Uczucie, kiedy dopiero zaczynasz podróż jest fantastyczne – wszystko jest jeszcze przed Tobą i zaraz się zacznie! My długo nie mogliśmy się doczekać naszej motocyklowej andyjskiej tułaczce, ale jak już się zaczęło, nie mogliśmy przestać.
Idea
Nasza podróż była ślubnym prezentem od wszystkich gości. Rzuciliśmy dotychczasowe prace, poza budżetem nic więcej nas nie ograniczało. O Ameryce Południowej słyszeliśmy wystarczająco wiele dobrego, żeby zdecydować się na wyjazd właśnie na ten kontynent. Sądziliśmy, że środków wystarczy nam na jakieś cztery miesiące zwiedzania. Mocno nagłowiliśmy się przy kupnie biletu: chcieliśmy przylecieć w jedno miejsce a wylecieć z zupełnie innego. W końcu najtańszą opcją okazało się połączenie dwóch biletów: Warszawa – Madryt – Warszawa (LOT) i Madryt – Amsterdam – Panama – Bogota – (surface) – Sao Paolo – Madryt z KLM. Surface oznacza odcinek pokonany lądem, czyli sedno naszej wyprawy. Tak naprawdę planowaliśmy zobaczenie Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Boliwii, po czym chcieliśmy przedostać się do Sao Paolo by złapać samolot do domu.
Dlaczego motorem?
Wybór środka transportu był dla nas oczywisty. W naszych wcześniejszych podróżach odkryliśmy, że największą radość daje nam odnalezienie i przeżycie miejsc, do których większość turystów nie dociera. Lubimy zwiedzać turystyczne perełki , jednak przede wszystkim cenimy sobie obserwowanie odmiennych i obcych nam kultur w ich naturalnym środowisku. W nieskażonych turystycznie regionach ludzie zawsze są bardziej „ludzcy”: nie traktują nas jak bankomatu, cieszą się ze spotkania, wyrażają swoje zainteresowanie, są gościnni, otwarci. Doświadczyliśmy tego w Azji, wypożyczając motor w Nepalu, Indiach, Chinach czy Wietnamie, ale przede wszystkim w Laosie, gdzie zdecydowaliśmy się kupić chińską podróbkę Hondy, do której przytroczyliśmy na sztywno przyczepkę skonstruowaną naprędce z używanych części. Takim oto rydwanem przemierzyliśmy Laos z północy na południe. Motor wydawał się być idealnym rozwiązaniem. Przemierzanie kilometrów na dwóch kołach miało nie być celem samo w sobie, lecz dać nam niczym nieograniczoną wolność. Motocykla w Polsce nigdy nie mieliśmy, a wysokie koszty transportu przez Atlantyk (ok. 2000 dolarów w dwie strony) skłoniły nas do kupna dwukołowca, który był już na miejscu. Siedząc jeszcze w Polsce znaleźliśmy przez Internet parę Holendrów zamierzających sprzedać swój motocykl w Kolumbii. Cena, całkiem korzystna jak na 5 letnie Kawasaki KLR650, zawierała pełen motocyklowy ekwipunek – torby boczne przednie i tylne, tankbag i dwa komplety strojów motocyklowych wraz z kaskami. Zaryzykowaliśmy i kupiliśmy w ciemno. Holendrzy musieli bowiem jechać dalej, więc motocykl przez miesiąc czekał sobie na nas w świetnym hostelu Casa Kiwi w Medellinie, kolumbijskim chiloutowym mieście. Zobaczywszy, że motor naprawdę istnieje i co najważniejsze działa, zapakowaliśmy dwie boczne torby, ułożyliśmy dwa plecaki na tylnej drewnianej desce – jeden na drugim, przywiązaliśmy je kilkoma linami i ruszyliśmy przed siebie.
Gdzie byliśmy i co robiliśmy
Widzieliśmy niesamowicie różnorodne miejsca.
Na karaibskich plażach po obu stronach granicy Kolumbii z Panamą wskakiwaliśmy do wody, żeby się ogrzać.
W samej Kolumbii syciliśmy oczy kolonialnymi miasteczkami, w tym Barricharą, gdzie kręcili niedawno Zorro, bo miasto zachowało w 100% autentyczny charakter.
