12 grudnia 2009

Dawno nie jeździliśmy autobusem, a tym bardziej nocnym - ostatni raz w ubiegłym roku, kiedy wracaliśmy z Koh Tao do Bangkoku po kursie nurkowania. Dla nas to jak teleportacja - do tej pory każdy centymetr mapy musieliśmy mozolnie wysiedzieć na motorze, a tu: budzimy się i jesteśmy tak bardzo na południu. Arequipę od Limy dzieli ok 900 km, stąd autobusy często jeżdżą bezpośrednio do Chile - na południe, jak i na wschód do Boliwii do Jeziora Titicaca (wiadomo, z Limy można nawet i do Buenos Aires pojechać, ale to rodzynek). Arequipa to drugie miasto Peru, jednak 700 tys. mieszkańców stanowiłoby jedną z dzielnic Limy, gdyby je porównać. Przepięknie położone, na wysokości ponad 2000 metrów u stóp wulkanów sięgających ponad 6000 metrów.

Przywitała nas również przepiękna pogoda! Ostatnie dni (z pominięciem wizyty na pustyni w Huachachinie) spędziliśmy albo we mgle na wybrzeżu, albo w deszczu w górach. A tutaj niebieskie niebo i słońce. Aż się chce iść zwiedzać miasto. Starsza część miasta nie robi wielkiego wrażenia. Miasto wielokrotnie nawiedzały silne trzęsienia ziemi (ostatnie w 2001). Na tle ciekawych, aczkolwiek niepowalających kamienic wyróżniają się kościoły i rynek, których remonty miały szczególny priorytet w przypadku odbudowy miasta. Perełką miasta jest jednak Monasterio de Santa Catalina. Jest to klasztor, który przez 300 lat był swoistym miastem w mieście - zamkniętym dla świeckich. W drugiej połowie poprzedniego stulecia, po tym jak klasztor poważnie ucierpiał w trzęsieniu ziemi, klasztor został odnowiony i jego część została udostępniona dla turystów. Zwiedzanie nie jest tanie (30zł od osoby), co sprawia, że jeśli już się zdecydujemy zapłacić, nie musimy się obawiać tłumów. Ukazane są domy, w których żyły siostry - ich cele (także pewnej siostry, którą Jan Paweł II ustanowił błogosławioną), kuchnie, jadalnie, pomieszczenia pracy itd. - jak również pomieszczenia wspólne, dolny chór, w którym siostry gromadzą się na Msze Św. w odseparowaniu od świeckich, a także kilka pomieszczeń, w których zorganizowane są wystawy tutejszego malarstwa sakralnego. Wszystko jednak stanowi bardzo zadbaną, dobrze utrzymaną całość mini miasteczka, z ulicami, skwerami, sadzawkami, drzewkami pomarańczy i z budynkami pomalowanymi na intensywny niebieski bądź ceglany kolor. Bardzo piękne miejsce, spędziliśmy w nim całe popołudnie. Wizyta udana, pora iść dalej.

