1 listopada 2009

Po leniwym dniu w Salento nadszedł czas na dzień nieleniwy, dzień tranzytowy, dzień, w którym planowaliśmy pokonać największą jak dotychczas odległość na motorze i dojechać na pustynię Tatacoa. Wstaliśmy dlatego wcześnie nawet jak na nas, bo już o 5.30, dzięki czemu tuż po 8 czerwony smok był załadowany i gotowy do drogi.



W ciągu pierwszej godziny jazdy zatrzymała nas po raz pierwszy tego dnia policja, a właściwie cała grupa żołnierzy. Szef weryfikował wszystkie nasze dokumenty i próbował rozgryźć jak to jest, że jesteśmy Polakami, a motor ze Stanów, a reszta żołnierzy nas zagadywała. Pytali się jak zwykle, czy nam się Kolumbia podoba, czy w Salento pstrąga jedliśmy i gdzie na motorze zajechać planujemy. Mówili, że w Kolumbii jest bezpiecznie, że w Ibague tamal musimy zjeść i że 4 miesiące to naprawdę długo jak na wakacje. Szef w międzyczasie poddał się i oddał nam dokumenty, a żołnierze sami o zdjęcie się dopomnieli:



Droga wiodła przez Andy, musieliśmy się więc już po raz kolejny wdrapać na ponad 3000mnpm. Wiało na górze straszliwie, ciężko iść mi było, smok też pewne trudności odczuwał. Jeszcze dłuższy był jednak zjazd, musieliśmy się dostać na wysokość 400mnpm, jechało się więc i jechało. Mi w między czasie tak się spać zechciało, że ucięłam sobie mini drzemkę :) Wygodniej śpi się jednak w samochodzie. Najgorszy był jednak narastający upał. Ja wiem, że wy tam pewnie w jesiennej Polsce o upale marzycie, ale ten upał był naprawdę nie do wytrzymania. Lało się ze mnie totalnie, do tego stopnia, że aż po raz pierwszy zdecydowałam się na jazdę bez kurtki motocyklowej. A i tak w czasie jazdy gorąco mi było. Po długim odcinku jazdy na wprost (dotychczas wydawało się nam, że w Kolumbii nieznane jest pojęcie jazdy na wprost) dojechaliśmy do miejscowości leżącej dokładnie na przeciwległym brzegu Rio Magdalena w stosunku do miejscowości wypadowej na pustynię. Okropnie spragnieni pojechaliśmy więc mostu na rzece szukać. Mostu jednak nie znaleźliśmy. Był 40km dalej, czyli w sumie 80km w dwie strony. Lokalni ludzie powiedzieli jednak, że to nie problem, żeby motor na drugą stronę rzeki łódką przetransportować, postanowiliśmy więc im zaufać. I tak wsiadł młody Kolumbijczyk na rower i powiedział, że zaprowadzi nas do miejsca skąd odpływają łódki. Na początku trzeba było pokonać najtrudniejszą według nich przeszkodę - podjazd pod stromy, drewniany most. Machencjusz kilka razy rozbieg brał i po pokonaniu połowy podjazdu, turlał się w tył i w dół oczywiście. Coraz to większy rozbieg pozwolił mu jednak w końcu wyjechać, szczyt mostu zdobyty, przejazd to pestka :)



I tak zaczęliśmy naszą jazdą przez łąki, pola, pastwiska i nadrzeczne bagno-chaszcze. I nie mogło się to skończyć dobrze. Na początku zeszłam z motoru, żebyśmy się nie wywalili we dwójkę. Było mi jednak tak gorąco i tak chciało mi się pić, że każdy metr dłużył się niemiłosiernie. Dlatego Wsiadłam w końcu na motor i zaczęliśmy jechać za naszym przewodnikiem na rowerze we dwójkę. W czasie pokonywania jednego z zabagnionych rowów, tylna opona się poślizgnęła, Machencjusz motoru nie utrzymał i runęliśmy we dwójkę do rowu... Na szczęście chaszcze były na tyle wysokie, że znowu motor nie upadł zupełnie tylko się na nie położył, przez co swobodnie z niego zeszliśmy. Podnieśliśmy smoka i wypchnęliśmy go jakąś nadludzką siła z rowu. Machencjusz wkłada kluczyk, siadamy, rozrusznik rzęzi, a silnik nie odpala. Kolejna próba i jeszcze jedna i nic. Mieliśmy dwa wyjścia - pchać motor do brzegu rzeki lub pchać motor do drogi, co było dużo dłuższą odległością i musielibyśmy jeszcze raz pokonać masakryczny mostek. Ja byłam już w takim stanie przez upał i pragnienie, że nie miałam siły mówić, co o tym wszystkim myślę, Machencjusz, zsiadł z motoru i zaczął go pchać ... w stronę rzeki. Na brzegu zebrało się kilkanaście osób, które mocno chciały nam pomóc. Kobitki zadecydowały, że konieczne jest zdjęcie wszyskich bagaży z motoru. Każdy wziął coś do ręki, żebyśmy sami tego wszystkiego dźwigać nie musieli. Nawet małe dzieci choć po jednym kasku niosły. Ja ostatecznie z samym tankbagiem zostałam! Jak jednak zobaczyłam, czym będziemy przeprawiali smoka na drugą stronę, przerażenie moje sięgnęło zenitu! Drewniana łupinka czekała na nasz półtonowy monstrualny motor!! Żar leje się z nieba, a męska część pomocników zdejmuje buty chwyta motor i zaczyna wciąganie smoka na pokład. Trochę stęków i dali radę. Po załadowaniu łupinka wyglądała tak:



