W piątek rano, po przebudzeniu, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom - przywitało nas błękitno-granatowe niebo bez śladu chmur! Najpiękniejsze niebo od czasu naszego przyjazdu do Ameryki Południowej. Zamiast więc jechać do muzeum na równiku, pojechaliśmy od razu do Otavalo, żeby zobaczyć okoliczne laguny i pospacerować. I był to naprawdę niezły pomysł. Wyjeżdżają z Quito widzieliśmy po raz pierwszy trzy okoliczne ośnieżone wulkany naraz, z czego wulkan Cayambe był przed nami w pełnej okazałości przez większość drogi.
W Otavalo zostawiliśmy większość naszych rzeczy i pojechaliśmy zobaczyć Lagunę Cuicocha - piękne jezioro w kalderze wulkanu u stóp innego wulkanu - Cotacachi. Ściany kaldery są niezwykle strome, a wśrodku uformowały się z lawy dwie wyspy. Wszystko to w pięknym słońcu i przy pięknym niebie robiło na nas wielkie wrażenie. Lagunę wpisujemy na listę najpiękniejszych widzianych dotychczas miejsc!
Piękno laguny miało bezpośrednie przełożenie na nasze nastroje. Szczęśliwie tu nam!!
W sobotę rano jest w Otavalo jeden z największych w Ameryce Południowej indiańskich rynków. Ludzi z okolicznych wiosek przychodzą tu handlować zwierzętami, owocami, płytami CD, ubraniami i przede wszystkim lokalnymi wyrobami stworzonymi specjalnie na potrzeby turystów. Ta komerycjna część rynku znacznie zdominowała targowisko. Stoisk jest co najmniej z 200, na każdym szaliki, laleczki, koce, poncha, breloczki itp. Konkurencja doskonała. Każdy wychodzi z taką samą ceną i schodzi do podobnego poziomu. Wiele produktów naprawdę pięknych, ale ilość zorganizowanych grup amerykańskich turystów, nieumiejących się targować i będących w stanie zostawić tam spore pieniądze sprawiła, że doszliśmy do wniosku, że dostaniemy podobne produktu na południu, mamy nadzieję znacznie taniej. Gigantyczna część targowiska zrobiona "pod turystów" trochę popsuła nam percepcję ogółu, widzieliśmy już lepsze rynki w Azji. Wierzymy jednak, że jeszcze wszystko przed nami :) Machencjuszowi najbardziej podobała się część zwierzęca rynku, gdzie handlowano głównie krowami, świniami, kozami, świnkami morskimi, kurami. Autentyzm tej części targowiska był niekwestionowalny, jednak znęcanie się nad biednymi zwierzakami i ciągnie świń za nogi, lam za ogony, rażenie prądem krowy wymagało naprawdę sporego znieczulenia.
Tu macie przykład (dla odpornych):
Inidanie handlujacy na targowisko, ubrani w swoje tradycyjne otavalenskie stroje tworzyli mnóstwo świetnych motywów. Problem jednak polegał na tym, że bardzo nie chcieli być fotografowani. Wiele osób prosiliśmy o zgodę na zdjęcie, zgodziło się zaledwie kilka (np. po tym jak kupiłam szalik...). Większość zdjęć jest więc zrobionych z dużej odległości, z tłumu, tak żeby nikogo nie urazić. Nie jest to idealne rozwiązanie i dumni z naszego bycia paparazzim nie jesteśmy, wierzę jednak, że jakiś balans udało nam się znaleźć.
Link do zdjęć z Otavalo:
Po południu pojechaliśmy do Mindo - małego miasteczka na zachód od Quito, znajdującego się w tropikalnych lesie zaledwie 1200 mnpm. Niesamowite jest to jak krajobraz zmienia się w ciągu zaledwie 40km - z pustynnych okolic Quito zjeżdża się do obficie zielonego, bujnego, pełnego ptaków lasu. Atrakcje Mindo można ująć uogólniając w trzy punkty: 1. ptaki 2. motyle 3. wodospady. Mindo jest jednym z najlepszych miejsc w Ekwadorze do oglądania ptaków. Jako, że wycieczka do lasu z ptasim przewodnikiem kosztuje naprawdę sporo ograniczyliśmy się do wytężania naszych oczu. Najbardziej urzekły nas kolibry! Były wszędzie. Podlatywały do poidełek w naszym hostelu i tak wdzięcznie z nich piły, że nie mogliśmy oderwać wzroku i wyjść ze zdumienia nad szybkością machania skrzydłami. Przykład tu:
Motyle - WOWOW! Ekwador jest trzecim krajem na świecie po Brazylii i Malezji pod względem liczby gatunków motyli. Z motylarni w Mindo opowiedzieli nam pokrótce o rozmnażaniu motyli, o procesie przeistaczania się gąsiennicy w motyla, obserwowaliśmy jak nowo narodzone motyle rozprostowują skrzydła i wykonują swój pierwszy lot. Ale najfajniejszą częścią było karmienie motyli! Otóż motyle bardzo lubią smak rozciapanych bananów. Wystarczyło włożyć palca w "sok bananowy", przyłożyć go do mordki siedzącego na kwiatku motyla i ten zaczynał jeść soczek z naszych palców i po mału wchodził na palec. Niesamowite uczucie. Udało mi się w ten sposób nakarmić 4 motyle! Wymagało to dużej cierpliwości, a że Machencjusz do najcierpliwszych nie należy był trochę rozgoryczony. Wysmarował sobie ostatecznie ręce po łokcie w bananie, a i tak motyle siadać na nim nie chciały...
Wodospady - to też było naprawdę niezłe. Żeby dojechać do wodospadów, trzeba było przeprawić się na druga stronę rzeki Mindo napędzaną silnikiem samochodowym kolejką linową, nad 150metrową przepaścią. Wyglądało to mniej więcej tak (choć lepiej odda to filmik, który może dzisiaj wieczorem uploadujemy, wagonik wydawał straszliwie skrzecząco-trzęsące się odgłosy).
Po wyjściu z kolejki kilka stromych ścieżek prowadziło do 7 wodospadów. Było pięknie. Zielono, dziko, samotnie, naturalnie. Machencjusz wykąpał się nawet w lodowatej wodzie wodospadów, wchodził na wszystkie możliwe drabinki, pniaki, z czego raz wdrapał się i wszedł na prywatną posesję, tak, że właściciel przybiegł i go wygonił. Machencjusz oczywiście udawał, że nie wiedział, że zamknięta na kłódkę furtka na końcu drabinki może oznaczać zakaz wejścia. Cieszyliśmy się z bycia tam po swojemu :) Machencjusz ubolewał trochę, że Tomka z nim nie ma, żeby na pniaczki się powspinać i w lodowatej wodzie wykąpać, ale ostatecznie sam też się dobrze bawił :)
Następnego dnia byczyliśmy się nad wodą i tak nam minęło pół dnia. Później tylko zebraliśmy namiot i inne manatki i wróciliśmy do Quito, gdzie poszliśmy na randkę przy sziszy i piweczkach. Nawet kwiatka bez okazji dostałam! Nawet więc trochę podróżowo-poślubnie się zrobiło :)
Tymczasem jeszcze zestawik zdjęć z Mindo:
Machencjusz właśnie przesłał mi wiadomość, że smok naprawiony :) Jutro nareszcie wyruszamy więc na południe! Do usłyszenia z Banos!
Madziula
P.S. Poniżej wpis z Quito :)
W Otavalo zostawiliśmy większość naszych rzeczy i pojechaliśmy zobaczyć Lagunę Cuicocha - piękne jezioro w kalderze wulkanu u stóp innego wulkanu - Cotacachi. Ściany kaldery są niezwykle strome, a wśrodku uformowały się z lawy dwie wyspy. Wszystko to w pięknym słońcu i przy pięknym niebie robiło na nas wielkie wrażenie. Lagunę wpisujemy na listę najpiękniejszych widzianych dotychczas miejsc!
Piękno laguny miało bezpośrednie przełożenie na nasze nastroje. Szczęśliwie tu nam!!
W sobotę rano jest w Otavalo jeden z największych w Ameryce Południowej indiańskich rynków. Ludzi z okolicznych wiosek przychodzą tu handlować zwierzętami, owocami, płytami CD, ubraniami i przede wszystkim lokalnymi wyrobami stworzonymi specjalnie na potrzeby turystów. Ta komerycjna część rynku znacznie zdominowała targowisko. Stoisk jest co najmniej z 200, na każdym szaliki, laleczki, koce, poncha, breloczki itp. Konkurencja doskonała. Każdy wychodzi z taką samą ceną i schodzi do podobnego poziomu. Wiele produktów naprawdę pięknych, ale ilość zorganizowanych grup amerykańskich turystów, nieumiejących się targować i będących w stanie zostawić tam spore pieniądze sprawiła, że doszliśmy do wniosku, że dostaniemy podobne produktu na południu, mamy nadzieję znacznie taniej. Gigantyczna część targowiska zrobiona "pod turystów" trochę popsuła nam percepcję ogółu, widzieliśmy już lepsze rynki w Azji. Wierzymy jednak, że jeszcze wszystko przed nami :) Machencjuszowi najbardziej podobała się część zwierzęca rynku, gdzie handlowano głównie krowami, świniami, kozami, świnkami morskimi, kurami. Autentyzm tej części targowiska był niekwestionowalny, jednak znęcanie się nad biednymi zwierzakami i ciągnie świń za nogi, lam za ogony, rażenie prądem krowy wymagało naprawdę sporego znieczulenia.
Tu macie przykład (dla odpornych):
Inidanie handlujacy na targowisko, ubrani w swoje tradycyjne otavalenskie stroje tworzyli mnóstwo świetnych motywów. Problem jednak polegał na tym, że bardzo nie chcieli być fotografowani. Wiele osób prosiliśmy o zgodę na zdjęcie, zgodziło się zaledwie kilka (np. po tym jak kupiłam szalik...). Większość zdjęć jest więc zrobionych z dużej odległości, z tłumu, tak żeby nikogo nie urazić. Nie jest to idealne rozwiązanie i dumni z naszego bycia paparazzim nie jesteśmy, wierzę jednak, że jakiś balans udało nam się znaleźć.
Link do zdjęć z Otavalo:
Otavalo i okolice |
Po południu pojechaliśmy do Mindo - małego miasteczka na zachód od Quito, znajdującego się w tropikalnych lesie zaledwie 1200 mnpm. Niesamowite jest to jak krajobraz zmienia się w ciągu zaledwie 40km - z pustynnych okolic Quito zjeżdża się do obficie zielonego, bujnego, pełnego ptaków lasu. Atrakcje Mindo można ująć uogólniając w trzy punkty: 1. ptaki 2. motyle 3. wodospady. Mindo jest jednym z najlepszych miejsc w Ekwadorze do oglądania ptaków. Jako, że wycieczka do lasu z ptasim przewodnikiem kosztuje naprawdę sporo ograniczyliśmy się do wytężania naszych oczu. Najbardziej urzekły nas kolibry! Były wszędzie. Podlatywały do poidełek w naszym hostelu i tak wdzięcznie z nich piły, że nie mogliśmy oderwać wzroku i wyjść ze zdumienia nad szybkością machania skrzydłami. Przykład tu:
Motyle - WOWOW! Ekwador jest trzecim krajem na świecie po Brazylii i Malezji pod względem liczby gatunków motyli. Z motylarni w Mindo opowiedzieli nam pokrótce o rozmnażaniu motyli, o procesie przeistaczania się gąsiennicy w motyla, obserwowaliśmy jak nowo narodzone motyle rozprostowują skrzydła i wykonują swój pierwszy lot. Ale najfajniejszą częścią było karmienie motyli! Otóż motyle bardzo lubią smak rozciapanych bananów. Wystarczyło włożyć palca w "sok bananowy", przyłożyć go do mordki siedzącego na kwiatku motyla i ten zaczynał jeść soczek z naszych palców i po mału wchodził na palec. Niesamowite uczucie. Udało mi się w ten sposób nakarmić 4 motyle! Wymagało to dużej cierpliwości, a że Machencjusz do najcierpliwszych nie należy był trochę rozgoryczony. Wysmarował sobie ostatecznie ręce po łokcie w bananie, a i tak motyle siadać na nim nie chciały...
Wodospady - to też było naprawdę niezłe. Żeby dojechać do wodospadów, trzeba było przeprawić się na druga stronę rzeki Mindo napędzaną silnikiem samochodowym kolejką linową, nad 150metrową przepaścią. Wyglądało to mniej więcej tak (choć lepiej odda to filmik, który może dzisiaj wieczorem uploadujemy, wagonik wydawał straszliwie skrzecząco-trzęsące się odgłosy).
Po wyjściu z kolejki kilka stromych ścieżek prowadziło do 7 wodospadów. Było pięknie. Zielono, dziko, samotnie, naturalnie. Machencjusz wykąpał się nawet w lodowatej wodzie wodospadów, wchodził na wszystkie możliwe drabinki, pniaki, z czego raz wdrapał się i wszedł na prywatną posesję, tak, że właściciel przybiegł i go wygonił. Machencjusz oczywiście udawał, że nie wiedział, że zamknięta na kłódkę furtka na końcu drabinki może oznaczać zakaz wejścia. Cieszyliśmy się z bycia tam po swojemu :) Machencjusz ubolewał trochę, że Tomka z nim nie ma, żeby na pniaczki się powspinać i w lodowatej wodzie wykąpać, ale ostatecznie sam też się dobrze bawił :)
Następnego dnia byczyliśmy się nad wodą i tak nam minęło pół dnia. Później tylko zebraliśmy namiot i inne manatki i wróciliśmy do Quito, gdzie poszliśmy na randkę przy sziszy i piweczkach. Nawet kwiatka bez okazji dostałam! Nawet więc trochę podróżowo-poślubnie się zrobiło :)
Tymczasem jeszcze zestawik zdjęć z Mindo:
Mindo |
Machencjusz właśnie przesłał mi wiadomość, że smok naprawiony :) Jutro nareszcie wyruszamy więc na południe! Do usłyszenia z Banos!
Madziula
P.S. Poniżej wpis z Quito :)
Biedna lama :( i okrutny śmiech w tle...
OdpowiedzUsuń