Przede wszystkim po kartę SIM. Po tym, jak pierwszego dnia w Ameryce Południowej straciłem telefon, miesiąc później została mi wysłana nowa karta SIM. Tylko, że priorytet z Polski do Ekwadoru nie szedł 5 dni (jak reklamuje poczta), lecz dużo dłużej, tak, że byliśmy już głęboko w Peru, kiedy hostel w Banos wysłał maila, że przesyłka właśnie doszła. To poprosiliśmy o przesyłkę do Arequipy - tak żeby na pewno tym razem karta przyszła przed nami. Tyle ze w Arequipie to wg planu mieliśmy być za kilka tygodni. Ale sie udało. Trochę dziwnie wyszło, bo kartę prosiłem przesłać do pierwszego lepszego hostelu, który wyskoczył w Google, natomiast my spaliśmy gdzie indziej. No, ale przesyłkę nam wydali bez słowa, karta działa, tylko pusta. Wiec z tego miejsca proszę o smsa z imieniem i nazwiskiem co bym sobie odtworzył książkę adresową.
Wracając do Arequipy i porównania podróżowania motocyklem i autobusem. Motocyklem podróżuje się stopniowo, po drodze zatrzymując się w wybranych miejscach, większych i mniejszych. Autobusem się podróżuje skokami. Od punktu do punktu. W takim Peru jest tych punktów kilkanaście. Jednym z nich jest Arequipa. I w takim właśnie punkcie jest zatrzęsienie agencji turystycznych, które sprzedają wycieczki na wszystko co tylko możliwe, od zwiedzania miasta, po wycieczkę do atrakcji oddalonej wiele godzin drogi. I dodatkowo wszelkie możliwe aktywności: nauka hiszpańskiego, tańca, rafting czy rowery górskie. A trzeba przyznać, ze Arequipa ma niebywałe sąsiedztwo, które warto zobaczyć. Oprócz wulkanów, na które można sie wspiąć, względnie niedaleko jest do najgłębszych kanionów świata: Cotohausi i Colca. Gdybyśmy mieli motor, pojechalibyśmy do Cotohausi. Ale ze autobus jedzie tam 10h, w czasie który mieliśmy do odbioru motoru w Limie nie było sensu tam jechać. A wiec do Colki - do niedawna uznawanego właśnie jako najgłębszy. Podczas tych dni bez motoru mieliśmy okazje pogadać z wieloma turystami i odnieśliśmy przytłaczające wrażenie, ze wszyscy masowo korzystają z agencji podroży, aby pojechać do Colki. Ale to raz drogo, poza tym masowo. To nie w naszym guście. Jednak, widzieliśmy zalety: autobus turystyczny zatrzyma sie w punkcie widokowym, który autobus lokalny pominie. No ale z drugiej strony, podpatrzymy sobie mieszkańców w autobusie.
Wieczorem spedzilismy jeszcze milo czas z Jackiem i dwojgiem innych Polaków, ktrórzy zatrzymali się w tym samym hostelu. Okazało się, że była to koleżanka Magdy ze studiów, świat więc mały. Agata i Piotrek podróżują również od pazdziernika, tylko ze zaczeli od Meksyku - w szybszym tempie.
Tutaj kilka zdjec z Arequipy:
Arequipa


