18 października 2009

Jak wspomniałam wcześniej z Medellinu wybraliśmy się w stronę granicy z Panamą. Jako, że jednak tereny pomiędzy Kolumbią i Panamą porasta gęsta dżungla, okupowana głównie przez grupy paramilitarne i guerillę, drogi nie ma i jedynym sposobem, żeby dotrzeć do Sapzurro jest dotarcie do Turbo - miasta portowego i 2,5h podróż łódką do Sapzurro.

Turbo ma w Kolumbii bardzo kiepską reputację - Jest głównym punktem wypadowym dla szmuglarzy koki. Łódka do Sapzurro odpływa jednak tylko raz dziennie z samego rana i nie ma właściwie innej opcji niż dojazd do Turbo wieczorem, nocleg i wypłynięcie z samego rana. Chcieliśmy uniknąć włóczenia się po Turbo po zmierzchu w poszukiwaniu hoteliku, ale się oczywiście nie udało. Za długo zwlekaliśmy się rano i za długo wlókł się nasz autobus przez niekończące się w Kolumbii góry.



Machencjusz poleciał więc tuż po 6 walczyć o bilety, ja rozpoczęłam proces pakowania. Łódka odpłynęła z godzinnym opóźnieniem. Nie mamy niestety zdjęcia pasażerów po tym jak kierowca włączył na maksa wszystkie silniki, a szkoda, bo byłoby ciekawe. Przód łodki uniósł sie niesamowicie do góry i pędziliśmy przez fale z prędkością ok 60km/h. Na niektórych falach przód tak skakał, że laska, która siadziała najbardziej z przodu po prostu zzieleniała.



I tak jechaliśmy aż do Sapzurro. Nam sie nawet ta skakanka podobała :) Tylko kremu od słońca nie użyliśmy i czubki nosów, czoła i kolana mamy mega spalone.

Łodka płynęła właściwie do Capurgany. Stamtąd wzięliśmy jeszcze jedną łódkę do Sapzurro, gdzie popłynęliśmy z bardzo miłym mówiącym po angielsku Kolumbijczykiem - Hernanem. Hernan swoją drogą okazał sie bardzo ciekawym człowiekiem. Pochodzi z bardzo dobrej, bogatej, lekarskiej rodziny. Podobnie jak wszyscy jego bracia i siostry w liceum pojechał na rok uczyć sie w Stanach. Poznał tam bardzo miłych Amerykanów, którzy lubili ćpać i poprosili go, żeby im troche koki kolumbijskiej przywiózł. Hernan przywiózł im więc kokę, i jak zobaczył ile kasy można dostać za coś co w Kolumbii kosztuje ok 3$, zaczął szmuglować kokę będąc studentem. Samolotem ją woził wpychając sobie kokę z buty, skarpety i gdzie tylko się dało. Któregoś razu jednak jego kumpel wpadł z milionem dolarów, które odebrał w Stanach dla Hernana. Amerykanie kumpla ostatecznie wypuścili, ale kasę zabrali. To był dla Hernana znak, żeby przestać. I przestał. I mówi, że szcześliwy jest, że umiał przestać i że był przed Escobarem, bo wtedy łatwiej było. Za cząstkę zarobionej kasy Henran kupił najpiękniejszą ziemię w Sapzurro i wybudował piękną przestronna willę, która nawet teraz mimo, że ma 25 lat robi wrażenie. W willi zamieszkał ze swoją żoną, która właściwie żoną nie była, bo była już rozwódką (Hernan powiedział rodzinie ze jedzie sie z nia ozenic do Panamy, a tak naprawdę nigdy tam nie dotarli, zamieszkali z Sapzurro i wszystkim powiedzieli, że się pobrali). Tam urodziła sie ich córka, po czym ziemię i willę odkupił od nich kolumbijski bogacz (który dorobił się kasy oczywiście na koce), a oni przeprowadzili sie na piękne rancho pod Medellin. Póżniej była jeszcze historia o żonie, którą zdradził ok 25 razy, a która zdradziła jego tylko raz, co bardzo uraziło jego dumę i ją zostawił. A wszystkie te opowieści były oczywiście przy piwie i rumie, którym Hernan hojnie nas częstował (naprawdę nie wiem ile wypiliśmy, dość że o 17 byliśmy nieźle pijani). Ogólnie rzecz biorąc Hernan wychodził z założenia, że "This is how the life it is". To normalne, że kolesie lecą na seksowne laski, i że człowiek jest zniewolony przez wszechmogący los i nic od niego nie zależy. Jak mu powiedzieliśmy, ze się z nim nie zgadzamy, Hernan powiedział, ze nie bedzie stawiał ludziom, którzy sie z nim nie zgadzają i odszedł. Następnego dnia znowu jednak zapraszał nas na rum, whiskey, piwo lub co tylko chcemy. To by byoło na tyle jeśli chodzi o Hernana.



Na miejscu znaleźliśmy camping, którego właścicielem był lekarz, który był kiedyś w Polsce i jego młoda żonka. Później stwierdziliśmy, że ten camping musi być tylko przykrywką dla właściwej działalności, szmuglerskiej oczywiście. Machencjusz pierwszego dnia strasznego doła złapał, bo pijany lekarz powiedział mu,że w Capurganie na pewno nie zanurkujemy, bo tam festiwal największy w roku właśnie się skończył i divemaster na bank pijany jest. Następnego dnia z samego rana zebraliśmy sie więc na piechotę do Capurgany, coby z divemasterem pogadać. Spacer masakra. Tzn w sumie bardzo ładny, ale gorąco jak w piekle, podejście przez dżunglę śliskie i strome bardzo, a my głupole dwa nawet łyka wody nie wzięliśmy. Po podejściu wyglądaliśmy mniej więcej tak (zaoszczędziłam Machencjuszowi zdjęcie jego maksymalnej mokrej bluzki i spodni - ja wyglądałam jeszcze gorzej):



Do Capurgany w końcu doczłapaliśmy. Najpierw jednak spędzilśmy 0,5h w mini barze, chłeptajac wodę i colę. I brzuchy napełnić poszliśmy. Z divemasterem spotkaliśmy się tuż później i okazało się oczywiście, że pijany nie jest, po hiszpańsku wytłumaczyliśmy mu kiedy robiliśmy certyfikaty, kiedy i gdzie chcemy nurkować itd. Nieźli jesteśmy! Następnego dnia było więc nurkowanie. Trochę spanikowana oczywiście byłam, a Machencjuszowi buzia sie nie zamykała. Nurkowaliśmy dwa razy i dwa razy były naprawdę super!! Machencjuszowi tylko trochę maska parowała i jak ją czyścił pod wodą, sól mu sie do oczu nalewała. Wyobraźcie sobie jednak, że woda była tak ciepła (nawet na 15 metrach było to ok 30stopni), że nurkowaliśmy bez jakichkolwiek kombinezonów!

Ostatnie dzień spędziliśmy w Panamie :), do której dostaliśmy się po 15 minutowym podejściu pod małą górkę. Jest niby jakiś punkt kontrolny, gdzie paszporty sprawdzają, choć tak naprawdę wystarczy powiedzieć im numer paczportu. Jako, że my oczywiście numerów nie znamy, a paszporty zostawiliśmy u lekarza, wybrnęliśmy pokazując im kartę Euro26 i twierdząc, że to polski paszport. Łyknęli. Na plaży La Miel w Panamie złapała nas MEGA burza. Lało i błyskało się przez jakieś 3h. Na plaży były na szczęście daszki, przekoczowaliśmy więc pod nimi, czytając i wsłuchując się w deszcz. Właściwie to nieprawdę piszę. Machencjusz w plastikowym krześle cały czas kimał. Przestało padać, ale zimno się zrobiło. Wykopaliśmy więc dołki w ciepłej wodzie i tak moczyliśmy stopy, grzejąc się. Ostatecznie wyszło słońce i zrobił się TAAAAK piękny dzień, że naprawdę nie chciało nam się stamtąd ruszać.



Następnego dnia z samego rana zebraliśmy się na łódkę. Tym razem łódka dosłownie pękała w szwach, a na horyzoncie ostro sie chmurzyło. I stało się. Wracaliśmy niezadaszoną łódką w masakrycznym deszczu. Machencjusz podpowiedział nam, żebym się zwinęła w kulkę i położyła głową jak najniżej między nogami, deszcz zatrzymywał się wówczas na kolesiu przede mną i tym samym jako jedyna osoba na łódce przetrwałam przeprawę łódkę prawie sucha :))

Po dopłynięciu do Turbo złapaliśmy szybko autobus do Medellinu i po ponad 9h jazdy dojechaliśmy do celu.

Dzisiaj dzień organizacyjny. Pisanie maili, bloga, uploadowanie zdjęć, kupowanie wszystkich potrzebnych jeszcze rzeczy, kserowania itp. Jutro poraz pierwszy pakujemy motor i wyruszamy. Przygoda dopiero sie zaczyna :)

Tu zdjęcia:
Turbo-Sapzurro


Madziula

P.S. Machencjusz wrócił właśnie z parkowania motoru. Trochę mu to zajęło po spotkał kolesia, który uwaga uwaga urodził sie w Kolumbii, został adoptowany przez holenderską mamę i .... polskiego tatę i nazywa się Jan van Wojtyła!!!! HA HA

1 komentarz :

  1. Hihi. Uśmiałam się! No i trudno się dziwić wymowie znanym wszem i wobec ichnim telenowelom. Dla nas te historyjki to kosmos a dla nich norma. Syn dziadka ojca kochanki który okazuje się skruszonym dilerem i ma dziecko z żoną przyjaciela córki...
    Buziaczki dla Was od naszej trójcy :)

    OdpowiedzUsuń