musieli autobusami jezdzic.
I dziś o 12tej motor znów nie był gotowy. W tym nie ma żadnej złośliwości. Tutaj po prostu podejscie do terminowosci jest naprawde abstrakcyjne. W warsztacie sami mechanicy, dlubiacy cos przy innnych motorach. Powoli, niespiesznie, z usmiechem na ustach. Starannie, solidnie. Jak bedzie gotowe, to bedzie. I w koncu jest Don Carlos. A tu jeszcze lusterko nie przykrecone, a tu jeszcze jedna sruba brakuje, to mechanik pojedzie ja kupic. A tu jeszcze troche oleju dolac i lancuch naoliwic. Pan Carlos bardzo uprzejmy, proponuje ze moze bym sobie skesorowal ksiazke serwisowa motocykla, na wypadek jakby kiedys jeszcze byly problemy z dala od serwisu. No to ide skserowac. 250 stron. Dopiero piate ksero decyduje ze moze zrobic to odreki. Odrecznie. Wiec juz za 1,5 h gotowe. Jejku, jak późno. A mieliśmy rano wyjechać. Ale kiedy zapalam motor, usmiech na twarzy pojawia sie w sekundke.

Tesknilismy oboje za starym smokiem, ale teraz to nowy motor. Cichutki, równopracuący silnik. Róźnica kolosalna. Madziula w Hotelu konczy pisac relacje, lecimy na pozny obiad i sie zastanawiamy, co robic. Pozno, ale przydaloby sie wyjechac z Limy i spac gdzies wyzej. Inaczej, wciagu jednego dnia bedziemy muisli sie wzniesc w ciagu niecalych 150 km z poziomu morza na przelecz na wysokosci prawie 5000 m. Juz prawie ciemno, a mielismy nie jezdzic po ciemku. Jechac czy nie jechac?

CDN

Pozdrawiam

Michał

10 grudnia 2009

Tyle się ostatnio działo, że zaczynając ten wpis aż boję się myśleć ile mi zajmie opisanie każdego dnia ostatniego tygodnia...

Skończyliśmy w Limie. Ten wpis też z Limy piszę :) Nie znaczy to jednak, że aż tyle w Limie siedzieliśmy. Po przyjeździe do Limy i dniu organizacyjno-blogowym w moim przypadku oraz motocyklowo-mechanikowym w Machencjusza, plan ułożył sie w naszych głowach prosty - jeden dzień w Limie i jedziemy dalej, miasto zdecydowanie nas nie urzekło. Motor miał zostać odstawiony do mechanika rano na wymianę oleju i naprawę lusterka, które się nam ostatnio ułamało, a my w tym czasie chcieliśmy się przejść po mieście. Poraz kolejny jednak przekonaliśmy się, że tworzenie planów, kiedy motor jedzie do mechanika większego sensu nie ma. I tak też stało się tym razem. Mechanik - supersympatyczny fachowiec orzekł sekundę po tym jak usłyszał pracę naszego silnika - "Macie poważny problem z silnikiem, trzeba go rozkrecić i zobaczyć co się dzieje, inaczej silnik padnie zanim dojedziecie do Titicaca". Od Quito wiedzieliśmy, że coś z silnikiem jest nie tak. W Quito nie potrafili nam jednak pomóc i powiedzieli, żebyśmy jechali do Limy, co tez zrobiliśmy. Motor przyśpieszał niezmiennie dobrze, jedynym znakiem, że coś dzieje się złego, był więc tak naprawdę dźwięk - nierówna praca silnika.

Mechanik zaproponował, że rozkręci silnik i sprawdzi co dokładnie się dzieje. Wcześniej jednak zadzwonił do serwisu Kawasaki dopytać jakie części są dostępne od ręki w Limie. I okazało się, że dostępność jest mocno ograniczona, a minimalny czas potrzebny na sprowadzenie cześci ze Stanów to 20 dni... Humory nasze nietęgie się stały. Nie pozostało nam nic innego niż wierzyć, że wada silnika okaże się niewielka, a części uda sie kupić w Limie. I tak smok został na operację na sercu, a my poszliśmy zwiedzać Limę.

