Niekoniecznie wychodzi nam tym razem tak czeste pisanie jak podczas ostatniej podróży. Trochę na pewno przez to, że ogólnie mało rzeczy wychodzi nam zgodnie z planem, przez co rzadko mamy dostęp do netu. Od ostatniego wpisu wydarzyło się naprawdę dużo. Żeby możliwie kompleksowo i ciekawie wszystko przedstawić podzieliliśmy się z Machencjuszem na pół, coby sił i entuzjazmu wystarczyło :)
Dzień po naszym medellińskim dniu organizacyjnym poraz pierwszy zapakowaliśmy wszystkie nasze tobołki na naszego smoka i muszę przyznać, że czułam sporą satysfakcję, że udało nam się zrobić to tak kompaktowo, wieczór wcześniej ułożyłam juz sobie listę rzeczy do odesłania do domu :) Wyglądamy teraz tak:
W planie mieliśmy dojazd do Bucaramangi. Szybko jednak przekonaliśmy się, że nasz plan jest mocno optymistyczny i przy dobrych wiatrach pokonamy trochę ponad połowę planowanego dystansu. Pierwsze kilometry były naprawdę SUPER! Nadal jest SUPER! Kilka myśli. Jesteśmy zdecydowanie najszybsi na drodze :P Większości ludzi szczena opada jak słyszą jaką pojemność ma nasz silnik (650, a tutejszy standard to ok 100-150). Nie to, żebyśmy jakoś wielce pędzili po tutejszych drogach, które są maksymalnie kręte (jedna wielka serpentyna non-stop). Po kolumbijskich drogach przetacza sie jednak codziennie mnóstwo ciężarówek, które pod górę nie mają siły jechać, a w dół boją się jechać ze względu na mega-obciążenie hamulców, co sprawia, ze poruszają się ze średnią prędkością 20km/h. Krótkie proste pomiędzy zakrętami sprawiają, że samochody mają duże problemy z wyprzedzeniem ich, a my śmigamy je szybciusieńko :) Druga rzecz to nasze stroje. Wouter i Sanne, czyli poprzedni właściciele smoka są trochę od nas więksi, przez co szczególnie w spodniach (szczególnie ja) bardzo się topimy. Przyzwyczailiśmy się już jednak do za dużych rozmiarów, jak się siedzi długie nogawki nie przeszkadzają, a do chodzenia spodnie zdejmujemy :) Najgorsze jest jednak to, że czasami droga nasza prowadzi wzdłuż rzeki i co tu dużo mówić - jest gorąco. Gotujemy się straszliwie. Jak jedziemy jakoś wytrzymujemy, jednak nawet 30sek postoju, sprawia, że jest po prostu masakrycznie. Trzecia kwestia to nasze dokumenty, z którymi jest drobny problemik, ale o tym opowiemy, jak już do Ekwadoru wjedziemy. Teraz zapeszać nie będziemy.
Znaleźliśmy nocleg w hotelu przy drodze i przy zaprowadzaniu motoru do nazwijmy to pseudo garażu, coś huknęło silnik zgasł i zapalić się nie dał. Machencjusz dłubał coś tam i dłubał razem z pracownikami hotelu, naprawić im sie jednak nie udało. Spać poszliśmy więc w umiarkowanych humorach.
Następnego dnia rano Machencjusz znalazł jakiegoś mechanika, który naprawił motor w minutę. Dosłownie. Coś z gaźnikiem i rurką doprowadzającą paliwo. I pojechaliśmy dalej. Droga wiodła przez piękne góry, doliny i Kanion Chicamocha. W ciągu jednego dnia widzieliśmy tropikalne regiony wzdłuż Rio Magdalena, góry wokół Bucaramangi i surowe, suche ziemie z kaktusami w kanionie. Do naszego celu San Gil dotarliśmy wieczorem. Właściwie wszystko byłoby tego dnia super, gdyby nie to, że nie mogliśmy zapanować nad naszymi plecakami, które linami przypinamy do deski. Co chwilę wysuwały sie i musieliśmy je wiele razy poprawiać. W czasie tych wszystkich poprawiań stawialiśmy smoka na poboczu, które nigdy tu nie jest proste, a że smok jak sama nazwa wskazuje bardzo ciężki jest - nie zawsze udało się nam go utrzymać i 3 razy upadł. Za pierwszym razem runął jak żadno z nas na nim nie siedziało. Machencjusz podniósł go z truckersami. Za drugim razem motor upadł z nami na nim, oparł się o murek przez co nam się nic nie stało, ale przytrzasnęło nam nogi i nie mogliśmy ich wydostać. Zatrzymał się samochód z dwoma babeczkami, które spytały, czy pomocy potrzebujemy. My że tak. A one czy nas gdzieś nie podwieźć, skąd jesteśmy, gdzie jedziemy itp itd. A my że nogami ruszyć nie możemy. A one czy z samochodu mają wysiąść. ITD. W końcu Michał i Babeczka smoka udźwignęli i nogi nasze wolność odzyskały. Za trzecim razem motor runął pod hostelem w San Gil. I ciężar zgniótł komputer, który był w bocznej kieszeni. I zbiła się matryca. Nie musimy chyba pisać, ze w najlepszych humorach nie byliśmy jak to odkryliśmy. Na pocieszenie zapisaliśmy się na lot na paralotni na następny dzień.
Ja naprawdę nie wiedziałam co robię jak się na ten lot zapisywałam. Jak Machencjusz latał na moto-paralotni pod Żyrardowem wyglądało to naprawdę przyjemnie i bezstresowo z ziemi. Myślałam że paralotnia kolumbijska będzie równie przyjemna. MATULU! Po kilku pierwszych sekundach zrozumiałam dlaczego firma, która to wszystko organizuje nazywa się F-Extreme czy coś takiego. Te wszystkie przeciążenia, świderki, nawrotki, spirale!!!!!! BRRRRR!!! Pojechaliśmy tam całą grupą i gdyby nie to, że zostałam wybrana jako pierwsza do lotu i gdyby nie moją totalna nieświadomość naprawdę bym na to nie poszła... Teraz się cieszę, ale naprawdę nie wiem, czy drugi raz na paralotni polecę :)
Przed paralotnią pojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych kolumbijskich miasteczek kolonialnych - Barichary. BOSKO!!! Tak przepięknie, że naprawdę brak słów - niech zdjęcia Wam wszystko opiszą. Jedno wiem na pewno, gdybym mieszkała w Kolumbii miałabym rancho pod Baricharą :)
Wieczorem wybraliśmy się natomiast z ludźmi poznanymi na paralotni na kolację. Tak jak spodziewaliśmy się przed wyjazdem, nasze 4 miesiące to nic w porównaniu z długością podróży ludzi, których tutaj spotykamy. I tak siedzieliśmy sobie z Australijczykami, którzy właśnie zaczęli swoją podróż dookoła świata, z Niemką, Irlandką, Kanadyjką, stereotypowym amerykańskim małżeństwem, rodowitym Teksańczykiem zamieszkałym w Gwatemali i gaworzyliśmy o Kolumbii, ludziach, myślach, ulubionych miejscach.
Następnego dnia spakowaliśmy plecaki, włożyliśmy stroje i w drogę - do kolejnej ciekawej kolonialnej miejscowości - Villa de Leyva. Tam udało nam się znaleźć camping i rozbić namiot tuz przed nadejściem deszczu. Do tej pory niewiarygodne wydaje się nam, że mieścimy się w nim my, nasze plecaki, stroje motorowe, i reszta tobołków. Jedynie z kaskami już naprawdę nie wiedzieliśmy co zrobić i zanieśliśmy je do przechowania właścicielom campingu :)
Cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na to, żeby do Villa de Leyva się wybrać. Wielki rynek z wyjątkowo małym jak na kolumbijskie miasteczka kościołem na tle monumentalnej surowej góry, zrobił na nas wielke wrażenie. Pięknie zachodziło słońce, zmieniały się kolory, a my nie mogliśmy się oderwać od aparatu.
Poranek spędziliśmy spacerując do miasteczku. I francuską piekarnię odwiedziliśmy z najlepszymi jakie w życiu jadłam croissantami!!!! Mniami!!!! I to pyszniaste cappuchino!!
Nie chciało nam się stamtąd wyjeżdżać - a musieliśmy. Był czwartek, w piątek chcieliśmy załatwić w Bogocie dwie bardzo ważne rzeczy - nową matrycę do komputera i zapasowe części do motoru, których nie udało nam sie kupić w Medellinie. Spakowaliśmu więc nasze manatki i zahaczyliśmy jeszcze po drodze o Raquirę - stolicę kolumbijskiego garncarstwa. Co za kolorowa miejscowość! Niezły kontrast w porównaniu z śnieżno-białymi ścianami Barichary i Villa de Leyvy.
Droga do Bogoty była hmmm szybka. Spieszyliśmy się, żeby przed zmierzchem dojechać, bo taką mamy zasadę - jeździmy tylko wtedy kiedy jasno :) I zdążylibyśmy gdyby nie straszny korek na wjeździe do Bogoty. Dla tych, którzy mieszkają w Warszawie - korek wyglądał jak wyjazd w Warszawy w piątek przed długim weekendem lub świętami spotęgowany 5 wypadkami i zablokowanymy z tego powodu pasami. STRASZNE! Machencjusz CUDA wyrabiał, żeby smokiem wszystkie ciężarówki i samochody powymijać. Jechaliśmy linią odgradzającą pasy, poboczem, pasem zieleni, wszystkim czym tylko się dało. Jak już nawet przestałam się odzywać, ba, nawet momentami patrzeć przestawałam... NIgdy więcej dużych miast! Dojazd do mieszkania Andrew był prosty, ale fakt, iż w Bogocie są prawie same jednokierunkowe ulice, nawet ten prosty dojazd utrudnił. Po jakiejś 1,5h zmagania z korkami, jednokierunkowymi ulicami i ciężkim motorem dojechaliśmy! Cali i szczęśliwi! Że to już koniec!
Dzień po naszym medellińskim dniu organizacyjnym poraz pierwszy zapakowaliśmy wszystkie nasze tobołki na naszego smoka i muszę przyznać, że czułam sporą satysfakcję, że udało nam się zrobić to tak kompaktowo, wieczór wcześniej ułożyłam juz sobie listę rzeczy do odesłania do domu :) Wyglądamy teraz tak:
W planie mieliśmy dojazd do Bucaramangi. Szybko jednak przekonaliśmy się, że nasz plan jest mocno optymistyczny i przy dobrych wiatrach pokonamy trochę ponad połowę planowanego dystansu. Pierwsze kilometry były naprawdę SUPER! Nadal jest SUPER! Kilka myśli. Jesteśmy zdecydowanie najszybsi na drodze :P Większości ludzi szczena opada jak słyszą jaką pojemność ma nasz silnik (650, a tutejszy standard to ok 100-150). Nie to, żebyśmy jakoś wielce pędzili po tutejszych drogach, które są maksymalnie kręte (jedna wielka serpentyna non-stop). Po kolumbijskich drogach przetacza sie jednak codziennie mnóstwo ciężarówek, które pod górę nie mają siły jechać, a w dół boją się jechać ze względu na mega-obciążenie hamulców, co sprawia, ze poruszają się ze średnią prędkością 20km/h. Krótkie proste pomiędzy zakrętami sprawiają, że samochody mają duże problemy z wyprzedzeniem ich, a my śmigamy je szybciusieńko :) Druga rzecz to nasze stroje. Wouter i Sanne, czyli poprzedni właściciele smoka są trochę od nas więksi, przez co szczególnie w spodniach (szczególnie ja) bardzo się topimy. Przyzwyczailiśmy się już jednak do za dużych rozmiarów, jak się siedzi długie nogawki nie przeszkadzają, a do chodzenia spodnie zdejmujemy :) Najgorsze jest jednak to, że czasami droga nasza prowadzi wzdłuż rzeki i co tu dużo mówić - jest gorąco. Gotujemy się straszliwie. Jak jedziemy jakoś wytrzymujemy, jednak nawet 30sek postoju, sprawia, że jest po prostu masakrycznie. Trzecia kwestia to nasze dokumenty, z którymi jest drobny problemik, ale o tym opowiemy, jak już do Ekwadoru wjedziemy. Teraz zapeszać nie będziemy.
Znaleźliśmy nocleg w hotelu przy drodze i przy zaprowadzaniu motoru do nazwijmy to pseudo garażu, coś huknęło silnik zgasł i zapalić się nie dał. Machencjusz dłubał coś tam i dłubał razem z pracownikami hotelu, naprawić im sie jednak nie udało. Spać poszliśmy więc w umiarkowanych humorach.
Następnego dnia rano Machencjusz znalazł jakiegoś mechanika, który naprawił motor w minutę. Dosłownie. Coś z gaźnikiem i rurką doprowadzającą paliwo. I pojechaliśmy dalej. Droga wiodła przez piękne góry, doliny i Kanion Chicamocha. W ciągu jednego dnia widzieliśmy tropikalne regiony wzdłuż Rio Magdalena, góry wokół Bucaramangi i surowe, suche ziemie z kaktusami w kanionie. Do naszego celu San Gil dotarliśmy wieczorem. Właściwie wszystko byłoby tego dnia super, gdyby nie to, że nie mogliśmy zapanować nad naszymi plecakami, które linami przypinamy do deski. Co chwilę wysuwały sie i musieliśmy je wiele razy poprawiać. W czasie tych wszystkich poprawiań stawialiśmy smoka na poboczu, które nigdy tu nie jest proste, a że smok jak sama nazwa wskazuje bardzo ciężki jest - nie zawsze udało się nam go utrzymać i 3 razy upadł. Za pierwszym razem runął jak żadno z nas na nim nie siedziało. Machencjusz podniósł go z truckersami. Za drugim razem motor upadł z nami na nim, oparł się o murek przez co nam się nic nie stało, ale przytrzasnęło nam nogi i nie mogliśmy ich wydostać. Zatrzymał się samochód z dwoma babeczkami, które spytały, czy pomocy potrzebujemy. My że tak. A one czy nas gdzieś nie podwieźć, skąd jesteśmy, gdzie jedziemy itp itd. A my że nogami ruszyć nie możemy. A one czy z samochodu mają wysiąść. ITD. W końcu Michał i Babeczka smoka udźwignęli i nogi nasze wolność odzyskały. Za trzecim razem motor runął pod hostelem w San Gil. I ciężar zgniótł komputer, który był w bocznej kieszeni. I zbiła się matryca. Nie musimy chyba pisać, ze w najlepszych humorach nie byliśmy jak to odkryliśmy. Na pocieszenie zapisaliśmy się na lot na paralotni na następny dzień.
Ja naprawdę nie wiedziałam co robię jak się na ten lot zapisywałam. Jak Machencjusz latał na moto-paralotni pod Żyrardowem wyglądało to naprawdę przyjemnie i bezstresowo z ziemi. Myślałam że paralotnia kolumbijska będzie równie przyjemna. MATULU! Po kilku pierwszych sekundach zrozumiałam dlaczego firma, która to wszystko organizuje nazywa się F-Extreme czy coś takiego. Te wszystkie przeciążenia, świderki, nawrotki, spirale!!!!!! BRRRRR!!! Pojechaliśmy tam całą grupą i gdyby nie to, że zostałam wybrana jako pierwsza do lotu i gdyby nie moją totalna nieświadomość naprawdę bym na to nie poszła... Teraz się cieszę, ale naprawdę nie wiem, czy drugi raz na paralotni polecę :)
Przed paralotnią pojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych kolumbijskich miasteczek kolonialnych - Barichary. BOSKO!!! Tak przepięknie, że naprawdę brak słów - niech zdjęcia Wam wszystko opiszą. Jedno wiem na pewno, gdybym mieszkała w Kolumbii miałabym rancho pod Baricharą :)
Wieczorem wybraliśmy się natomiast z ludźmi poznanymi na paralotni na kolację. Tak jak spodziewaliśmy się przed wyjazdem, nasze 4 miesiące to nic w porównaniu z długością podróży ludzi, których tutaj spotykamy. I tak siedzieliśmy sobie z Australijczykami, którzy właśnie zaczęli swoją podróż dookoła świata, z Niemką, Irlandką, Kanadyjką, stereotypowym amerykańskim małżeństwem, rodowitym Teksańczykiem zamieszkałym w Gwatemali i gaworzyliśmy o Kolumbii, ludziach, myślach, ulubionych miejscach.
Następnego dnia spakowaliśmy plecaki, włożyliśmy stroje i w drogę - do kolejnej ciekawej kolonialnej miejscowości - Villa de Leyva. Tam udało nam się znaleźć camping i rozbić namiot tuz przed nadejściem deszczu. Do tej pory niewiarygodne wydaje się nam, że mieścimy się w nim my, nasze plecaki, stroje motorowe, i reszta tobołków. Jedynie z kaskami już naprawdę nie wiedzieliśmy co zrobić i zanieśliśmy je do przechowania właścicielom campingu :)
Cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na to, żeby do Villa de Leyva się wybrać. Wielki rynek z wyjątkowo małym jak na kolumbijskie miasteczka kościołem na tle monumentalnej surowej góry, zrobił na nas wielke wrażenie. Pięknie zachodziło słońce, zmieniały się kolory, a my nie mogliśmy się oderwać od aparatu.
Poranek spędziliśmy spacerując do miasteczku. I francuską piekarnię odwiedziliśmy z najlepszymi jakie w życiu jadłam croissantami!!!! Mniami!!!! I to pyszniaste cappuchino!!
Nie chciało nam się stamtąd wyjeżdżać - a musieliśmy. Był czwartek, w piątek chcieliśmy załatwić w Bogocie dwie bardzo ważne rzeczy - nową matrycę do komputera i zapasowe części do motoru, których nie udało nam sie kupić w Medellinie. Spakowaliśmu więc nasze manatki i zahaczyliśmy jeszcze po drodze o Raquirę - stolicę kolumbijskiego garncarstwa. Co za kolorowa miejscowość! Niezły kontrast w porównaniu z śnieżno-białymi ścianami Barichary i Villa de Leyvy.
Droga do Bogoty była hmmm szybka. Spieszyliśmy się, żeby przed zmierzchem dojechać, bo taką mamy zasadę - jeździmy tylko wtedy kiedy jasno :) I zdążylibyśmy gdyby nie straszny korek na wjeździe do Bogoty. Dla tych, którzy mieszkają w Warszawie - korek wyglądał jak wyjazd w Warszawy w piątek przed długim weekendem lub świętami spotęgowany 5 wypadkami i zablokowanymy z tego powodu pasami. STRASZNE! Machencjusz CUDA wyrabiał, żeby smokiem wszystkie ciężarówki i samochody powymijać. Jechaliśmy linią odgradzającą pasy, poboczem, pasem zieleni, wszystkim czym tylko się dało. Jak już nawet przestałam się odzywać, ba, nawet momentami patrzeć przestawałam... NIgdy więcej dużych miast! Dojazd do mieszkania Andrew był prosty, ale fakt, iż w Bogocie są prawie same jednokierunkowe ulice, nawet ten prosty dojazd utrudnił. Po jakiejś 1,5h zmagania z korkami, jednokierunkowymi ulicami i ciężkim motorem dojechaliśmy! Cali i szczęśliwi! Że to już koniec!
Medellin - Barichara - Villa de Leyva - Bogota |
czytamy o waszym przygpodach z zapartym tchem. Tak naprawde ciągle dzieje się coś i nie wiadomo w którą stronę dzień się obróci... No i same przygody bardzo ciekawie opisujecie a dzięki temu i mnie wiedza o swiecie poszerza się. Pozrawiam serdecznie i jak co dzień wzdycham do Opatrznosci o łaskawosc a do waszych Aniolów Srtróżów o czujnośc... Buziaki mami kielecka
OdpowiedzUsuńBarichara wygląda jak Trynidad na Kubie :) nawet ten kościół podobny
OdpowiedzUsuńa cos lokalnego dobrego jedliście?
mirek