Przyspieszajac historie nieco: wyruszylismy o swicie z Arequipy, przejechalismy przez plaskowyz, ktory dochodzil do 5 tys metrow npm, i już po obejrzeniu 2 odcników znanego filmu "Zaginiony w akcji" dojechalismy do miejscowosci Chivay, lezacej tuz kolo poczatku kanionu. Stamtad kolejne prawie 3 godziny jazdy beznadziejna droga wzdluz kanionu prowadzacej do miejscowosci Cobanaconde, skąd schodzi się na dno kanionu. Bylem wrogo nastawiony do Colki. Po pierwsze, liczba biur podrozy w Arequpie byla tak wielka, ze spodziewalem sie hord turystow, po drugie, wiedzialem ze kanion, dlugi na ponad 100 km i gleboki miejscami na prawie 4 km, nie jest takim jakim go sobie kiedys wyobrazalem. Bo kanion - to Wielki Kanion w Stanach. Widzielismy go prawie 2 lata temu. Plaski teren, nagle dochodzisz do krawedzi kanionu i widzisz jaka to dziura w ziemi o pionowych zboczach. A Colca? Glebokosc mierzona jest od szczytow otaczajacych go wierzcholkow ponad 6tysiecznikow. Wyglada jak zwykla dolina. O stromych zboczach, ale jednak dolina. Pieknie, stromo, ale to nie kanion. Kanion byl niedaleko Caraz (tam co nam hamulec odpadl), a tu jest dolina. Dobrze, juz nie marudze. Idziemy sie przejsc po dolinie Colca. Zjedlismy sobie obiadek, zakupilismy wode i kilka innych produktow i ruszylismy na szlak. No, moze nie szlak tylko sciezke. Przez to, ze prawie wszyscy turysci sa tutaj ze swoimi przewodnikami, wogole sie nie dba o to zeby szlak jakkolwiek oznakowac, nie wspominajac juz zupelnie o postawieniu jakich tablic z mapkami czy informacjami. Ale slady w zapylonej drodze sa wystarczajaco dobrze widoczne, zebysmy mogli sobie dziarsko dreptac. MIelismy ze soba wszystko co potrzebne do przezycia dwoch dni: jedzenie, wode, namiot, karimaty i spiwory. Troche to wazy, jednak aoszczedzimy troche pieniedzy, bo w kanionie wszystko drogie, bo musi byc przetransportowane na oslach (i po prostu bo turysci sa sklonni placic), a dodatkowo bede miec trening dla nog przed jakims powazniejszym trekkingiem. Dogonilismy grupe 4 turystek i ich przewodnika, ktorzy z jednej strony popatrzyli z uznaniem na nasze ciezkie plecaki (madziula miala w malym plecaku mnostwo wody), zas z poltowaniem na nasze stopy - jako ze nie sadzilismy wyjezdzajac z Limy, ze dojedziemy do Arequipy, wzielismy ze soba jedynie sandaly. 4 godziny drogi zajelo nam dotarcie na dno doliny, dwie ostatnie to juz ostre zejscie w dol po zygzakowatej sciezce, poprowadzonej w stromym terenie. W sumie 1200 metrów w dół - z 3500 na 2300. Zanocowalismy u pewnej gospodyni, ktorej przebieglosc byla dosyc malo inteligentna. Z jednej strony cieszymy sie kiedy mozemy wesprzec biednych ludzi, z drugiej strony nie lubmy naciagactwa. Bo potrzebowalismy tylko miejsca pod namiot (co bylo "gratis"), reszte mielismy. Kolacji nie potrzebowalismy, bo sobie sami ja zrobilismy. Babeczka podala nam nawet gratisowa herbatke, kolejny raz sie upewniajac czy nie chcemy sniadania. Ugielismy sie i zamowilismy, dla jednej osoby. Okazaly sie nim byc dwa ciasta nalesnikowe i herbata. Zamowilismy jedno, dostalismy oczywiscie dwa, a zaplacailismy jak za trzy (bo jeszcze herbata - swoja droga fantastyczna, ze swiezo zebranych lokalnych ziol). I nie o to chodzi, ze to duza kwota, choc i tak byla zawyzona oczywiscie, lecz o samo wykorzystywanie przez gospodynie faktu, ze ona wie, ze wolimy zaplacic niz sie wyklucac o kilkanascie zlotych.
Dobrze, koniec narzekania. Bo przeciez to tylko mala refleksja. Humory mielismy bardzo dobre. Piekna noc pod gwiazdami, wreszcie sie wyspalismy (wczesniej noc w autobusie, po czym krotka noc przed wstaniem na autobus o 4tej rano), kolejny dzien pieknej pogody. Troche nogi bola, ale dzis juz schodzic nie bedziemy. Idziemy wzdluz rzeki, po czym wychodzimy spowrotem na górę. Okazalo sie jednak ze droga idaca w dół biegu rzeki w rzeczywistosci poprowadzona jest po zboczu góry. A więc 500 metrów do góry - pikuś w porównaniu do zejścia 500 m z naszymi zakwasami. Po 3 godzinach dochodzimy do Oazy - stworzonej dla turystów osady, w której na nas czekają baseny, leżaki, palmy, zimne piwo i wszystko czego możemu białemu człowiekowi brakować po kilku godzinach marszu w suchym kanionie. Oczywiscie bylo rozczarowanie ze konsumpcje ograniczylismy do kupna pieczywa - reszta z plecaka. I zamiast zeby zostac i przespac sie w bungalowie, my od razu chcemy czmychać na górę.
No to teraz 3 godziny pod górę. Mozolnie, stale pod górę. Co 7,5 minuty łyk wody, co kwadrans kilka łyków wody i 10 głębokich oddechów, co pół godziny przerwa ze zdjęciem plecaków, co godzina jabłko. Niby niewiele czasu zostaje przy takim schemacie przerw na samo chodzenie, jednak każda minuta kiedy odpoczywamy jest jakaś taka krótka, a jak tylko zaczynamy iść, trwa niemiłosiernie długo. W pewnym momencie mija nas grupa turystów wyjeżdżających na góre na mułach - za 30 złotych można sobie oszczędzić wspianczki. W innym, z naprzeciwka nadchodzi starszy pan, któremu w Polsce babcia zabroniłaby iść samemu po gazetę z obawy, czy nie zasłabnie po drodze. Pan zapytuje się o godzinę, po czym palcem wskazuje sobie miejsca w oddali po drugiej stronie doliny i liczy: szesnasta, siedemnasta, osiemnasta = do domu ma jeszcze 2 godziny, Hm, to dziwne, bo dokładnie stamtąd idziemy i nam zajęło 4.
Słońce powoli zachodzi (wcześniej o 12tej było prawie w zenicie, cień między człowieka między stopami), jesteśmy wyżej idzie się lepiej. Wpatrzeni w ścieżkę, chociaż ja staram się obserwować niebo. I wreszcie się udaje wypatrzeć Kondora - podobno największego ptaka na ziemi, o rozpiętości skrzydeł do 3 metrów. Kondory żyją w Andach od Alaski po Patagonię, jednak nie łatwo je zobaczyć. Colca z nich słynie, mimo wszystko trzeba mieć szczęście. My je mamy. Kondor szybował nad doliną, unosząc sie nad prądami termicznymi bez jednego machnięcia skrzydłami. Był wysoko nad nami, jednak zrobił ogromne wrażenie. Wreszcie, po ponad 3 godzinach wspinaczki, osiągamy krawędz doliny.