Na początku kilka słów o samej Limie. Lima jest 5 największym miastem Ameryki Łacińskiej - po Mexico City, Sao Paulo, Rio de Janeiro i Buenos Aires. Mieszka tu 8 milionów ludzi, czyli jedna piąta całej populacji kraju. Miasto rozrosło się do tak monstrualnych rozmiarów w dużej mierze w ostatnich latach, kiedy to ludzie ze wsi zaczęli migrować do Limy w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Jak to we wszystkich dużych miastach biedniejszej części świata - doprowadziło to powstania wielkiej ilości slumsów. Większość mieszkańców Limy żyje za mniej niż 500 dolarów miesięcznie, a miasto uchodzi za jedno z najbardziej niebezpiecznych w Ameryce Południowej. Wszędzie widać płoty elektryczne, lusterka w samochodach są przywiązane do samochodu łańcuchami, taksówkarze obudowani kratami. Na mnie działa to przerażająco. W życiu nie chciałabym mieszkać w miejscu, w którym cały czas trzeba strzec swoich wartościowych rzeczy i czuwać. Straszne.

Lima została założona przez Pizarro w 1535 roku i szybko stała się najważniejszym miastem w tej części imperium hiszpańskiego i to tu po wygranej wojnie o niepodległość Peru ulokowało swoją stolicę. Lokalizacja Limy ma zarówno swoje zalety jak i nie małe wady. Pomimo że znajduje sie na pustyni tak blisko równika, panujące w mieście temperatury są mocno umiarkowane i ulegają gwałtownym wahaniom tylko w latach, kiedy Amerykę Południową nawiedza El Nino. Od czerwca do grudnia miasto właściwie codziennie pokrywa gęsta mgła, która nie daje się przedrzeć promieniom słonecznym. Lima dostaje rocznie ok 1200 godzin słońca - czyli niezwykle mało jak na tę szerokość geograficzną (dla porównania w Warszawie mamy co roku ponad 1600 godzin słońca...). Największe zagrożenie dla miasta stanowią jednak regularne trzęsienia ziemi. W wyniku trzęsień ziemi nieraz ucierpiała już architektura Limy - widać to bardzo na głównym placu miasta, gdzie zdecydowana większość budynków pochodzi z XX wieku.

Lima


W Limie urzekło mnie kolonialne budynki z pięknymi, zabudowanymi, drewnianymi balkonami. Taki też balkon miał nasz Hostel Espana, który możemy absolutnie każdemu polecić. Piękne pokoje bez łazienki można tu dostać już za 35soli=35zł (po lekkim targowaniu). W Hotelu mieszka też piękna Ara, którą poraz pierwszy widzieliśmy tak z bliska:



Następnego dnia z ciężkimi sercami pojechaliśmy do mechanika, który miał już wtedy mieć rozkręcony silnik i wiedzieć co dzieje się z naszym silnikiem. Silnik rozkręcony został, ale w połowie. Wstępna diagnoza też była. Część napędowa silnika działa bez zarzutów. Wyrobiły się natomiast łożyska i to one są przyczyną złej pracy silnika. Pan Carlos powiedział, że części oryginalnej nie dostaniemy, zdobędzie jednak część nieoryginalną i tak ją dopasuje, że będzie silnik będzie działał idealnie. Nie wiadomo jednak czy czegoś jeszcze nie będzie trzeba wymienić. Po krótkiej dyskusji zapadła szybka decyzja - wyjeżdżamy z Limy na południe zobaczyć wyspy Ballestas. Do Pana Caralosa dzwonimy dnia następnego. Ma już wiedzieć, co dokładnie trzeba będzie wymienić i ile będzie potrzebował na to czasu. No i koszty, przynajmniej orientacyjnie, też ma znać. Pierwsze wiadomości są więc pozytywne. jest szansa, ze nie bedziemy musieli importowac czesci ze Stanów, co oznacza mniejsze koszty i zdecydowanie krótszy czas oczekiwania.

