13 stycznia 2010


Ostatnie kilometry drogi w stronę jednonocnego obozowiska Dakaru. Nie mamy wątpliwości, że dobrze jedziemy. Sznur samochodów, po drodze mijane różne samochody startujących ekip. I wreszcie widzimy Na płaskim szerokim terenie rozbite miasteczko. Zatrzymujemy się obok innych motocykli, które przyjechały ze Szwajcarii i Niemiec i z miejsca stajemy się atrakcją dla kibiców. Prośby o zdjęcia, pytania rodziców czy mogą posadzić na siedzeniu maluchy. Oczywiście na wszystko się zgadzamy, choć przez głowę przechodzi myśl, żeby po spełnieniu prośby zażądać dolara, ale powstrzymujemy się wiedząc że nie możemy brać na Chilijczykach zemsty za Peruwiańczyków i Boliwijczyków. A to że jesteśmy w Chile robi dodatkową różnicę – nie obawiamy się o nasz motocykl zostawiając go na parkingu, ba! motocyklowe kładziemy na motorze ufając, że jeszcze je zobaczymy.
Teren miasteczka ogrodzony, a przy bramie wjazdowej sklepik dla kibiców, i bramki ozdobione banerami, dokładnie wskazujące, którędy będą przejeżdżać zawodnicy. Ludzie ustawiają się przy nich ciasno, troszkę dalej inni wyciągają grile i zaczynają smażyć jedzonko. Nie widzimy jednak żadnych telebimów, tablicy wyników czy też głośników, które mogłyby wzbogacić odbiór imprezy kibicom. Idziemy wokół obozowiska na jego tyły i widzimy stanowiska telewizyjne i metę. Brak wyznaczonej trasy przejazdu, tzn. można się spodziewać którędy będą przejeżdżać zawodnicy, niemniej nie jest to niczym odgrodzone i można sobie spokojnie wejść i zamek z piasku zrobić. Ustawiliśmy się przy mecie. Właściwie to do mety nam jeszcze trochę brakowało – to było miejsce w którym zawodnicy hamowali po przekroczeniu mety, i w którym dokonywali formalnego potwierdzenia przybycia. Koło nas grupka kibiców chilijskich, policjanci i organizatorzy. I pewien lokalny dziennikarz sportowy, który bez przerwy trzymał komórkę przy uchu, relacjonując entuzjastycznie bieżącą sytuację, to znowu milknąc aby dać dojść do głosu koledze ze studia. Tyle że komentować w zasadzie nie było czego. Brak było jakiejkolwiek informacji ze strony organizatorów, gdzie są obecnie zawodnicy, kiedy przyjadą, kto prowadzi w stawce. Wreszcie kibice wypatrzyli helikopter na szczycie wzgórza, który towarzyszył pierwszemu motocykliście. Niesamowity widok, przesuwającej się kropeczki z samej góry po stromym zboczu, wzbijającej za sobą tumany kurzu w pełnym oędzie. Po jakimś czasie zawodnik przyjechał do mety, i gdyby nie reporter radia, trudno byłoby nam się dowiedzieć, kto to taki. Po nim zaczęli dojeżdżać do mety inni motocykliści i pierwsi quadowcy. Bardzo wysokie pozycje udało się uzyskać Kubie Przygońskiemu (moto) i Rafałowi Sonikowi (quad). Kiedy krzyknęliśmy po polsku „prosimy o uśmiech” zdziwieni zaczęli się rozglądać na boki i dopełniwszy formalnośći obaj się przybliżyli do bramek. Tłum kibiców się wielce zgęstniał, jako że nikt do tej pory oprócz pomachania ręką żadnego gestu w stronę kibiców nie wykonał. A nam się udało trochę porozmawiać, bardzo sympatycznie (Kuba powiedział o naszej wyprawie „zajebista” :) ). Udało nam się również zamienić słowo z Jackiem Czachorem i pomachać Markowi Dąbrowskiemu. W końcu na metę dotarły pierwsze samochody, w tym Hołek na wysokim miejscu. Od razu widać różnicę w „sławie zawodników”. Tak jak z Kubą czy Rafałem w czasie rozmowy zostaliśmy zapytani, co tu robimy, tak Hołek w sumie z miejsca rozpoczął analizować odcinek i prognozując rozwój rajdu, jakby chciał kontynuować właśnie skończony wywiad telewizyjny.

