Ten wpis dedykujemy Marcie Podleśnej-Nowak, dzięki której dowiedzieliśmy się o Choquequirao.
Kiedy wyjechalismy z Abancay na 4000mnpm ukazaly sie nam przepieknie osniezone szczyty. Dawno nie widzielismy tak pieknie wysokogórskiego krajobrazu. Mocno nas to uskrzydliło. Zapomnieliśmy o konflikcie z Abancay, zapomniałam o trudzie trekingu do Choquequirao. Jechaliśmy na dól do Cachory z chęcią wyruszenia dnia następnego na szlak. Do wioski zajechaliśmy już po ciemku. Był sobotni wieczór, który trochę pokomplikował nam nasze plany. Zaczęliśmy zagadywać ludzi z mułami na ulicach, żeby dowiedzieć się cokolwiek więcej o trasie, różnicach w wysokościach, ilości potrzebnych dni itp itd. Niejeden "areiro" oferował nam swoje usługi. Problem jednak polegał na tym, że każdy jeden był nieźle pijany. Znaleźliśmy szyld z nazwą hostelu - Casa de Salkantay, na którym narysowane były flagi różnych państw europejskich, między innymi - flaga brytyjska. Tam muszą mówić po angielsku i tam też pojechaliśmy. Okazało się, że właścicielem hostelu jest amerykańsko-peruwiańskie małżeństwo. Holender, jak to Holendrzy, świetnie mówił po angielsku, opowiedział nam o szlaku i zaproponował, że zorganizuje nam muła i przewodnika za jedyne 400 soli od osoby... Grzecznie mu podziękowaliśmy, poprosiliśmy jedynie i wypożyczenie nam peleryn od deszczu i kijków, na co zgodził się za darmo :) I pojechaliśmy szukać tańszej opcji noclegowej i przede wszystkim przewodnika z mułem. Ostatecznie, nie mieliśmy innego wyjścia, jak dogadać się z pijanym areiro, kóry zaręczał nam, że o 7 będzie gotowy. I zaliczkę chciał. Jednak nawet babeczka w sklepie, w którym dobijaliśmy targu, krzyczała zza lady, żeby żadnej kasy mu nie dawać. Zaliczki nie dostał. Zrobiliśmy zakupy jedzeniowe dla 3 osób, bo jak się okazało kwota 25 soli (złotych) dziennie jedzenia areiro nie obejmuje. "Compartimos" oznacza w tym przypadku my dbamy zarówno o wodę jak i jedzenie dla całej trójki. Wieczorem jeszcze przepakowaliśmy plecaki, coby tylko jeden wziąć i poszliśmy spać. Obudziliśmy się o 5.30. Za oknem deszcz. Cały czas mówiąc i myśląc o Choquequirao podkreślaliśmy, ze wyruszymy tylko pod warunkiem, że pogoda bedzie dobra. Pada okrutnie, a my szykujemy sie do wyjscia. Nie ma to jak nasze zelazne postanowienia... O 7 konczymy jesc sniadanie, Machencjusz leci po areiro, po czym okazuje sie, ze jest za pijany, zeby z nami isc....... Obiecuje znalezc zastepce. I w ciagu 10 minut wynajduje 19-letniego Gualdiego, ktory jest gotowy isc z nami tak jak stoi na 4 dni w gory. I mula ma, tylko wlasnie je, prosi zebymy poczekali 30minut. Przychodzi przed 8 z małym plecaczkiem, prowadząc na sznurku naszego poczciwego muła - Loco (Szalony) :)