Tam też, w okolicach San Gil, pierwszy raz w życiu lecieliśmy na paralotni – nie zapomnimy nigdy siły odśrodkowej korkociągów. Jadąc na pustynię Tatacoa w straszliwym żarze lejącym się z nieba, przegapiliśmy most, przez co musieliśmy jechać przez bagniste łąki i przeprawiać motor przez rzekę, wnosząc go na kijach na drewnianą łupinkę o szerokości 60-70cm.
W Ekwadorze podziwialiśmy przede wszystkim ośnieżone wulkany – przy jednym z nich wyjechaliśmy z pełnym bagażem do ostatniego schroniska na 4800 m npm, skąd atakuje się szczyt (6267 m npm). Kiedy spytaliśmy opiekunów schroniska, czy przypadkiem nie moglibyśmy sobie ugotować kukurydzy, ze zdumieniem nam powiedzieli, że owszem możemy, tylko że na tej wysokości będziemy musieli poczekać jakieś 2h aż będzie ona gotowa do spożycia.
Przekraczając granicę Peru, mieliśmy obawy, że będzie to najgorszy punkt naszej podróży przez nadmiernie masową turystykę.
Szybko jednak okazało się, że jesteśmy w błędzie. Bardzo mozolnie jechało się szutrowymi i krętymi drogami, przez góry leżące wewnątrz kraju, jednak nasza potrzeba autentyczności została w 150% zaspokojona. Śpiąc u lokalnych ludzi mogliśmy się przekonać, jak smakuje smażona w głębokim tłuszczu świnka morska, która jeszcze 5 minut wcześniej biegała pod stołem. Machu Picchu zrobiło na nas niesłychane wrażenie, choć ślady Inków mogliśmy bardziej sobie wyobrazić w Choquequirao, tzw. Machu Picchu II, które wciąż w dużej części porośnięte krzakami, odcięte całkowicie od świata, pobudza bardzo mocno wyobraźnię.
W Boliwii wszystkie atrakcje jakie widzieliśmy (niesamowity karnawał w Oruro, wizyta w dżungli, zdobycie sześciotysięcznika Huayna Potosi itd) i tak pozostaną w cieniu naszego głównego celu: największego solniska świata, Salaru de Uyuni, i jego okolic z marsjańskimi krajobrazami. Salar przez większość roku jest białą, bezkresną, płaską jak stół płaszczyzną, gdzie orientacja i perspektywa gubi jakiekolwiek punkty odniesienia, a siatkówka oka pali się od odbijanego zewsząd światła. My jednak natrafiliśmy na porę deszczową, kiedy to warstewka wody na salarze sprawia, że niebo i salar zlewają się w jedną błękitną obłędną całość. Nawet zdjęcia nie oddadzą wrażenia, które można przeżyć na miejscu. Orgia zmysłów.
Przedłużenie
Jednak tutaj nasza podróż się nie zakończyła. Bardzo szybko odkryliśmy, że skoro nie mamy żadnych zobowiązań, a jedyne co nas ogranicza to budżet, to sprawimy, aby starczył na dłużej. W ten sposób wydłużyliśmy naszą podróż o kolejne 3,5 miesiąca, dzięki czemu nie tylko zobaczyliśmy bardziej dokładnie Boliwię, lecz również przemierzyliśmy dużą część Chile i Argentyny. W Chile przyglądaliśmy się przez chwilę Rajdowi Dakar, poznając Hołka, Rafała Sonika, czy Kubę Przygońskiego, a po potężnym trzęsieniu ziemi koło Concepcion obserwowaliśmy zniszczenia i rozmawialiśmy z mieszkańcami tego pechowego regionu. Sami mieliśmy pierwszy raz w życiu kilkukrotną okazję odczucia wstrząsów wtórnych – po takim zjawisku mój błędnik potrzebował dobry kilku godzin, aby na nowo zacząć sprawnie działać. Chile i Argentyna jednak znacznie różnią się od wcześniej zwiedzanych krajów – są krajami gospodarczo rozwiniętymi, etnicznie bliskimi południowej Europie, droższymi, wygodniejszymi, bezpieczniejszymi. Odtąd drogi coraz rzadziej były szutrowe, mimo wszystko jednak przygód nie brakowało.
The best of!
Gdybym miał opowiedzieć jedynie jeden etap naszej podróży, z pewnością byłyby to właśnie nasze ostatnie dni w południowo-zachodniej Boliwii. Salar de Uyuni był murowanym hitem, na który cieszyliśmy się, od kiedy zobaczyliśmy go na zdjęciach przed kilkoma laty. I nasze marzenie dotarcia tam spełniliśmy. Z powodu zalania wodą, na Salar mogliśmy wjechać jedynie kilka kilometrów w głąb, nie dotarliśmy do słynnej kamienistej wyspy z kaktusami, która znajduje się na samym środku salaru. Zamiast tego mieliśmy mnóstwo czasu, żeby obserwować, jak zmienia się krajobraz na salarze w zależności od wysokości słońca nad widnokręgiem. I warto było czekać, bo im później, tym potęgował się efekt lustra odbijającego niebo w wodzie. Sam zachód był niemniej spektakularny i co jeszcze piękniejsze – był widowiskiem zarezerwowanym dla garstki osób, pozostających na noc w hotelu zbudowanym z bloków soli, i nas – którzy wbrew rozsądkowi, zaś zgodnie z wielką pokusą, wjechali w solankę motorem. Oczywiście nie obyło się bez horroru w postaci nałapania jej do gaźnika, jednak z pomocą Japończyków udało nam się z Salaru na motorze przed nocą wyjechać. Z Uyuni zapuściliśmy się w bezdroża Boliwii, gdzie bardzo blisko schodzą się granice Argentyny i Chile.
Region ten jest bardzo popularny wśród zachodnich turystów, którzy eksplorują go w konwojach LandCruiserów przemieszczających się w ciągu dwóch dni z Uyuni do San Pedro de Atacama, popularnej miejscowości leżącej już w Chile na skraju Pustyni Atacama. My nie chcieliśmy ograniczać się czasowo, więc wzięliśmy odpowiednie zapasy paliwa, wody i jedzenia, i ruszyliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się stopniowo, ale nieodwracalnie, i szybko znaleźliśmy się w terenie bardzo suchym i skąpym w roślinność, bujną jedynie w bezpośrednim sąsiedztwie nielicznych potoków. I im bliżej granicy z Chile, tym krajobraz stawał się coraz bardziej surowy, przybywało wulkanów, a mieszkańców nie spotykaliśmy już żadnych. Wszystko co nas otaczało było jedynie dla naszych oczu, ale jednocześnie mieliśmy świadomość, że i my zdani jesteśmy jedynie na samych siebie. Wraz z ostatnimi osadami ludzkim dramatycznie pogorszył się stan dróg. Teren suchy, piaszczysty lub kamienisty powodował, że kursujące terenówki wyjeżdżały kolejne równoległe ślady. W ten sposób droga w wielu miejscach rozdzielała się na kilkadziesiąt równoległych torów. Żaden z nich nie jest dobry dla motocykla. W nowym motocykl się zapada, stary zaś jest wybity na taką tarkę, że również nie sposób go bezproblemowo prowadzić. Trudne warunki nie były jednak w stanie przysłonić radości i szczęścia, które odczuwaliśmy z „tam-bycia”. Przepiękne wulkany, cudowne kolorowe jeziora, a w nich stada dostojnie brodzących różowych flamingów. Do tego niezwykłe kolory ziemi, zmieniające się za każdym wzniesieniem perspektywy. I te pola gejzerów, bulgoczących głośno, plujących błotem, ziejących gazami. I te gorące źródła, w których tak przyjemnie się siedziało o poranku, kiedy to w nocy temperatura na zewnątrz namiotu spadała do -10.
I ta wolność biwakowania w dowolnym miejscu. Nawet zupki chińskie smakują inaczej. I ta niczym nieograniczona przestrzeń, bezkres bezchmurnego nieba. I świadomość nieuchwytności chwili. Kiedy zatęsknimy naprawdę mocno, trzeba będzie tu wrócić. Koniecznie. Ostatecznie, pokonanie 739 km zajęło nam osiem pracowitych dni. Jak radził mi mój idol podróżniczy Konrad Kąkolewski, trzeba tam pojechać, odsiedzieć tak długo ile się będzie potrafiło i jeszcze ze 2 dni więcej. Była to bez wątpienia dla nas najlepsza przygoda wyjazdu.