Do tego doszły nasze bagaże, Michał, Ja i jedna Kolumbijka. Po odpłynięciu może metra od brzegu kapitan łupinki zawrócił, mówiąc, że jesteśmy tak ciężcy, że nie ma szans, że dopłyniemy. Zaczęło się więc przemeblowanie bagaży i chwilę później odpłynęliśmy w takim samym składzie. Mnie posadzili koło przedniego koła i mocno trzymać kazali. Przeprawa była prawdziwą traumą. Przypomniała mi się niemniej traumatyczna podróż łódką na syryjską wyspę. Jedyne nad czym się zastanawiałam to jakiego gnata się chwycę, jak już się wywalimy. Ale się nie wywaliliśmy. Na brzegu jednak nikt nie czekał, a kapitan łupinki zaczął się denerwować, że czekamy na nic, a on po kolejną grupę chce płynąć. Machencjusz zaczął więc wypakowywać nasze bagaże i niechcący tak przechylił łódeczkę, że motor zaczął spadać do wody! Krzyk straszliwy i szybka reakcja Pelikana motor uratowała. W międzyczasie przybiegł jakiś nastolatek ze wsi, kapitan skonstruował dźwignię z kijów bambusowych i i we trójkę wywlekli smoka na ląd. Chwilę później znalazło się kolejnych dwóch pomocników, którzy pomogli motor wepchać na górkę, jeden pojechał nawet mechanika ściągnąć. Mechanik jednak przyjechać nie chciał. Machencjusz zaczął więc przymocowywać bagaże, cobyśmy na piętnaście rat wszystkiego nosić nie musieli, a ja poszłam ledwo przytomna czegoś do picie szukać. Jak ta woda w worku smakowała!!!! Podczas przywiązywania bagaży podjechał na motorze Kolumbijczyk. Spojrzał na silnik, przekręcił kluczyk i ... motor cudownie zapalił... 30 minut później byliśmy w sercu pustyni Tatacoa. Machencjusz namiot rozbijał a ja krajobrazy na zdjęciach uwieczniałam.



Dostaliśmy pyszną kolację, prysznic idealnie zimny na nas czekał i piwko schłodzone. Upał mimo panującej ciemności dalej doskwierał, ale to już tak bardzo się nie liczyło.

Następnego dnia przeszliśmy się po najbardziej spektakularnym fragmencie pustyni. Niesamowite formacje mocno przypominały nam Dolinę Śmierci. I te kaktusy... Obok Sapzurro nasza najbardziej ulubione miejsce w Kolumbii :)



Ok 13 wyruszyliśmy w stronę San Agustin, mieliśmy znowu prawie 300 km do pokonania. Droga wiodła przez piękne doliny, przez piękne sady z owłosionymi drzewami, wzgórza z kawą. Było przepięknie. Niestety tak nam się spieszyło, żeby przed zmrokiem dojechać, że zdjęć jakichkolwiek brak. W San Agustin znaleźliśmy bardzo przyjemny camping. Resztę wieczoru spędziliśmy na miłej rozmowie z parą Holendrów z ... Groningen :P

San Agustin znajduje się jeden z najważniejszych w Kolumbii zabytków archeologicznych - tajemnicze rzeźby wykute w skale przez prymitywną, przedinkaską cywilizację zamieszkującą te właśnie tereny. Niewiele wiadomo o niej wiadomo. Niektórzy przypuszczają, ze tereny mogą ukrywać gigantyczne piramidy podobne do piramid Majów i cywilizacja ta była powiązana w jakiś sposób z Majami. Szacuje się, że odkopano dopiero 10% rzeźb i ruin, prawdę możemy więc kiedyś jeszcze poznać.