Przestaje padać, wśród chmur ukazują się pierwsze ośnieżone szczyty Cordillery Vilcabamba. Mimo mocno błotnistych początków, zapowiada się naprawdę nieźle! Pierwsze 11 kilometrów jest naprawdę prostych. Za Cachorą ścieżka schodzi lekko w dół, po czym wspina się do góry po przekroczeniu rzeczki i kolejne kilometry są można powiedzieć po płaskim. Idziemy tak żwawym tempem, że nawet Gualdi z Loco zostają sporo w tyle. Zaczynam wierzyć, że jakoś podołam i Choquequirao zdobędziemy :) Po ok 2,5 szybkiego marszu dochodzimy do punktu widokowego Capullioc. Koniec płaskiego na dłuuugo. Ścieżka zaczyna spadać w dół do rzeki. Na początku bardzo niewinnie, więc dalej jesteśmy żwawi. Rzeka wydaje się nam rzut kamykiem. Szacujemy, że za godzinę będziemy przy moście. Nasz optymizm bladnie jednak z każdym kilometrem w dół. W pierwszej godzinie schodzenia zaczyna boleć mnie kolano. Mocno utrudnia to moje dalsze poruszanie się, co więcej martwi mnie to, jak ja dam przez resztę dni radę. Poruszamy się jednak dalej. Krajobrazy przepiękne. Gór ośnieżonych co prawda nie widać, ale pola agaw, przez które przechodzimy, różnokolorowe skały, głęboki kanion z rzeką Apurimac, zieleń i skrzeczące papugi wystarczają do dechu zaparcia. Przerwy zaczynamy robić coraz częściej. Dochodząc do wioski Chiquisca już nie idę, a powłóczę nogami. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, decydujemy się więc na dłuższą lunchową przerwę. Loco idzie pić, a my otwieramy nasze tuńczyki, kroimy cebulę pomidory i sie zajadamy. Zjadamy połowę racji chleba, jaką wzięliśmy ze sobą na 4 dni :) Ok 14 pakujemy muła i kontynuujemy schodzenie. Szybko zapominam o odpoczynku. Straszliwy skwar leje się z nieba, nogi nie chcą już dalej iść w dół. Przy moście, po pokonaniu 1500 metrów w dół, kładę się na ziemi. Udało się, jedna czwarta za nami! Rodzi się pytanie - co dalej? Możemy zostać na noc przy rzece, jest jednak dopiero 15, szkoda nam więc trochę marnować tylu godzin. Wbrew wołaniu o "nieporusznie się" nóg decydujemy się na przkeroczenie rzeki i pokonanie 600 metrów do góry do miejscowości Santa Rosa. Szczerze mówiąc nie znalazłam jeszcze relacji w necie, żeby ktoś pierwszego dnia przedrałował aż do tego miejsca... Nawet Gualdi nie potrafi ukryć swojego zdziwienia, jak zarządzamy, że idziemy dalej. Pierwsze metry pod górę pokonujemy zaskakująco sprawnie. Głowa w dół, regulacja oddechu i krok za krokiem, konsekwentnie do góry. Przez to, że nie patrzę się w ogóle przed siebie, tylko cały czas pod nogi - na jednej z prostych serce mi zamiera - moja stopa staje metr przed tarantulą... Z czasem robimy coraz więcej minutowych przerw. Dochodząc do Santa Rosy nie wierzę, że ja jeszcze żyję i idę. Siadam i siedzę. Jest błogo. Koniec na dzisiaj. Wspaniała ulga :) Machencjusz rozkłada namiot i idzie drewno na ognisko nazbierać. Ja siedzę. Skąd on ma na to siłę to ja naprawdę nie wiem. Gotujemy na ogniu w naszych nowych garczkach zupki chińskie. Smakuje to świństwo jak nigdy :) Zasypianie w naszych ciepłych śpiworach jest niesamowitą przyjemnością. Absolutny Błogostan.