Następnego dnia rano jedziemy, poraz pierwszy od Kolumbii, na dworzec autobusowy, szukać publicznego autobusu do Pisco. Dowiadujemy się więc cokolwiek o peruwiańskich autobusach. I tak:
1. W Peru operuje wiele firm autobusowych, które nawzajem ze sobą konkurują.
2. Lima nie posiada jednego głównego dworca autobusowego. Większość firm ma swoje indywidualne małe dworce. Niektóre zgrupowały się w na szczęście koło siebie.
3. Standard autobusów jest baaaaardzo zróżnicowany. Począwszy od najprostszych, po super luksusowe, w których fotele rozkładają się jak łóżka, jest klima, internet bezprzewodowy i stewardzi, którzy serwują posiłki. Najbardziej luksusowa firma - Cruz del Sur ma swoje punkty sprzedaży w większości hosteli i to ich autobusami najczęściej podróżują turyści. Zamiast płacić 50 soli za dojazd do Pisco/Paracas z Cruz del Surem, jedziemy na mini dworzec i prostym, acz wygodnym autobusem firmy Soyuz za 20 soli, transportujemy się do Pisco, a właściwie do miejscowości przy Panamericanie, w której odbija droga na Pisco.

Pisco zostało mocno zniszczone przez trzęsienie ziemi, które nawiedziło Peru w 2007 roku. Jeszcze dziś miasto jest jednym wielkim placem budowy, z właściwie każdego domu wystają druty, które będą stanowiły filary pod kolejne piętra. 2 lata temu większość osób, które chciały odwiedzić wyspy, zatrzymywała się właśnie tu, teraz większość jedzie do Paracas. Z Panamericany wzięliśmy więc colectivo do Pisco, gdzie przesiedliśmy się w inne colectivo do Paracas. W tymże autobusiku spotkaliśmy pierwszego od Bogoty Polaka!!!!! Jacka, który podróżuje właśnie po Ameryce Południowej ze swoją dziewczyną Rebeccą. Jako, że Rebecca i Jacek chcieli jeszcze pojechać na dworzec kupić bilety autobusowe na następny dzień do Arequipy, umówiliśmy się na kolację i wysiedliśmy na głównym placu Paracas. Napadła na nas NATYCHMIAST cała zgraja naganiaczny. Czegoś takiego jeszcze w Ameryce Południowej nie widzieliśmy. Zorientowaliśmy się w cenach noclegów - DROŻYZNA straszliwa i po mocnym targowaniu się wybraliśmy tani i mało miły hostel. Właściciele zaczęli później wyskakiwać z tekstem, że musimy z nimi jechać na wyspy Ballestas, w przeciwnym wypadku mamy im dopłacić 10 soli za pokój. Michaśko mocno się podkurzył, ale ostatecznie olaliśmy ich i poszliśmy na kolację z Rebeccą i Jackiem. Wcześniej zabookowaliśmy tylko wycieczkę na wyspy z hostelem Jacka i Rebecci - najtańsza w mieście - 25soli i zadzwoniliśmy do mechanika... - PIERWSZA rozmowa Machencjusza po hiszpańsku przez telefon :) Mechanik w pierwszym zdaniu powiedział - Tengo muy buenas noticias (Mam dobre wieści)! Zepsute są tylko łożyska, motor będzie gotowy na wtorkowy wieczór. Kosztów jeszcze nie zna, ale obiecuje, ze zrobi wszystko, zeby bylo w miare tanio! Yuppi!!! Szybko powstał plan - zobaczymy wyspy, Huacachinę i ewentualnie pojedziemy do Arequipy.