Zawodnicy, wyraźnie zaskoczeni naszą obecnością wyrazili chęć spotkania się później w obozowisku, na co zacieraliśmy ręce. Obiecali również złożyć autografy na naszym smoku. Zapowiadał się więc bardzo ciekawy wieczór. Pojechaliśmy tylko z obozowiska do Iquique na obiadokolację, jako że żadnej infrastruktury koło biwaku nie było. I tutaj stała się rzecz, która pokrzyżowała nam całkowicie plany.
Stukał kiedyś w Kolumbii. Stukał pod koniec Peru. Smarowany, naciągany, stukał już od tego momentu co raz głośniej. Było jasne, że będziemy musieli go wymienić. Nawet mieliśmy już warsztat w Iquique znaleziony. Wystarczyło żeby dotrwał do jutra. A jednak. Łańcuch zerwał się nam w samym centrum Iquique.

Dopchaliśmy smoka na jakiś parking koło niewielkiego targowiska, zrzuciliśmy motociuchy i jak tylko zjedliśmy, wstukaliśmy współrzędne geograficzne mechanika do GPSu i jechaliśmy taksówką bez podania adresu na azymut. Mechanik właśnie zamykał warsztat. Obiecał jednak, że podjedzie z przyczepą po nas o 21szej. Mechanik przyjechał z synem do pomocy i jeszcze innym turystą z Kanady. Okazało się, że i on miał problem z kołami zębatymi i łańcuchem i właśnie przyjechał na wymianę. Udało nam się z nim długo pogadać, bo kiedy wróciliśmy do warsztatu, mechanik zabrał się wpierw za motor Kanadyjczyka. W takich chwilach trzeba dużo pokory. Straciliśmy bezsensownie ze 3 godziny, bo dopiero tuż przed północą mechanik spojrzał na nasz motor, żeby po 10 sekundach powiedzieć: tak, rzeczywiście musicie wymienić te części co mówicie. Z Kanadyjczykiem ciężko się nam rozmawiało, bo zadawał mnóstwo pytań, zupełnie nie słuchając naszych odpowiedzi. On sam zaś podróżuje w grupie 5 motocyklistów, którzy wynajęli motory w Santiago i w ciągu 4 tygodni planują pokonać trasę o długości 14000km. Dla porównania, my granicę 10 tys km przejechanych na motorze pokonaliśmy dopiero 20km przed granicą z Chile. Kanadyjczyk był wściekły na firmę wynajmującą motor, że płaci ponad 100USD dziennie za wynajem motoru który nie nadaje się do jazdy, jak również na kumpli, z którymi podróżując nie ma czasu aby przystanąć i zrobić zdjęcie. To zresztą jest chyba cechą wielu turystów motocyklowych. Stawiają sobie za cel przejechanie mnóstwa kilometrów w ciągu bardzo krótkiego czasu, nie za bardzo wykazując zainteresowania dla mijanych atrakcji.
Z p. Alberto umówiliśmy się na powrót za 5 dni, w ciągu których powinny nadejść potrzebne części z Santiago. Poprosiliśmy również o wymianę oleju i przedniej opony. I koło północy pojechaliśmy do centrum szukać noclegu. Jednak wszystkie hostele były pełne. Nic dziwnego, do miasta na te dwa dni zjechało się wielu kibiców, w tym z Peru i Boliwii. Jako że próby złapania stopa spełzły na niczym, wzięliśmy taskówkę która wywiozła nas na Białą Plażę, najbliższe miejsce, gdzie można rozbić namiot. Byli tam też inni kibice, którzy obiecali podrzucić nas rano na miejsce startu odcinka. Położyliśmy się o drugiej, o szóstej już siedzieliśmy w bagażniku dostaw czaka, w którym Madziulka ucięła sobie półgodzinną drzemkę.