Jako, że Gualdi zarządził na dzień następny pobudkę o godz 5.30, wstajemy potulnie o tak wczesnej porze. Śniadanko i w drogę. Czeka nas 800 metrów stale pod górę do wioski Marampata. W nieco ponad 1,5h jesteśmy na górze. Tam spotykamy zaskakująco dużo, bo aż 6 turystów - 4 Amerykanów i 2 Francuzów. Wszyscy wyruszyli zakładając, że po zobaczeniu Choquequirao pójdą dalej - przez góry do Machu Picchu (nie wiedzieliśmy, że tak można). Cała 6 nie wzięła jednak muła i wszyscy mają szczerze dość. 2 Amerykanów rezygnuje, podchodzenie do Marampaty zajęło im 7 godzin, Francuzi też mają dość. Pozostali 2 Amerykanie postanawiają przeczekać w górach Boże Narodzenie i poczekać aż ktoś będzie gotowy pójść z nimi z mułami do Machu Picchu. Po lunczyku wyruszamy do ruin. Idziemy w kompletnych chmurach, nic nie widać oprócz zielonej gęstwiny, przez którą się przedzieramy. Trochę nas to martwi, liczymy jednak na to, że jeszcze się rozpogodzi. Po ok 1,5h marszu dochodzimy do napisu - Choquequirao. SZCZĘŚLIWI!!! I ciekawi - jakie okażą się ruiny, do których tyle szliśmy?? Zaczynamy od tarasów, po czym wspinamy się lekko do góry i dochodzimy do głównego placu miasta. W tym miejscu widzimy, skąd wzięła się nazwa Choquequirao - jeden z członów tego słowa to po keczuańsku - kołyska. Miasto wznosi się po obu stronach placu lekko do góry, tworząc właśnie kołyskę. Po lewej stronie placu znajduje się więzienie, a trochę nad nim, na płaskim wierzchołku znajduje się miejsce, w którym obserwowoano słońce i czczono Boga Słońca. Po prawej stronie natomiast widzimy Pałac Inki, domy mieszkańców, spichlerze oraz trochę wyżej dzielnicę kapłanów. Najpierw jednak idziemy na drugą stronę wzgórza, ok 100metrów w dół zobaczyć tarasy z unikalnymi zdobieniami. Na pierwszym tarasie widzimy zygzak z białego kamienia symbolizujący wężą, sporo niżej natykamy się natomiast na pierwszą lamę - utworzoną z białego kamienia. W sumie jest ich 33. Z oddali widać, że lamy nie stoją przypadkowo, wszystkie zwrócone są w tę samą stronę wzdłuż pochyłej linii. Jest kilka teorii odnośnie pochodzenia lam. Gualdi twierdził, że lamy są zwrócone w kierunku Machu Picchu - mają przewodnika i tam zmierzają. Wszystkie tarasy połączone są ze sobą akweduktami, co więcej podczas gdy wyższe tarasy utworzone są z poziomo ułożonych kamieni, niżej położone tworzą pionowa układanka kamieni. Według Gualdiego takie rozwiązanie zapewniało lepszą cyrkulację wody. Z tarasów wracamy na główny plac miasta. Rozpogadza się. Wychodzi słońce, a my wspinamy się na wzgórze, na którym czczono bogów. Stąd widok na miasto jest najpiękniejszy. Widać tarasy, plac, pałac Inki, domy inkaskiej arystokracji, wyżej dzielnicę kapłańską, a w dole ponad 1500 metrów niżej rzekę Apurimac. Na koniec idziemy jeszcze do ruin zamieszkałych kiedyś przez kapłanów. I znowu rzucają się w oczy akwedukty, ciągnące się wzdłuż ścieżki i między domami.
Ruiny Choquequirao owiane są mnóstwem tajemnic. Najprawdopodobniej miasto zostało zbudowane przez Túpac Inca Yupanqui na wzór Machu Picchu (stąd min podobne położenie) i stanowiło ważne centrum administracyjne i religijne. Pełniło trochę funkcję bramy wejściowej do Świętej Doliny Inków.
Jesteśmy zachwyceni. Pustką, ciszą, mistycznoscią i potęgą inkaskiego miasta. Wszystko zostało w nim wybudowane przy uwzględnieniu drogi słońca i gwiazd. Choquequirao jest majestatyczne, duże większe niż Machu Picchu, jednocześnie mniej zwarcie wybudowane i przez to pewnie trochę mniej fotogeniczne. Archeolodzy szacują, że obecnie odkopano ok. 30% ruin. Cała masa tarasów i domów ukryta jest ciągle pod bujną roślinnością. Według szacunków rządu peruwiańskiego w 2006 roku Choquequirao odwiedziło 6800 turystów, co stanowi lekko ponad 1% ilości turystów przybyłych w tamtym czasie do Machu Picchu. My zwiedzaliśmy Choquequirao z 4 innymi turystami. Niezwykła pustka, która tak bardzo dodaje uroku temu miejscu.