Do najlepszych chwil zaliczamy też z całą pewnością każde zaznanie gościnności. A gościnność w Ameryce Południowej potrafi przybrać poziomy niezwykłe. Miło wspominamy mechanika z Concepcion, który obdzwonił swoich kolegów z sieci motocyklistów chilijskich z prośbą o przygarnięcie nas do siebie. I tak przez kilka kolejnych dni chroniliśmy się przed deszczem w domach motorowych pasjonatów – u Lucio Goldwinga = szefa, który pokazywał nam godzinami swoje zdjęcia z jazdy na Hondzie bez trzymanki i u Carlosa, który zrobił na nasz przyjazd wielką imprezę z grillowanymi w kilku warstwach gazety rybami (specjalna „La teknik”!). W Argentynie z kolei farmer
zaprosił nas do swojego pałacowego domu, dając nam własny pokój z prywatną łazienką i prosząc dwie gosposie o przygotowanie nam śniadania :) Niezła odmiana po 2 miesiącach spania w namiocie,w większości na dziko!
Bezpieczeństwo
Wiele osób przed naszym przyjazdem przestrzegało nas przed czyhającymi na nas nieprzyjemnymi niespodziankami. W Kolumbii, która kojarzy się z wielkimi problemami z bezpieczeństwem (np. z uprowadzeniami turystów dla okupu), czuliśmy się nadzwyczaj bezpiecznie, co chwilę natrafiając na patrol wojska, policji czy żandarmerii. Tam gdzie panują baroni narkotykowi, nie zapędzaliśmy się. Z drugiej strony w Peru o mały włos nie padliśmy ofiarą uzbrojonych bandytów czyhających na nocne autobusy. W miejscu, gdzie złapaliśmy gumę i przed zostaniem na noc uchroniła nas lokalna policja, w nocy rabusie ogołocili autobus pełen zmierzających przed Bożym Narodzeniem na prowincję do swoich rodzin Peruwiańczyków i parę Belgów. Ich emocje słyszeliśmy tuż po zdarzeniu, jako że tę noc spędziliśmy ugoszczeni w policyjnych pryczach na komisariacie. O drobnym złodziejstwie w miastach, w tym o jego wyrafinowanych technikach, wiele mogliśmy usłyszeć, jednak na szczęście nie doświadczyliśmy. Nie wiem czy dlatego, że zawsze stosowaliśmy się do ogólnie znanych zasad bezpieczeństwa, czy też dlatego jednak, że większość czasu spędzaliśmy wśród serdecznych ludzi z prowincji.
Hiszpański
Ten wyjazd nas na pewno wiele nauczył. Przede wszystkim języka hiszpańskiego. Kiedy byliśmy w krajach azjatyckich, bardzo brakowało nam możliwości poprowadzenia choć podstawowej rozmowy z ludźmi których spotykaliśmy. I mimo pozytywnego nastawienia i aktywnej gestykulacji, możliwości komunikacji były mocno ograniczone. Ameryka Południowa pod tym względem oferuje fantastyczną możliwość. Od przylotu do Bogoty aż do dotarcia do Buenos Aires, przemierzywszy na samym motorze w ciągu ponad ośmiu miesięcy 22 tysiące kilometrów przez sześć krajów, mogliśmy porozumiewać się w jednym języku. To było wielką motywacją, aby korzystać z każdej możliwości i dzień po dniu, zaczynając od kompletnych podstaw, stawać się co raz bardziej płynnym. Pod koniec podrozy, poznawszy Waltera i Sirvine, prowadzilismy naprawde ambitna dyskusje. W sumie dopiero po tym, jak przekroczyliśmy granicę z portugalskojęzyczną Brazylią mogliśmy się naprawdę przekonać, jak bliski stał się nam język hiszpański.
Problemy z motorem
Wiele osób pyta nas, czy motor nie sprawiał nam żadnych trudności. Odpowiedź jest wiele mówiąca: trudności, które nas czekały w podróży, w 90% były związane właśnie z motocyklem. Trzeba przyznać, że nie ma on łatwego życia. Od kiedy pewien Kalifornijczyk przyjechał kilka lat temu na nim do Ameryki Południowej i sprzedał go innym turystom, motor nieustannie przechodzi z rąk do rąk. Jeździ po ciężkim terenie, załadowany do granic możliwości. Poznani przez nas Francuzi Pierre i Laurance, jeszcze przed Bożym Narodzeniem 2010 powinni osiągnąć Kolumbię, dokąd w tej chwili zmierzają. Motor więc, pomimo że ma dopiero 5 lat, jest już bardzo mocno zużyty. Czuliśmy, jak silnik z miesiąca na miesiąc tracił kondycję. W Peru dokonaliśmy nawet koniecznej jego naprawy, jednak było to jedynie chwilowe rozwiązanie. Bardzo zmartwiła nas również, i mocno uderzyła po kieszeni, dwukrotna awaria tylnego amortyzatora, którego cena na miejscu wynosi ponad 1000USD. Co ciekawe jednak, w podróży najbardziej dokuczliwe były teoretycznie drobne problemy. Wszystko zależy od miejsca, w którym awarie zaskoczą. Bo kiedy rozerwał nam się zużyty łańcuch na środku ronda w dużym chilijskim mieście, pomoc i części udało się nam załatwić całkiem sprawnie i bezstresowo. Wystarczy jednak, aby złapać gumę gdzieś na odludziu, a o emocje nie trudno. Chwil zwątpienia było kilka. W północnym Chile kilka w ciągu 3 dni przebiliśmy oponę ostatecznie dojeżdżając do mechanika z dętką przebitą w 16 miejscach. Na Salarze de Coipasa – młodszym i mniejszym bracie Salara de Uyuni, kompletnie bezludnym i zupełnie nieturystycznym zakopaliśmy się w ukrytym pod solą mule za łańcuch. Po wielu próbach wypchania motoru w którąkolwiek stronę, wywaliliśmy go na bok, po czym przeczołgaliśmy po ziemi do obszaru bardziej twardego, tam postawiliśmy i zawróciliśmy do punktu wyjścia. Wracając z kolei z dżungli awaria skrzyni biegów zmusiła nas do transportowania motoru do La Paz autobusem w luku bagażowym. Wypakowany już w boliwijskiej stolicy motor po 12-godzinnej podróży po wertepach miał 10-centymetrową dziurę w baku na paliwo. Innym problemem była niska dostępność części eksploatacyjnych – klocków hamulcowych czy filtrów oleju pasujących do tego konkretnego modelu – do policzenia na palcach jednej ręki. Kupić porządny olej nie jest łatwo, ale kiedy nagle umarł nam na południu Boliwii akumulator, znalezienie i kupienie nowego zajęło nam 2 tygodnie, w ciągu których nasz dom na 2 kółkach musieliśmy uruchamiać na pych.
Czy zrobiliśmy dobrze?
Czy w takim razie dobrze postąpiliśmy, pchając się w nieznane używanym motorem, nie posiadając żadnego doświadczenia czy umiejętności prawidłowej eksploatacji motoru? Kategorycznie nie! Motocykl dał nam niesamowitą elastyczność i wolność podróżowania. Sprawił, że droga stała się po części celem samym w sobie, dzięki czemu zachowaliśmy ciągłość krajobrazów, obserwowaliśmy zachodzące zmiany. Podróżując nocnym autobusem koncentrowalibyśmy się jedynie na typowo turystycznych atrakcjach. Oczywiście, warto by było znać się choć na podstawach mechaniki motoru. Oczywiście, oszczędzilibyśmy sobie mnóstwo stresu, gdybyśmy przywieźli ze sobą w 100% sprawny motocykl z domu. Ale nie mając takich możliwości, poszliśmy na żywioł i nigdy tego nie żałowaliśmy. Nie trzeba być wielkim motocyklistą z doświadczeniem, żeby na motorze podróżować. Wystarczy chcieć – jesteśmy tego najlepszym przykładem. Mieliśmy wybór: czytać relacje innych i marzyć o niedostępnych dla nas warunkach, albo też działać w obrębie warunków, jakie mamy, i starać się z uśmiechem przezwyciężać przeszkody. Teraz, doświadczeni J myślimy już inaczej o naszej kolejnej wyprawie. Jesteśmy dużo mocniejsi niż wcześniej. Afryka czeka!
Dziękujemy Tym z Was którzy nas czytali i w myślach wspierali, zaś tych z Was dla których jest to pierwszy post, zachęcamy do eksplorowania archiwalnych wpisów.
Pozdrawiamy serdecznie
Michał i Magda
P.S. Ten tekst zajął trzecie miejsce w konkursie Aparat na Motor magazynu National Geographic Traveller. Najlepszą zdaniem jurorów relację można przeczytać w sierpniowym numerze magazynu. A nagrody dla pierwszego, drugiego i trzeciego miejsca byly te same :) Wygralismy maly aparat fotograficzny Samsunga, ktory pomimo braku wodo- kurzo- i wstrzasoodpornosci zastapi nam zgubionego w Argentynie Lumixa.