Start jednak był zaplanowany już daleko od miasta, trzeba by iść po pustyni ze 3km od parkingu. Ustawiliśmy się więc na końcu drogi i obserwowaliśmy, jak zawodnicy zjeżdżają z asfaltu i jadą w kierunku początku etapu. Szczerze mówiąc, poprzedniego dnia było lepiej. Zawodnicy jechali spokojnie i wszystkie emocje tego dnia miały się dopiero zacząć. Aż dziwne, że organizatorzy zupełnie nie pomyśleli o kibicach, którzy przyjechali na żywo zobaczyć Dakar. Widocznie Dakar jest wyłącznie zorientowany na telewizyjnych kibiców gdzieś daleko na innych kontynentach. Nas do tego jeszcze denerwowały szwędające się psy, które rzucały się na przejeżdżające pojazdy. Kibiców wyraźnie bawiły, jednak nas szlak trafiał patrząc na tę sytuację, zwłaszcza na policjantów rozstawionych przy bramkach, którzy nie próbowali odgonić głupich psów. A my mamy osobiście ich dosyć, bo często mamy z nimi do czynienia. Nawiasem mówiąc w Chile po raz pierwszy potrąciliśmy biegnącego koło nas psa, kiedy staraliśmy się go przestraszyć i odgonić. Zarządziliśmy odwrót w kierunku głównej drogi. Postanowiliśmy nie rozstawać się jeszcze z Dakarem i w oczekiwaniu na części (bo to znów weekend nadchodził, co wydłużało sprawę) wyruszyć na południe do Antofagasty, do której tego dnia mieli dojechać zawodnicy. Tam też nazajutrz miał byś dzień przerwy w połowie rajdu. A więc wiele okazji na spotkanie z zawodnikami. A że bilet z Iquique do Antofagasty (z 450km) kosztuje dla naszej dwójki 28000 pesetów, przy naszym dziennym budżecie 20000 zdecydowaliśmy się spróbować autostopu.
W Peru czy Boliwii podrozuje się wyłącznie zbiorowo, a wiec autostop jest chyba bardzo trudny, o ile niemożliwy. Tzn na pewno by się cos zatrzymalo, jednak oczekiwalo za przejazd zaplaty. A tutaj mijaliśmy już na trasie prywatne samochody, wiec spróbować warto. Troche jednak czasu minelo, zanim udalo nam się zatrzymac pierwszy samochod. Policjant w cywilu wywiozl nas na pustynie kilkadziesiąt kilometrow do skrzyżowania z Panamericaną. Niskotonowe głośniki które wiozl w bagażniku dudnily w nieboglosy, wiec staraliśmy się go zagadac: wtedy to skręcał radio, chcąc nas usłyszeć. Ruch na Panamericanie był bardzo maly. Do tego wszystkie samochody pelne ludzi, wiec znow zeszlo nam dlugo, zanim cokolwiek złapaliśmy. I znow się okazal to być policjant w cywilu. Madziula się zahibernowala na tylnej kanapie, a ja z przodu staralem się konwersowac. Policjant w służbie celnej jechal na granice województwa. Bo region Iquique jest strefą bezcłową w Chile – sprowadza się tu mnóstwo używanych japończyków (w których potem przekłada się kierownicę na lewą stronę) i Koreańczyków, tak bardzo popularnych również w Boliwii i Peru, jak również mnóstwo innego sprzętu. Granica regionu była prawie w połowie drogi do Antofagasty, wiec chętnie się z panem zabraliśmy. Ależ się nam udało. Nie dość że postawił nam obiad, to później, kiedy niespodziewanie się okazało, że część odcinka Dakaru dołącza do naszej asfaltowej drogi, stawał, abyśmy mogli zobaczyć uczestników w akcji, wyprzedzał samochody, abyśmy mogli zrobić im zdjęcia z przodu i tyłu, a kiedy na przydrożnym parkingu zobaczyliśmy zepsute auto, zatrzymał się bez proszenia. Biedni Holendrzy najwyraźniej zmagali się z jakąś poważną usterką, a czas sobie płynął.