Stamtąd do wioski niecała godzina przez łaki i pola, po czym krokiem marynarza idziemy przez wioskę do znajomej nam restauracji na kolacyjkę. Madziula padała ze zmeczenia, wiec kupujemy bilety na poranny autobus i szukamy miejsca na rozbicie namiotu. Tak sie sklada ze akurat w restauracji znaja takie miejsce. Jest juz ciemno, kiedy jestemy prowadzeni kilkaset metrów od rynku i stajemy przy zagrodzie ze swinia. - O, tutaj mozecie spac. Albo tam. NIe widzielismy co powiedziec, ale wiedzielismy ze nie wypada odmowic goscinnej rodzinie. Wybralismy zagrode bez swini, w ktorej niewatpliwie zazwyczaj mieszka sobie krowa. Rozbilismy szybko namiot, jednak zasnac nie moglismy dlugo. Pomimo duzego zmeczenia, walczylismy z bezsennascia - byl to objaw choroby wysokosciowej. Fatalne uczucie. Do tego ryczace swinie i osly, szczekajace psy. Zazwyczaj spimy jak kamien i zupelnie by nam to nie przeszkadzalo, jednak tym razem ostro nas wymeczylo.
Rano ruszylismy w strone Arequipy. Nogi bolą, ale jest satysfkacja. Bardzo nam się ten kanion podobał, tymbardziej że główne obawy co do tłumu turystów nie sprawdziły się. Szczyt sezonu to czerwiec i lipiec - obecnie turystów spotkaliśmy każdego dnia mniej niż 15. Wracamy wiec w dobych humorach. Znow te same filmy w autobusie, Madziula sie troche zle poczula jak wyjechalismy na te 5000 m, ale podroz mimo wszystko piekna - rozlegle krajobrazy za oknem, wysokogorska roslinnosc, biegajace lamy, kolorowo ubrani ludzie. Mamy nadzieje, ze jeszcze takie tereny zobaczy jak bedziemy na motocyklu. Zeby mozna bylo sie zatrzymac.

I moze kilka zdjec z wycieczki:
Canon Colca


Tymczasem w Arequipie zadzwonilismy do naszego p. Carlosa, co by potwierdzic, ze motocykl gotowy. Okazalo sie ze potrzebuja jeszcze jednego dnia. W sumie to dobrze. Po nocnym transferze do Limy, zamiast wsiasc i jechac, odetchniemy nieco, zrobimy pranie, zakupy. I rankiem kolejnego dnia wyjedziemy. W Arequpie, po krotkiej wizycie w hostelu aby wziac prysznic i rzeczy ktore tam zostawilismy, wrocilismy na dworzec autobusowy. Tym razem zdecydowalismy sie na autobus mniej znanej firmy, w ktorej najwyzsza klasa byla niewiele drozsza niz najtansza w Cruz del Surze. Na dolnym pokladzie autobusu zainstalowanych bylo jedynie 9 miejsc w trzech rzedach. Madziula byla w siodmym niebie. Wielkie fotele, rozkladajace sie w lozka, zapowiadaly komfortowa podroz. Wszystko byloby w porzadku gdyby nie to, ze dwa razy wjechalismy w cos, co za pierwszym razem jedynie wytworzylo glosny huk, za drugim zas mocno wstrzasnelo autobusem i skonczylo sie wymianą koła. Po czyms takim Madziula pozostawała w lekkim stresie, ale reszta drogi przebiegla spokojnie. Do Limy zajechalismy rano i caly dzien postanowilismy wykorzystac na realizacje zadan porzadkowo organizacyjnych. Aby kupic kilka turystycznych artykulow, wybralismy sie do bogatszej dzielnicy Limy i musimy przyznac, ze roznica byla zauwazalna. Obiadek udalo nam sie zgrac w czasie z kibicowaniem Rubinowi starciu z Interem w lidze mistrzow. Niestety, kiedy zjawilismy sie u p. Carlosa, miny nam zzrzedly.Smok co prawda juz mial wlozony silnik. jednak brak fotela i baku wskazywal, ze praca nie skonczona. - Jutro, o 12tej w poludnie. Brakuje kilku godzin. No dobrze. Coz robic. Od razu zaplacilismy, zeby wieczorem z gotowka przez miasto nie wracac. A juz mowiismy sobie, ze juz nie bedziemy musieli autobusami jezdzic.
I dziś o 12tej motor znów nie był gotowy. W tym nie ma żadnej złośliwości. Tutaj po prostu podejscie do terminowosci jest naprawde abstrakcyjne. W warsztacie sami mechanicy, dlubiacy cos przy innnych motorach. Powoli, niespiesznie, z usmiechem na ustach. Starannie, solidnie. Jak bedzie gotowe, to bedzie. I w koncu jest Don Carlos. A tu jeszcze lusterko nie przykrecone, a tu jeszcze jedna sruba brakuje, to mechanik pojedzie ja kupic. A tu jeszcze troche oleju dolac i lancuch naoliwic. Pan Carlos bardzo uprzejmy, proponuje ze moze bym sobie skesorowal ksiazke serwisowa motocykla, na wypadek jakby kiedys jeszcze byly problemy z dala od serwisu. No to ide skserowac. 250 stron. Dopiero piate ksero decyduje ze moze zrobic to odreki. Odrecznie. Wiec juz za 1,5 h gotowe. Jejku, jak późno. A mieliśmy rano wyjechać. Ale kiedy zapalam motor, usmiech na twarzy pojawia sie w sekundke.

Tesknilismy oboje za starym smokiem, ale teraz to nowy motor. Cichutki, równopracuący silnik. Róźnica kolosalna. Madziula w Hotelu konczy pisac relacje, lecimy na pozny obiad i sie zastanawiamy, co robic. Pozno, ale przydaloby sie wyjechac z Limy i spac gdzies wyzej. Inaczej, wciagu jednego dnia bedziemy muisli sie wzniesc w ciagu niecalych 150 km z poziomu morza na przelecz na wysokosci prawie 5000 m. Juz prawie ciemno, a mielismy nie jezdzic po ciemku. Jechac czy nie jechac?

CDN

Pozdrawiam

Michał

3 komentarze :

  1. Kochani tu babcia Ela, pozdrawiam Was i nie mogę się doczekać powrotu.Zdjęcia przepiekne i opisy też ale się martwię o Was. Uważajcie na Siebie, modlę się o Was.U nas wszystko dobrze , szkoda że nie będzie Was w święta, bedziemy myslami z Wami. Kocham Was bardzo Babcia Ela.
    Pozdrowienia od Rysia, Danusi i Rafała.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podrowienia również od Piotrka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam i pooglądałam z wielkim zaciekawieniem. Nieslychanie ciekawy jest ten świat, kóry objezdzacie. No i dobrze że smok juz zdrowy. No i niechby dalsza droga była równie dobra jak do tej pory. Albo i lepsza. Pozdrawki od wszystkich kieleckich przyjaciół. No i Baerbel dzwoniła dziękuje za zdjęcia. Buźka mama kielecka

    OdpowiedzUsuń