Ok 16 zaczęliśmy nasz powrót. Ciężki powrót. I znowu przyszły chwile, kiedy miałam już tak bardzo dość, że nie wiedziałam już, skąd siły na kolejny krok czerpać. Wieczór był bardzo przyjemny. Siedzieliśmy przy świeczce z Francuzami i Amerykanami i rozmawialiśmy - o wrażeniach, podróżach, Ameryce Południowej i życiu Francuzów. Pierre i Laurance mają ok 40 lat. Sprzedali wszystko co mieli, kupili 14-metrowy jacht i podróżują nim do okoła świata. Wyruszyli ponad rok temu, zobaczyli trochę Europy, Afryki, Wyspy Zielonego Przylądka i przepłynęli Atlantyk do Ameryki Południowej. Teraz wracają na chwilę do rodziny do Francji, po czym wracają do Buenos Aires gdzie bedzie na nich czekala łódka, robia jej remont, żeby przygotowac ja na jeden z najtrudniejszych zeglarsko odcinkow na ziemi - z Buenos Aires do Patagonii. Niesamowicie pozytywni ludzie, tak smieszni i szczesliwi... Pierre bardzo przypominal mi Pierre-Marie - podobne poczucie humoru, nie mowiac juz o tym jakze fajnym akcencie, zdziwieniach :) (POZDRO!!!) Piere i Laurance opowiedzieli nam też sporo o możliwości żeglarskiego podróżowania na stopa :) W naszym przypadku trochę ciężkie to będzie, bo ludzie do Europy pływają głównie z północy Ameryki Południowej (Wysp Karaibskich lub Wenezueli), lampka w głowie się nam jednak zaświeciła.Trzeciego dnia rozpoczęliśmy ostateczny powrót do Cachory. W dół wręcz spadliśmy. Kolano przestało mnie boleć, zejście na dół zajęło nam może 2,5h. Na dole zrobiło się jednak problematycznie. Nad rzeką byliśmy przed 12. Żar lał się z nieba, ręką ruszyć się nie chciało, nie mówiąc już o nodze. Po dłuższej przerwie postanowiliśmy iść dalej do Chiquisci. Godzinne podejście w tym straszliwym upale było dla mnie mordęgą nie-do-opisania. W Chiqisce Francuzi i Amerykanie postanowili, że zostają. My natomiast zdecydowaliśmy, że zrobimy dłuższą przerwę, żeby przeczekać upał i o 15 wyruszymy do następnego campingu, 1,5 godziny pod górę. I tak też zrobiliśmy. Tuż przed wyruszeniem spotkaliśmy parę, która właśnie szła w kierunku Choquequirao. Od pytania do pytania okazało się, że są z Belgii i że to właśnie oni jechali tym nieszczęscnym autobusem z Ayacucho, na który napadli bandyci... Ależ ten świat mały, to ich pukanie do drzwi słyszeliśmy na komisariacie. Na camping doszliśmy tuż przed deszczem - idealnie udało się nam rozłożyć namiot i ugotować kolację, kiedy zaczęło padać. Zasnęliśmy przed 19 ... :/ Przed 20 obudził nas Brazylijczyk, który właśnie przyszedł z Cachory i się z namiotem siłował. Składał go poraz pierwszy, stał więc z intrukcją i chińską latarką, którą trzeba było ściskać regularnie, żeby nie przestawała świecić :) Uśmialiśmy się nieźle.
Został nam jeszcze czwarty dzień. Wstawaliśmy jednak w świetnych humorach, wspaniała była świadomość, że najcięższe już za nami. Przed nami - ostatnie 2h podejścia, po czym 2,5h po w miarę płaskim. Szło się nam super, bliskość celu uskrzydlała. I pewnie super też by się doszło, gdyby nie - poraz kolejny już - mega uciążliwe słońe, które ostatnie niby proste kilometry zamieniło w nieco ciężkie. Do Cachory wchodziliśmy z wielką satysfakcją. Boski, choć zimny prysznic, kurczak z ryżem - mniami, pakowanie na motor i w drogę do Cusco, do którego udało się nam dotrzeć przed zmrokiem. Znaleźliśmy przyzwoicie tani nocleg i poszliśmy odsypiać wysiłek ostatnich dni. Na koniec kilka słów podsumowania samego szlaku:
X zaznaczylam campingi. Wszystkie z wyjątkiem campingu Cocamasana mają wodę i mini sklepiki. Dodatkowo w Chiquisce, przy rzece Apurimac i Marampacie są łazienki z prysznicami płatne 1sol. Campingi płatne są 1-2sole, w Cocamasanie camping jest darmowy. W Chiquisce i Marampacie gospodynie przygotowują ciepłe posiłki za ok 6soli (spora porcja, można się najeść). Wypożyczenie muła z przewodnikiem kosztuje 50soli za dzień. Warto się o ten luksus pokusić, jest naprawdę trudno.
Zdjęcia z Choquequirao:
Do Choquequirao |
Pozdrawiamy z wioski pod Machu Picchu,
Madziula