Dojechaliśmy w końcu do granicy regionu i tam się z pożegnaliśmy. Miejsce na łapanie stopa było znakomite, bo osłonięte od słońca, no i każdy przejeżdżający kierowca musiał wysiąść z auta i załatwić formalności, przechodząc tuż koło nas. Madziulka kontynuowała na karimatce rozpoczętą w policyjnym samochodzie popołudniową drzemkę, ja zaś uśmiechałem się do kierowców. Okazuje się, że w ciągu dnia ruch jest tu bardzo niewielki, z powodu gorąca szczyt przypada na noc, kiedy to kierowcom zaśnięcie za kierownicą nie grozi tak bardzo jak podczas upału w ciągu dnia. A drogi prowadzone przez pustynie nie mają zakrętów prawie w ogóle, więc ciężko o koncentrację. I znów ze 2h zeszło, zanim udało nam się ruszyć dalej. Tym razem zdecydował się nas wziąć kierowca tira. Madziula szybko odnalazła się na „królewskim łożu” z tyłu kabiny, mnie zaś czekała rozmowa.

Długo się jechało, długo. TIR maksymalnie jechał może 90 km/h i musiał hamować co i rusz na nierównej jezdni. Kierowca zaś mówił bardzo bełkotliwie, a rozumienie dodatkowo utrudniał huk otwartych z konieczności okien. Kilometry leciały bardzo wolno, jednak udało nam się dojechać do rozjazdu na Antofagastę jeszcze przed zachodem słońca. I tutaj trafił się nam stop, jakiego wymarzyć sobie nie moglibyśmy. Wziął nas młody student, który właśnie przyjechał z Antofagasty z innymi autostopowiczami, których wywiózł na rozjazd, mimo że sam wcale nie planował tu jechać. Kiedy spytałem, czy wie, gdzie koło Antofagasty rozstawił się biwak Dakaru, odparł że oczywiście wie i z przyjemnością nas tam zawiezie. I tylko dzięki niemu udało nam się, już po ciemku, dotrzeć na położony ponad 20km od centrum biwak. Wejść na niego się nam jednak nie udało. Obchodząc wokół ogrodzenie dojrzeliśmy ciężarówkę serwisową Hołka i udało nam się zawołać kogoś z ekipy. Sam Hołek był w tym czasie jednak w centrum w Holiday Inn na kolacji z innymi polskimi zawodnikami. Będzie jutro, bo musi przetestować wyremontowany samochód. Rozbiliśmy się więc koło obozowiska i poszliśmy spać.
Aleśmy sobie odespali! O 11tej obudziło nas gorąco w namiocie. Jako że Hołka jeszcze na biwaku nie było, pojechaliśmy do miasta szukać możliwości wykąpania się: śpiąc ciągle w namiocie na dziko takiej sposobności od dwóch czy trzech dni nie mieliśmy. W La Paz widzieliśmy mnóstwo publicznych pryszniców, bo wiele osób w domu nie ma ciepłej wody i korzysta z publicznych, jednak tutaj oczywiście sprawa nie była prosta. Udało nam się wziąć prysznic w najgorszym hotelu, co cenowo odpowiadało pełnemu noclegowi w Boliwii. Nowonarodzeni, bo czyści i nasyceni rybką z nadmorskiego targu zobaczyliśmy sobie gigantyczne lwy morskie pływające na plecach w zatoczce. Polecieliśmy jeszcze do kafejki internetowej połączyć się z moim domem, gdzie tego dnia odbywała się doroczna impreza, w której pierwszy raz od 10 lat nie wziąłem udziału. Przypadkowo na ulicy wpadliśmy na Kanadyjczyka spotkanego wcześniej podczas strajku na granicy motocyklistę z Kanady, głośno narzekającego na brak stacji benzynowych w Chile i wróciliśmy do naszego namiotu. Było już ciemno, więc nawet nie próbowaliśmy przeszkadzać teamom szykującym się do drogi.
Rano o szóstej wstałem i podbiegłem do bramy wyjazdowej, skąd na start wyruszali zawodnicy. Pierwsi motocykliści już wyjechali, w ciemności, po śnie trwającym pewnie 3 czy 4 godziny. Wyruszały również wielkie ciężarówki ekip mechaników.