Kolejny dzień obfitował we wrażenia. Zaczęło się od wysp. Wyspy Ballestas to zgrupowanie skał, które stanowi dom dla niepoliczalnej ilości ptaków. W życiu czegoś takiego nie widzieliśmy. Miliony ptaków na skałach, w powietrzu! Czarne peruwiańskie pelikany, kormorany, mewy, głuptaki! Nie tylko! Pingwiny Humboldta, Lwy morskie i foki, sępy, który oczyszczają wyspy, a po drodze delfiny!!!! Miliony ptaków produkują gigantyczną ilość kup, w których Hiszpanie odkryli żyłę złota - ptasie kupy są znakomitym nawozem. Kupy były więc eksportowane do Europy, a handlarze dorobili się na nich wielkich pieniędzy :)



Wyspy obserwuje się z łodki, coby ptaków nie wystraszyć, a wszystko trwa ok 2h. Polecamy każdemu!!Po powrocie do Paracas uderzyła nas ilość turystów. Tysiące gringo zalały Paracas. Widok nowy dla naszych oczu...

Islas Ballestas


Z Paracas pojechaliśmy do Huacachiny z Rebeccą i Jackiem. Jakiś facet zaproponował nam podwózkę w cenie biletu autobusowego swoim prywatnym samochodem, więc się zdecydowaliśmy. Huacachina to oaza na środku pustyni, kilka kilometrów od Ici. Kiedyś była kurortem peruwiańskiej inteligencji, teraz jest oazą backpackersów. Atrakcje oferuje właściwie 3 - opcja 1 sandboarding, czyli letnia alternatywa dla snowboardzistów, opcja 2 boogie - czyli przejazd po wydmach samochodem - wrażenia jak z kolejki górskiej, bo wydmy są naprawdę gigantyczne, i opcja 3 - spacery po wydmach i baseny w oazie. Wybraliśmy kombinację opcji 1 i 3. Machencjusz wypożyczył deskę, a ja poszłam na piechotę. Wdrapanie się na wydmę proste nie było. Stromo pod górę, obsypujący się piasek i te piaszczysty wiatr. Po 5 minutach marszu piasek mieliśmy DOSŁOWNIE wszędzie. Najbardziej doskwierał jednak ten, który znalazł się w oczach. Jak już wdprapaliśmy się na górę - Machencjusz stwierdził, że nie zjeżdża :) Nie chciałoby mu się jeszcze raz wspinać na wydmę na zachód słońca, postanowiliśmy więc poczekać. Godzina siedzenia na szczycie wydmy, z piaskiem bezczelnie wdzierającym się WSZĘDZIE. Czego się jednak nie zrobi dla pięknego zachodu słońca. Machencjusz wyciągnął słownik i tak uczyliśmy się hiszpańskiego. Z czasem wkurzenie spowodowane piaskiem wszędzie opadło, biegaliśmy po wydmach i podziwialiśmy absolutnie BOSKI zachód słońca. Warto było. Na deser został nam zbieg/zjazd z wydmy. Machencjuszowi sandboarding się nie spodobał, pewnie dlatego, że dostał jakąś kiepską deskę, która tonęła w piasku.



Huanchaco


Słońce zaszło, a my postanowiliśmy, że nie zostajemy w Huacachinie ani chwili dłużej i jedziemy szukać autobusu do Arequipy. Luksusowy autobus Cruz del Sur jest dla nas zdecydowanie za drogi, a biuro Cruza w Huacachinie powiedziało nam, że tanie autobusy Cruza zostały skasowane przez niski popyt. Nie chciało nam się w to wierzyć, pojechaliśmy więc do Ici szukać tańszych opcji. I znaleźliśmy. Tanie autobusy Cruza nie zostały zlikwidowane, jeżdżą, kupiliśmy jeden z ostatnich biletów. Myśleliśmy jeszcze o kupieniu biletu z inną firmą, która ma lepsze autobusy niż nasz Ideal Plus z Cruz del Sur, a cena taka sama. Droga z Limy do Arequipy uchodzi jednak w nocy za niebezpieczną, zdecydowaliśmy się więc na jazdę z podobno bezpiecznym Cruz del Surem. 14h na niewygodnym siedzeniu, przy drzwiach ciągle otwierającej się, śmierdzącej ubikacji... Do tego - drąca się rura wydechowa tuż pod nami. Okrutnie męcząca jazda.