I znowu o 13 zapakowaliśmy wszystko na motor i wyruszyliśmy w stronę Popayanu. I znowu przez Andy, tym razem po nieasfaltowej drodze. Prawdziwe ENDURO! Doły, kamienie wulkaniczne, żwirek, błotko, znaki ostrzegające przed niedźwiedziami i cały czas do pod górę. Mimo, że podskakiwaliśmy w górę niesamowicie i brak pompki w razie dziury w oponie przyprawiał nas o lekkie dreszcze humory mieliśmy naprawdę przednie. Wciśnięta między Machencjusza a bagaże, jak zgnieciony naleśnik, zaczęłam robić filmiki, żeby Wam pokazać, przez co jechaliśmy. Robiliśmy przerwy bagażowe, zdjęciowe. Kurz był niesamowity, co jakiś czas zepsuta ciężarówka, a poza tym non stop gęsty las i zero ludzi, wiosek, miasteczek. Cisza, zakłócana przez warkot smoka. I nawet jak już na płaskowyż wyjechaliśmy i doły zaczęły zmieniać się w kałuże przez padający deszcz, nie przestawaliśmy się śmiać do naszych mikrofonów. Obawialiśmy się tylko troszkę, że nie uda nam się przed zmrokiem dojechać. 30km przed Popayanem zaskoczył nas jednak nagły asfalt, który pozwolił nam zwiększyć prędkość z 15km/h do 70km/h!I zakwaterowaliśmy sie w hotelu idealnie o czasie!



Tutaj znajdziecie zdjęcia z pustyni i San Agustin:

Pustynia Tatacoa - San Agustin


Dzisiaj mamy kolejny dzień organizacyjny. Wizyta w warsztacie, u krawcowej, żeby torba zszyła, blog, fotki, telefony do PL, spacer po Popayanie i Halloween - hucznie tutaj obchodzony. Wszystkie dzieci cały dzisiejszy dzień paradowały po mieście poprzebierane we wszystko co możliwe. Jesteśmy oboje pod wrażeniem kreatywności rodziców. WOW! Nawet sami kupiliśmy dwie paczki cukierków i rozdawaliśmy dzieciom, słysząc w zamian: "Tricky trick, Halloween!". Na koniec dnia Machencjusz zorganizował na niewielkim placu dla lokalnych dzieci darmową karuzelę. Dzieci latały w górę i w dół, ręce się im wykrzywiały, czasami nogami w chodnik waliły, ale radocha była przy tym wielka.

Kilka zdjęć przebranych dzieci zamieściliśmy tutaj (wiele jest nieostrych, ale w ferworze poszukiwań dobrych kadrów, zapomniałam ustawienia zmienić ...:P):

Halloween


Następny wpis z Ekwadoru!
Madziula

7 komentarzy :

  1. rodzice wrócili zadzwon madziulka

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzien dobry. Kaktusy naprawde wspaniale,nie myslalem ze tyle ich w naturze(chodz na Waszych zdjeciach) poogladam. Rozpoznalem nawet trzy okragle melokaktusy. Trzymajcie sie. Roman S.

    OdpowiedzUsuń
  3. super zdjęcia, szczególnie te dzieciaczki z rozdziawionymi buźkami:)
    Czytam Wasze relacje jak najlepszą powieść! Trzymajcie się dzielnie!

    wierna fanka

    OdpowiedzUsuń
  4. najciekawszy opis jak do tej pory!!!
    to jest niesamowite ile w Was wytrwałości :)

    mirek

    OdpowiedzUsuń
  5. a gdzie wasze zdjecia z hallowen :P?? buziaki

    OdpowiedzUsuń
  6. Wydaje mi się że kazda relacja jest jeszcze barwnuiejsza i jeszcze bardziej emocjonujaca. Życze dlaszych przygód i reki zawsze tak pewnej jak przy tych dzieciaczkach. Żyzcę zdrowia mama kielecka

    OdpowiedzUsuń
  7. Madziul zabiłaś mnie tymi zdjęciami dzieciaków :D

    Buziaki,
    Olla

    OdpowiedzUsuń