Na dworze powoli robiło się co raz bardziej widno, zaś obóz pustoszał. Kiedy Madziula przyszła do mnie, słońce świeciło już ostro i startowały samochody. Zanim zdążyliśmy się spakować, wszyscy zawodnicy już wyjechali i w obozie zostały ostatnie namioty i pojazdy organizatorów. Średnia długość życia każdego obozu na trasie to niecałe 24h, a tyle pracy w przygotowania trzeba włożyć.
Po wczorajszej wizycie w Antofagaście nie mieliśmy w planach intensywnego programu zwiedzaniowego. Antofagasta co prawda jest drugim największym miastem w Chile, jednak nie jest żadną perełką turystyczną. Miasto żyje z portu morskiego, przez który przechodzi miedź wykopana w głębi lądu. Bo musicie wiedzieć, że 55% całkowitego eksportu Chile stanowi miedź – 35% globalnego wydobycia przypada na ten właśnie kraj. I na północy wiele osób, jeśli nie bezpośrednio pracuje w kopalni (w systemie siedem i siedem – siedem dni w kopalni pracy po 12h dziennie, potem 7 dni wolnego, z zarobkami podobno 4 tys USD miesięcznie!) to pracuje dla kontrahentów, a na pewno ma bliskiego znajomego co tak pracuje. Mnóstwo reklam na billboardach dotyczy górnictwa: slogany krzyczą: „więcej z rudy”, „pełne bezpieczeństwo” itd. To co przypomina wielkie anteny, których pozazdrościliby Polscy posiadacze CB radia, zamontowane na każdym pickupie, to nic innego jak znaki ostrzegawcze dla operatorów wielkich koparek, którzy inaczej mogliby nie zauważyć malutkiego samochodziku, kilkakrotnie mniejszego niż opona ciężkiej maszyny.
Postanowiliśmy jednak wykorzystać fakt sposobności użycia Internetu i nadrobiliśmy zaległości blogowe i telefoniczne. Jeszcze potem kawka, obiadokolacja i znów słońce spadało nad oceanem. Poszliśmy szukać autostopu przy trasie wyjazdowej, żeby rozbić się za miastem przy drodze do Iquique, którą chcieliśmy przemierzyć następnego dnia. Planowaliśmy tym razem jechać wzdłuż wybrzeża mając nadzieję, że krajobrazy będą bardziej urozmaicone, a i oczekiwać na kolejne podwózki będziemy w chłodzie oceanicznej bryzy.
Zdążyło się jednak całkowicie ściemnić, zanim ktokolwiek się zatrzymał. Był to samochód który przed chwilą nas już minął. Monika i Jeremias, wracając z co miesięcznych zakupów (cała paka pickupa zawalona reklamówkami – bo tutaj chyba każdy produkt się w osobną darmową reklamówkę pakuje), nie mogli się nadziwić któż nas może wziąć o tej porze, i zawrócili na skrzyżowaniu po nas. Po kilkuset metrach przejechanych wspólnie, kiedy zdążyliśmy wyjaśnić dokąd jedziemy, zostaliśmy zaproszeni na nocleg do nich. A następnego dnia po południu Jeronim miał jechać prosto do Iquique i zaoferował podwózkę. Cóż mieliśmy zrobić. Obyło się bez kłótni i jednomyślnie przyjęliśmy zaproszenie. Dostaliśmy pokój małego Vincenta (2letniego) i po rozpakowaniu zakupów, przygotowaniu kolacji, zjedzeniu jej i posmakowania wysokoprocentowego drinku, kiedy kładliśmy się spać, na zegarkach była trzecia w nocy!!!! Byliśmy w szoku. Ale w sumie rozmowa się bardzo kleiła, bo Monika okazała się być tłumaczem z j. angielskiego, więc kiedy nie mogliśmy czegoś wyrazić po hiszpańsku, posiłkowaliśmy się językiem Szekspira. No i okazało się, że jesteśmy w podobnym wieku, co nas wprawiło w osłupienie  Monika – 27, Jeremias -25. A mały Vincente już 2. Ups, a my zapytani o dzieci powiedzieliśmy że jesteśmy zbyt młodzi 
Następnego dnia wyspaliśmy się za wszystkie czasy do 11tej, zjedliśmy szybko śniadanie żeby zdążyć cokolwiek zgłodnieć przed obiadem planowanym na 13.30. Po nim zapakowaliśmy się do samochodu i z Jeremiasem pomknęliśmy na północ do Iquique.