Do Arequipy dojechaliśmy rano, wzięliśmy taksówkę do hostelu, do którego przyjechali chwile wcześniej Jacek i Rebecca i zaczęliśmy planować kolejne dni. O tym w następnym wpisie :)

Madziula

30 listopada 2009

Intrygujący tytuł, co??? To mój absolutnie ulubiony cytat z Machencjusza z dni, których ten wpis dotyczy. Zacznijmy jednak od naszego pobytu w Trujillo, a właściwie w Huanchaco (miasta nadmorskiego przy samym Trujillo).



W Huanchaco poraz pierwszy zobaczyliśmy Pacyfik w wersji południowoamerykańskiej. I mimo, że słyszeliśmy od innych i czytaliśmy o pustynnym wybrzeżu w Peru, nie sądziliśmy, że jest ono aż tak pustynne. To taka pustynia pustynia. W większości miejsc bez żadnych kaktusów, krzewinek, czy innych roślino-podobnych. Wydmy i tyle. Co ciekawe, wybrzeże wcale nie jest gorące. Wręcz przeciwnie, jest dosyć zimne, przez co logiczne jak dotad dla mnie skojarzenie - pustynia=upał, przestaje być w mojej głowie oczywistością. Niesamowite jest to, jak Peruwiańczycy w tę pustynię ingerują. CO jakiś czas między wydmami można zobaczyć kilka pól kukurydzy i wioskę składającą się głownie z wiklinianych domów (zrobię jeszcze kiedyś jej zdjęcie). Czasami widać pola pełne białych namiotów, w których przypuszczam, że hodowane są kury lub krowy (mało przyjazne warunki do wypasu krów....). Czasami zaś przejeżdża sie po prostu przez miasta, miasta wybudowane dosłownie pośrodku pustyni. I takim właśnie miastem, otoczonym przez surowe piaskowe wydmy, jest Huanchaco.



Huanchaco słynie z dwóch rzeczy - surfingu i łódek rybackich zrobionych z trzciny totora. Leniwy nadmorski klimat mocno sie nam udzielił. Zafundowaliśmy tym samym sobie dwa naprawdę leniwe dni. Spacerowaliśmy po plaży i miasteczku. Podczas jednego ze spacerów załapliśmy się na zupełnie niesamowitą rzecz. Huanchaco odwiedził prezydent jakiejś sportowej peruwiańskiej federacji i odbył się dzień promocji surfingu, czy coś w tym stylu. Stacje telewizyjne robiły wywiady z surferami, a przy molu, na którym akurat byliśmy, odbył sie pokaz surfowania na łódkach z trzciny. I tak panowie ubrani w białe koszule, czarne spodnie i kapelusze, na początku podpłynęli do mola przywitać się z prezydentem, po czym rozpoczęli surfowanie. Ale było!!!!!!!



Machencjuszowi tak się spodobało, że po pierwsze zdecydował się na przejażdżkę łódką trzcinową, z której ma PRZEśmieszny filmik (:PPPPP):



a po drugie następnego dnia zafundował sobie lekcję surfowania:



Mnie też namówić próbował, ale biorąc pod uwagę mój beznadziejny błędnik, próba namówienia pozostała próbą. Machencjusz naprawdę świetnie sobie radził. Miał jednak naprawdę beznadziejnego instruktora, który po pierwsze cały czas laski w wodzie podrywał, a po drugie, jak już skupiał uwagę na Machencjuszu nie potrafił odpowiedzieć na najbardziej podstawowe pytania. Lekcja trwała lekko ponad godzinę, zamiast dwóch, bo laski, które trenowały w wodzie, skończyły swoją lekcję i poszedł knyp za nimi. Michaśko bardzo sie tym wszystkim sfrustrował. Jego złość osiągneła maksimum, jak po powrocie z deską i strojem do biura, pseudo-instrukotr stwierdził, że płetwa jest uszkodzona i musimy za nią zapłacić. Poleciałam więc szybko rozmienić kasę, żeby dać im do ręki wyliczoną kwotę, pokrywającą jedynie lekcję, coby uniknąć sytuacji, w której mogli by nie chcieć wydać reszty. Byli oczywiście wielce niezadowoleni, ale byliśmy twardzi :) Szkoły, której nazwy nie pamiętamy, z instruktorem tłustym knypem, krzyczącym co chwilę irytujące "Relax!" nie polecamy.

Huanchaco


Resztę naszego wolnego czasu spędziliśmy na jedzeniu pysznego wegetariańskiego żarcia w "otra coza" i rozmowach z ludźmi. Wreszcie mieliśmy okazję porozmawiać z osobą, która podobnie jak my podróżuje po Ameryce Południowej na motorze. Matthias przywiózł 20-letnią Yamahę z Niemiec do Buenos Aires i tak sobie w dosyć szybkim tempie zmierza do Hondurasu. Motor dostał od przyjaciela, który właśnie ożenił się z dziewczyną z Hondurasu. Ma go dostarczyć rodzicom dziewczyny, po czym leci na zwiedzanie Stanów i wraca do Niemiec. Dostaliśmy od niego sporo map, które pomimo, że mamy swoje, mogą nam się przydać. I co najważniejsze wymieniliśmy się wieloma spostrzeżeniami odnośnie skorumpowanej policji, jakości dróg, strajków, blokad drogowych, co dla obu stron jest niezwykle przydatne. Po dwóch dniach lenistwa w Huanchaco, nie zobaczywszy Trujillo, co aż wstyd mi przyznac, pojechaliśmy dalej. Znowu w góry, w kierunku Cordillery Blanci - drugiego (zaraz po Himalajach) co do wielkości pasma górskiego na świecie. To tu znajduje się między innymi najwyższy szczyt Peru oraz góra Artesonraju, której wizerunek jest symbolem wytwórni filmowej Paramount Pictures.

Droga wiodła przez absolutnie spektakularny kanion. I wszystko byłoby super fajnie, gdyby nie to, że droga pomimo tego, że na mapie była zaznaczona kolorem pomarańczowym lub czerwonym (gdzie czerwony to najlepszy standard peruwiańskiech dróg) była w wielu momentach gorsza niż żółta droga z okolic San Ignacio. I coś na tych wybojo-kamieniach zaczęło stukać. I tak jechaliśmy, słysząc to coraz głośniejsze stukanie, aż stanęliśmy, żeby zlokalizować przycznę. Zgubiliśmy śrubę od przedniego hamulca i zaczął nam odpadać... Druga też się znacząco odkręcała, a klucz gdzieś się zagubił... Opracowaliśmy więc prawdziwie makgajwerowy sposób na ratowanie hamulca. Wyglądał on tak:



No może prawie makgajwerowy, bo po niecałych 5km plastikowa linka się przerwała, a makgajwerowe techniki sa niezawodne. Opracowalismy wiec patent nr2:



który też zawiódł i został zastąpiony patentem 3:



To nie koniec. Był jeszcze patent 4:



Az ostatecznie doszlismy do tego najbardziej skutecznego:



czyli jazdy bez hamulca :)

Jako, że jednak droga prowadziła cały czas delikatnie pod góre, tylny hamulec do jazdy wystarczał. W wyśmienitych humorach dojechaliśmy do pierwszej miejscowości, w której zapchaliśmy się jajkiem z ryżem (mój jajkowstręt ostro postępuje) i zatankowaliśmy dwa galony konewką, po czym pokonaliśmy, już po ciemku, ostatni tego dnia odcinek do Huallanci. W huallankowym hostelu nie było już miejsca, gościnni gospodarze zaproponowali nam jednak noc na dachu. Syryjsko, co Zuzia?? Rozlozylismy wiec nasze przescieradlo, na to samopompujace sie maty i nasze esktrasne spiwory. Napilismy sie herbaty, piwka i poszlismy milo spac. Spalo sie swietnie! Gwiazd co prawda widać nie było, ale i tak rześkość powietrza i cisza śpiącego miasteczka były niesamowite. Wstalismy o 6 rano, zjedlismy proste sniadanie i w droge, do Caraz, gdzie planowaliśmy spotkać wielu turystow, ktorzy wrocili wlasnie z gor i nam opowiedzą/doradzą co robić. Droga do Caraz wiodła przez spektakularnie wąski kanion kilkudziesięcioma tunelami.



Jedno wielkie WOWOW!!! DO Caraz dojechaliśmy po prawie 3 godzinach. Turystów brak. Nikogo. Inforamcje turystyczne pozamykane, podobnie jak te bardziej backpackerskie kawiarnie. I co tu robić?? Góry, które powinno być widać z Caraz, całe pokryte w chmurach. Boleśnie przypominał nam ten widok Nepal, w ktorym tez bylismy w porze deszczowej i w ktorym, zeby zobaczyc gory, musielismy samolotem poleciec. Liczylismy sie z tym, ze bedzie troche pochmurnie i ze bedzie padalo popoludniami. Myslelismy jednak ze chociaz poranki beda sloneczne i bedzie widac monstrualne, osniezone szczyty. Wszyscy jednak twierdzili, ze pochmurnie jest juz od jakiegos czasu, a prognoza pogody nie zapowiadala zmiany. Postanowilismy decyzje o wyjsciu w gory odlozyc na dzien nastepny, a tego dnia pojechac nad jezioro Paron, ktore znajduje sie na ponad 4000mnpm i jest otoczone przez 5 i 6-tysieczniki. Jeziorko piekne jest, bez watpienia, ale nie jak widzi sie go w chmurach i deszczu, zamarzajac z zimna.



Bylismy tak przemoknieci i tak skostniali, ze powrot dluzyl sie nam w nieskonczonosc. Po dojechaniu do Caraz, weszlismy pod umiarkowanie cieply prysznic, ktory przy tym poziomie wyziebienia parzył i zawinelismy sie, juz w suchych ciuchach w spiwory, zeby sie zagrzac. Kolacje, bardzo pyszna zreszta, zjedlismy w polleri "Jeny". Padalo okrutnie, wrocilismy do pokoju i zaczelismy szukac dokladnie mojej komorki, ktorej nie widzielismy od rana. Juz wyjezdzajac z Huallanci wiedzielismy, ze nie ma jej "na miejscu", czyli w bocznej kieszeni tankbagu. Myśleliśmy jednak, że zaplątała się gdzieś w śpiwory. W śpiworach jej jednak nie było. Zaczela sie wiec analiza - gdzie byla ostatnio widziana...? O 6 rano, dzwonila jako budzik. Pozniej poszlismy na sniadanie i zostawilismy ja, podobnie jak reszte naszych rzeczy na dachu. Ktoś ją ukradł?? Nie podejrzewalibyśmy nikogo o kradzież, ale jesteśmy w Peru, a tu niestety różne rzeczy się zdarzają. Poszliśmy więc na net, dzwonić do Plusa ją zablokować. W Plusie jednak mnie nie słyszeli. Wysłałam więc smsa do mamy z prośbą o blokadę z samego rana, a Machencjusz przeczesywał net w poszukowianiu telefonu do hostelu z Huallanci. Latwe to to nie bylo, hostel byl tak jakby nieistniejacy. Ale udalo sie. Wrocilismy do hostelu i poprosilismy gospodynie, zeby rano zadzwonila i spytala, czy nie znalezli mojego telefonu.

Po przebudzeniu sie wygladalismy przez okno z wielka nadzieja na zobaczenie gor. Widac bylo jednak tylko chmury. Poszlismy wiec do gospodyni, liczac, ze jej telefon przyniesie jakies pozytywne wiesci. I przyniosl!!!! Telefon lezal sobie gdzies na dachu, gdzie nie wiem, oboje sprawdzalismy, czy nic nie zostalo... Zadzwonilismy wiec do Polski, zeby spytac, czy blokada sie udala. Okazalo sie, ze po wielu perypetiach, dzieki współpracy naszych mam, a w szczególności dzięki niezwykłej skuteczności naszej kieleckiej mamy telefon został zablokowany. Jeszcze raz dziękujemy!!!!!!!! Poszlismy wiec na sniadanie do sprawdzonej juz polleri Jeny, po czym Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy spowrotem przez kanion do Huallanci odebrać telefon. Telefon odzyskaliśmy, ktoś jednak się nim bawił i 3 razy błędnky PIN wpisał. A PUK-u oczywiście nie znam i nie mam pojęcia gdzie może być. DObrze więc, że telefon zablokowaliśmy, ktoś ewidentnie chciał go użyć. Po powrocie do Caraz przypięliśmy bagaże i w deszczu pojechaliśmy do Huaraz. Długo wieczorem zastanawialiśmy się co robić. Oboje od dawna nastawiliśmy się, że pójdziemy na kilkudniowy treckking w Cordillera Blanca lub Huayhuash. Oboje znieślibyśmy deszczowe popołudnia i noce, gdyby chociaż poranki wynagrodziły nam marzniecie pieknymi widokami. W Huaraz potwierdzono jednak nasze obawy. W najblizszych dniach na widoki raczej nie ma co liczyc. Ostateczna decyzje pomogl nam podjac bolacy brzuch Machencjusza, ktory coraz bardziej mu doskwieral. Najgorsze przyszlo jednak w nocy. Opis pozostawiam Waszej wyobrazni. Był więc o 3.30 telefon do Polski - co robic? i akcja ratownia Machencjusza stosem lekow, ktore ze soba wozimy. Rano zaczelo byc ciutke lepiej, ale widac bylo po Machencjuszu duze oslabienie. Zapadla wiec decyzja o odlozeniu trekingu na Boliwie, w ktorej bedzie pewnie tak nawiasem mowiac nie mniej deszczowo, i wyjazd w kierunku Limy. Jako ze szykowala sie jazda w ostrym deszczu kupilismy sobie jeszcze przed wyjazdem spodnie przeciwdeszczowe, ktorych przeciwdeszczowosc okazala sie kwestionowalna i wyruszylismy. Laaaaałłłłłłooooooo!!!!! niesamowicie!!! Mokniecie na 4000 przy moze 10stopniach naprawde przyjemne nie jest. Ale mamy co chcielismy. Wiedzielismy ze jedziemy w pore deszczowa i ze Andy oznaczaja pokonywanie odleglosci na duzych wysokosciach. Az mi sie smiac z nas samych chce, jak sobie przypomne nasze gadanie przy planowaniu tej podrozy. "Chcemy pojechac tam gdzie nie bedzie pory deszczowej, bo do tej pory wszedzie gdzie bylismy byla pora deszczowa...." I tu tez, bynajmniej nie dla odmiany, jest pora deszczowa. Moze nauczy nas to raz na zawsze czytania o klimacie regionu, ktory chcemy odwiedzic, zanim sie na niego napalimy...

Tu jeszcze zdjęcia z Kanionu del Pato:

Canon del Pato


Tymczasem dotarliśmy do Limy, o niej jednak następnym razem.

Madziula