Okazuje się, że droga wbrew mojej mapie jest całkowicie asfaltowa i już jakiś czas temu przejęła ruch z Panamericany prowadzonej w głębi lądu przez pustynię. Nie tylko krótsza, lecz również bezpieczniejsza, bo nie usypia tak kierowców. Jeremias przyznał że bałby się jechać Panamericaną w ciągu dnia. Madziulkę jednak i te warunki uśpić zdołały, brak klimatyzacji w takim klimacie robi swoje. A było przepięknie. I wyjątkowo szybko. Jeremias gdzie mógł jechał coś koło 170km/h, więc mniej więcej dwa razy tyle co TIR czy my na smoku. Zatęskniłem za naszym drugim pojazdem….
Do Iquique zdążyliśmy podjechać jeszcze przed zachodem słońca. Minęliśmy puste miejsce, gdzie jeszcze kilka dni temu po raz pierwszy zobaczyliśmy biwak Dakaru. A teraz pusto. I kto wie czy za rok tu ktoś będzie. Jeszcze kilka minut jazdy i przy słońcu znikającym za linią wody Jeremias zostawił nas na znanej nam Białej Plaży. I tak historia zatoczyła koło.
Trzeba przyznać, że pomimo że nie udało się nam porozmawiać z kierowcami tyle co chcieliśmy, nie mówiąc już o ekipie TVP której w ogóle nie widzieliśmy, jesteśmy zadowoleni. I zainteresowani. Może kiedyś udało by się nam wystartować w tym wyścigu? W końcu przedział wiekowy uczestników jest baaardzo szeroki, a 80% z nich to amatorzy. Póki co kierować się będziemy z powrotem do Boliwii. Do Chile wrócimy, choć ceny nie pozwalają nam na zbyt wysoki standard życia. Śmiało można powiedzieć, że widzieliśmy przez te dni zupełnie inny kraj. Skupiony wokół miast, z pustymi terenami wiejskimi, rozwinięty gospodarczo nie mniej niż Polska, przypominający miejscami wyobrażenie Stanów. Zobaczymy, jak będzie dalej na południu. Na pewno bardziej zielono.

Zapraszam do zobaczenia wybranych zdjęć:

Dakar 2010


Pozdrawiam

Michał

5 komentarzy :

  1. Czytam, czytam :) ale znudziło mi się komentować, że niezłe przygody macie. Więc tylko daje znak, że odbieram wasze komunikaty :)) a u nas Dominiś zaczyna intensywnie mruczeć

    mirek

    OdpowiedzUsuń
  2. Mala korekta - Antofagasta jest piatym najwiekszym miastem Chile. Nie drugim.
    1. Santiago
    2. Valparaiso
    3. Concepcion
    4. La Serena
    5. Antofagasta

    Co wiecej INE (chilijski urzad statystyczny) przewiduje, ze jeszcze w tym roku Temuco wyprzedzi Antofagaste, spychajac ja na 6. pozycje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziekuje za komentarz!
    Z GUSem nie będziemy oczywiście dyskutować :) Usłyszeliśmy to od Antofagastańczyków, więc wzięliśmy za pewnik.
    Poszperałem troche w internecie i być może chodziło o to, że region Antofagasty jest drugim największym w Chile (a nie samo miasto). Zgadzałoby się to z informacjami z Britanniki:
    http://www.britannica.com/EBchecked/topic/28714/Antofagasta
    Pozdrawiam!
    Michał

    OdpowiedzUsuń
  4. Antofagasta jest tez chyba najwieksza gmina w Chile. Jesli chodzi o jej powierzchnie... :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń