Po 4 dniach wędrówki do Choquequirao, kiedy to na szlaku spotkaliśmy łącznie 20 turystów, przyszedł czas na miejsce zgoła odmienne: stolicę turystyczną Peru. Droga do Cusco była bardzo urozmaicona. Musieliśmy raz jeszcze przekroczyć rzekę Apurimac (dla przypomnienia już dwa razy to zrobiliśmy wcześniej na szlaku) i pokonać wysoką przełęcz, mijając po drodze pasmo ośnieżonych szczytów (m.in. Salkantay). Przełęcz jednak można by bardziej nazwać progiem płaskowyżu, na którym leży Cusco, na wysokości ok. 3300m. Dla wielu turystów którzy docierają tu samolotami (w większości z przesiadkami w leżącej na zerowej wysokości Limie) jest to prawdziwy ból głowy. Kiedy przejeżdżamy niewielką przełęcz i ukazuje nam się w dole miasto, i nam zapiera dech w piersiach. Kiedy docieramy do centrum, mamy już lekki zawrót głowy. Czegoś takiego dawno nie widzieliśmy.
Cusco to dawna stolica Imperium Inków. Obecna konstytucja Peru nazywa je historyczną stolicą Peru. Dla tych co lubią mierzyć miasta liczbą mieszkańców podaję, że obecnie mieszka tu około 350 tys. ludzi, 3 razy więcej niż 20 lat temu. Stare miasto jest więc niewielkie, otoczone rozrastającymi się przedmieściami – i je może pominę w dalszym opisie. Żeby skrócić historię (z którą warto się zapoznać choćby na wikipedii), miasto to zostało zdobyte przez Hiszpanów w XVI wieku, którzy zniszczyli je budynki, pałace i świątynie, aby na ich miejscu zbudować nowe miasto. Kościoły były stawiane bezpośrednio na miejscu i na fundamentach inkaskich świątyń. Większość fundamentów zostało wykorzystanych do budowy nowych fundamentów. W połowie XX wieku trzęsienie ziemii spowodowało duże zniszczenia w mieście, lecz inkaskie fundamenty okazały się bardzo stabilne. Co więcej, wstrząs sprawił że fundamenty (czyli powiedzmy ściany parterowe) ujawniły się spod elewacji, i na wniosek mieszkańców nie zostały już więcej ukryte. Obecnie stanowią cechę charakterystyczną miasta, ujawniając kunszt Inków w spasowaniu wielkich wielokątowych głazów. Odsyłam do zdjęć aby sobie zwizualizować widok miasta.
Wjechaliśmy więc do centrum, i odnieśliśmy wrażenie jakbyśmy znaleźli się gdzieś w Europie. Starówka zdominowana jest przez branżę turystyczną. Mnogość hoteli, restauracji, sklepów z pamiątkami, agencjami organizującymi wycieczki do pobliskich atrakcji itp. Itd. Wśród nich wiele miejsc, które wystrojem przypominają raczej te z Mediolanu czy Paryża. Luksus.
Przyjechaliśmy dzień przed wigilią i udało nam się znaleźć hostel spełniający nasze dwa konieczne warunki: możliwość zaparkowania motoru i ugotowania czegoś. Były minusy: nie tanio, brak Internetu bezprzewodowego, zimnica, a prysznic elektryczny słabo działająca. Acha, i brak ciepłej wody do zmywania w kuchni. Nie polecamy. Ach, i zmienili nam po dwóch dniach duży pokój z oknem na ulicę na maluteńką klitkę bez okna, ze ścianami z płyty wiórowej.
Plan na wigilię był mało skomplikowany. Po pierwsze, połączyć się telefonicznie z naszymi rodzinami – nawiasem mówiąc uniknęliśmy w tym roku dyskusji na temat: „u kogo spędzamy wigilię”, a także ugotować coś polskiego, co by nam wieczorem smakowało. Zaprosiliśmy też na wieczór do nas Pierra i Laurence, aby spędzić wieczór w większym gronie. Wybraliśmy się na lokalny targ i kupiliśmy potrzebne składniki. Największy problem sprawił nam biały ser – najbliższy mu był pewien rodzaj słonego sera, smakującego prawie jak oscypek. Zajrzeliśmy również na główny plac w mieście, na którym tego dnia odbywał się specjalny targ bożonarodzeniowy. Cuskeńczycy udają się tam, aby kupić brakujące elementy wystroju szopki wigilijnej, którą każdy (oprócz choinki) ma w domu. Podłoże szopki wyściela się m.in. mchem, którego mnóstwo z okolic na plac zwiozły kolorowo ubrane Indianki (trochę jak u nas z grzybami, jagodami itd.). Artykuły bożonarodzeniowe stanowią jednak margines handlu – najwięcej jest pamiątek dla turystów, którzy chętnie po nie sięgają. Starałem się znaleźć dla siebie czapeczkę, w której tak dobrze prezentował się nasz obecny premier, jednak widać że nie dla psa kiełbasa – mnóstwo podobnych, lecz żadna identyczna. Trudno, może z pierogami się bardziej uda. Madziula się troche stresowała wizytą Francuzów, a tu tymczasem spotykamy ich po drodze. Dziękują za zaproszenie i mówią że chętnie jutro przyjdą. Jak to jutro? To dziś! Hmm, no bo mamy dziś już inne plany umówione. Trudno. Umawiamy się więc na jutro i tym samym Madziula się już tak bardzo nie stresuje. Kupione ziemniaki rozgotowują się w mgnieniu oka i smakują dziwnie (wybraliśmy nie ten rodzaj z kilkunastu dostępnych), jednak w połączeniu z serem farsz nabiera świetnego smaku. Madziula narzeka, że się trochę nam te pierogi sklejają, ale najważniejsze że brzuchom się bardzo podobają.
Kiedy my przygotowujemy i jemy kolacje, inni (w hostelu byli głównie Peruwiańczycy) nam się przyglądają z wielkim zaciekawieniem.
Ich tradycja jest zupełnie inna. Dzień wigilijny jest po prostu ostatnim dniem przed Bożym Narodzeniem, na ulicach panuje wielki tłok i gwar. Wieczorem czają się i wyczekują do godziny 24.00. O tej porze, a niektórzy już kilka minut wcześniej, każdy obywatel Peru podpala petardy, rakiety i bączki, jak to u nas bywa w sylwestra. Brak jest publicznego, zorganizowanego pokazu, każdy sam przed swoim domem podpala rakietki. Tak więc nie są one spektakularnie piękne, jednak ich powszechność sprawia, że nad całym miastem widnieją kolorowe rozbłyski. Tuż po tym wraca się do domu, pije gorącą czekoladę i zjada kawałek panetona – jest to taka babka z kolorowymi żelkami w zatopionymi w cieście. I potem jeszcze obiad. Do kościoła się idzie we właściwy dzień Bożego Narodzenia. 26 grudnia nie jest chyba w ogóle dniem świątecznym – wszystkie sklepy działały jak w zwykły dzień roboczy – następnego dnia była niedziela i jej świętowanie znów było widać.
My Boże Narodzenie planowaliśmy spędzić na zwiedzeniu Cusco, jednak bardzo brzydka pogoda sprawiła, że zamiast tego skupiliśmy się na dalszym kontakcie z rodzinami i nadrobieniu blogowych zaległości. Wieczorem udało nam się spotkać z Francuzami (u nich), napiliśmy się wspólnie wina i zasmakowaliśmy pstrąga przyrządzonego w europejskim stylu.
Cusco zobaczyliśmy kolejnego dnia. Mieliśmy czas odwiedzić Muzeum Inków, które z pewnością zawierało mnóstwo eksponatów, tyle że nie do końca został przemyślany sposób ich rozmieszczenia, nie wspominając o angielskich podpisach. Włóczyliśmy się wąskimi uliczkami bliżej i dalej od głównego placu. Wiele z nich leży na zboczu wzgórza i jest bardziej schodami niż uliczkami. Im dalej od placu, tym są bardziej autentyczne. Wieczorem całe miasto było pełne par młodych. Poszliśmy na ostatnią Mszę Św. tego dnia i mieliśmy przyjemność uczestniczyć w ślubie pewnej Peruwianki i Anglika (lub też Amerykanina). Ślub był szczerze mówiąc nie do pozazdroszczenia (chyba najbardziej z powodu fałszującego chóru), jednak największa wpadka nastąpiła w momencie składania przysięgi. Anglik wypowiadał ją po hiszpańsku i pogubił się w połowie. Ksiądz najwyraźniej mu nie podpowiedział, więc Anglik rozpoczął próby poszukiwania karteczki z tekstem. Niestety, trzymając mocno prawą ręką Pannę Młodą było mu dość trudno wyjąć lewą ręką kartkę z prawej kieszeni marynarki, ale w końcu mu się udało i małżeństwo zawarli. Powodzenia.
Kolejnego dnia opuściliśmy Cusco i pojechaliśmy na pobliski targ w Pisac. Uderzyła nas liczba turystycznych busików zmierzających tę drogą, jak również liczbą kobiet sprzedających rękodzieło na każdym punkcie widokowym wzdłuż drogi. W Pisac byliśmy 20 minut. Targ przeorientował się i obecnie obsługuje wyjłącznie turystów. A i piękne stragany z owocami mają zawyżone ceny, wciąż atrakcyjne dla Amerykanów, dla których jest to pierwsze miejsce w Peru poza Cusco. I zdecydowaliśmy się pognać w stronę Machu Picchu. Do miejscowości prowadzi jedynie kolej, jednak najtańszy bilet to 120 złotych w jedną stronę, w najbardziej luksusowym miejsce kosztuje 1000 zł. Jest też możliwość objechania górami i dojazdu pociągiem z drugiej strony za 30 zł. Albo też można się wzdłuż tych torów przejść te 8km za darmo. I oczywiście tę opcję wybraliśmy. Póki jechaliśmy doliną, świeciło słońce. Jednak droga w pewnym momencie odbija z doliny (tzw. Świętej Doliny) i przekracza przełęcz 4300m. Pogoda się psuła z każdym kilometrem, wkrótce zaczęło padać. Jeździliśmy już w deszczu i pokonywaliśmy przełęcze, ale kombinacja dwóch tych zjawisk jest szczególnie dokuczliwa. Zgrabiałe ręce ledwo trzymają się kierownicy. Ale jedziemy do przodu, byle mieć to za sobą. I jak tylko zjeżdżamy z przełęczy, robi się z każdym kilometrem odrobinę cieplej. A zjeżdżamy bardzo długo. Po drodze pokonujemy stumyki które przelewają się przez jezdnie. W pewnym momencie jednak widzimy przed sobą bardzo wartki potok, który niesie ze sobą mnóstwo kamieni. Stoimy i czekamy aż przejedzie jakiś samochód, żeby zobaczyć jak jest głęboki. Minivan przejeżdża, wzbijając wielkie masy wody w powietrze. Czas na nas. Nie możemy stanąć, bo jezdnia jest pochylona i się przewrócimy na bok. A wtedy już motoru nie podniesiemy. Każe Madziuli się mocno trzymać i wjeżdżamy ostrożnie, lecz pewnie, w wodę. Okazuje się, że nie było tak źle. Ale to można powiedzieć dopiero po drugiej stronie wody. Kolejne motocyklowe doświadczenie. Jak się okaże później, przyda się. Zjeżdżamy więc w dół 3 km w pionie. Deszcz nas nie opuszcza, ale z wysokogórskiego surowego krajobrazu wjeżdżamy do tzw. wysokiej dżungli. Jest ciepło, roślinność bujna. W wiosce Santa Maria skręcamy z drogi głównej (która już jakiś czas temu straciła asfalt), która dalej wiedzie do prawdziwej dżungli. Jedziemy do wioski Santa Teresa wzdłuż doliny o stromych zboczach. Kilka dni temu musiała być nieprzejezdna, bo w wielu miejscach widać świeże osuwiska, które dopiero co zostały udrożnione. Kałuże takiego koloru i konsystencji, że nie sposób ocenić ich głębokości bez rzucenia weń kamienia. Udaje nam się dojechać do Santa Teresy jednak bardzo sprawnie, tyle że wszystkie bagaże mamy bardzo ubłocone. W Sancie Teresie kończy się komunikacja zbiorowa. Stamtąd busiki dowożą turystów do Hydrolektrowni, gdzie kończy się droga, a zaczynają tory. My więc jedziemy od razu do elektrowni. Motor możemy zostawić na pobliskim komisariacie, do którego dojeżdżamy po podkładach kolejowy pomiędzy szynami. W pewnym momencie mamy przed sobą zwrotnicę i rozjazd kolejowy. Szyny działają jak klin na przednią oponę, więc próbujemy wyjechać z torów. Ależ to trudne. Musimy z kamieni usypać sobie podjazd, inaczej nie dało rady, tak ślisko. Na komisariacie powierzami policjantowi motor i kaski, bierzemy plecaki na plecy i rozpoczynamy marsz do Aguas Calientes – miasteczka pod Machu Picchu. W momencie rozpoczęcia marszu od razu robi się ciemno, przed nami dwie godziny marszu. Pojawia się żółta drezyna, zatrzymujemy. Pytamy się czy nas zabiorą. Pytają ile płacimy. Pytam ile chcą. 10 soli. Może za 5? Akurat negocjujemy koło budki kontrolnej, maszynista mówi że muszą przejechać i zaczekają za zakrętem. Ależ się trafiło. Drezyna znika za zakrętem, a my szybko idziemy. Mijamy zakręt. Nie ma ich. Może za następnym? Niestety, nie wiemy dlaczego, ale drezyna się rozmyśliła. Idziemy więc sami. Madziula z czołówką, mi wystarcza księżyc prawie w pełni. Ciężko się idzie. Kamienie z torowiska wykręcają kostki, podkłady są śliskie i co gorsza rozmieszczone bez jakiegoś stałego odstępu, więc po wielkim kroku następują dwa tak małe, że można nogi pogubić. I dopiero, kiedy przekraczamy pierwszy potok rozumiem, dlaczego jazda motorem byłaby niemożliwa. Szyna jest przerzucona ponad wodą i w tym miejscu to podkłady trzymają się szyny a nie szyna podkładów. Motor by się tu zatrzymał na amen, my przeskakujemy i idziemy dalej. Idąc bardzo żwawym tempem spodziewamy się, że miejscowość osiągniemy wcześniej, udaje się nam nadrobić jedynie 5 minut. I tutaj już szybka akcja, aby zdążyć kupić bilety do Machu PIcchu na następny dzień. Nie jest to oczywiście proste. W miasteczku są dwa bankomaty, lecz w jednej sieci jeszcze nigdy nie udało nam się wypłacić pieniędzy (MultiRed), zaś drugi bankomat jest pusty. A bilety, w cenie 125zł (!!!) od osoby można opłacić wyłącznie gotówką. Chwilę trwa zanim uda mi się wymienić część naszej żelaznej rezerwy dewizowej. Banknoty, które noszę w moneybelcie, podobnie jak ja, całe przemokły i cinkciarze patrzą podejrzliwie. Ale wszystko się udaje i możemy kupić bilety. Madziula która czekała na mnie w biurze mówi że w ciągu tych 15 minut kasjer zainkasował z 5000 zł za wejściówki.
Jesteśmy pod wrażeniem niskiej ceny, jaką płacimy za całkiem porządny nocleg. To jest zaleta podróżowania w niskim sezonie. W wysokim, miasteczko musi obsłużyć dużą liczbę gości. Teraz, że wiele hoteli ma problem z zapełnieniem, ceny spadają pewnie o połowę. Przygotowujemy kanapki na jutrzejszy dzień, choć do Machu Picchu nie można wnosić jedzenia. A właściwie można, tylko proszę nie śmiecić. Nie można też plecaków (ponad 20l) ani wody, czy też kijków turystycznych. I następnego dnia okazuje się że nikt tego nie będzie sprawdzał. I niektórzy będą przygotowani na cały dzień zwiedzania, inni będą nosić w plastikowych reklamówkach potrzebne rzeczy, a jeszcze inni będą zdychać z pragnienia i głodu.
Budzimy się o 3.30. Bo na Machu Picchu z Aguas Calientes można jechać autobusem w pół godziny za 7 USD w jedną stronę, a można się przejść. Wychodzimy o 4.00. Jest ciemno, ale mamy latarki. Jakiś dwóch francuzów wykorzystuje nas i idzie z nami. Kiedy robimy sobie przerwy, czekają na nas, kiedy idziemy, oni też ruszają. A słowem się nie odezwą. Po 15 minutach płaskiego wzdłuż drogi dochodzimy do miejsca, skąd czeka nas strome podejście do góry. Choć mamy już trochę wyrobionej kondycji, sapiemy bardzo mocno. Po godzinie marszu nagle ku naszemu zdumieniu ukazuje się bramka wejściowa. A myśmy myśleli że idzie się 1,5h. Co za miła niespodzianka. Jesteśmy ósmą i dziewiątą osobą przed bramkami. Świetny wynik. Nasza koleżanka Marta ostrzegała nas, że jak ostatnio jechała pierwszym autobusem o 5.30, była 380. Ale dlaczego to takie ważne? Bo jedynie 400 osób każdego dnia może wejść na Wayna Picchu – to to charakterystyczne wzgórze, które widnieje na każdej pocztówce z tego miejsca. Ta informacja oczywiście nie jest rozpowszechniona publicznie, wiele osób dowiaduje się o tym dopiero przy próbie przejścia bramki kontrolnej na Wayna Picchu. Ale wiele osób wie i to powoduje, że każdego dnia trwa swoisty poranny wyścig do bramek wejściowych. Ludzie potrafią biec pod górę. Kiedy siedzieliśmy sobie na schodkach widzieliśmy ile każda z osób włożyła sił żeby zaklepać sobie miejsce. Widzieliśmy pary, w których facet biegł do przodu aby zająć miejsce dla dwójki. W szczycie sezonu to musi być dopiero wyścig. Teraz można było spokojnie wyjść na górę i zająć wysokie miejsce. My zostaliśmy wpuszczeni po otwarciu bramek Machu Picchu jako jedni z pierwszych i w nagrodę mogliśmy zobaczyć piękny widok. Cicho i pusto. Poranna mgła przelewająca się przez miejsce dodawała aury tajemniczości. Która tak szybko została rozwiana.
Machu Picchu to najsłynniejsze miejsce archeologiczne w całej Ameryce Południowej. Co roku odwiedzają je ponad 400 tys turystów (2003). Nigdy nie zdobyte przez Hiszpanów, świetnie się zachowało. Machu Picchu leży 600 metrów ponad dnem doliny, w świetnym strategicznie położeniu. Mimo że rzekomo dotarło tu wcześniej kilka osób wcześniej a na terenie samych ruin żyło kilka rodzin, to Hiram Bingham „odkrył” to miejsce w 1911 i rozgłosił wieść światu.
Ruiny robią wielkie wrażenie. Niby się zna słynny widok z pocztówki, jednak trzeba przyjechać i samemu zobaczyć co Machu Picchu ma do zaoferowania. Kompleksy mieszkalne, industrialne, jak również świątynie, skonstruowane w dużo bardziej kunsztowny sposób, z wielkich głazów. O Machu Picchu można by wiele opowiadać, ale naprawdę nic nie odda temu co się widzi. Widać myśl w rozmieszczeniu budynków, zaplanowaniu cieków wodnych, wykorzystaniu naturalnych skał i wpasowaniu weń budulca. Świetne. Polecam przeczytać na wikipedii więcej informacji. I przyjechać i zobaczyć.
Myśmy po kilku godzinach padli ze zmęczenia i ucięli sobie w pewnym miejscu drzemkę. Po czym przyszedł czas na wykorzystanie wejściówki i zdobycie Wayna Picchu. Jeszcze tylko do toalety. Ależ to wkurza, jak bilet kosztuje 124 zł i nie obejmuje gratisowego siku. Idziemy na Wayna Picchu. Bardzo stromo, łańcuchy. Ale przewyższenia dużego nie ma. Na pocztówce góra się wydaje duuużo wyższa. Tłum ludzi, w różnej formie fizycznej sprawia, że ścieżka się korkuje jak w lecie na giewoncie. Nie wyobrażamy sobie, co by się działo, jakby nie było ograniczenia liczby osób – dobry pomysł, tylko mogliby o tym każdego wcześniej poinformować, co by każdy miał równe szanse. Na szczyt dochodzimy bardzo szybko. A na szczycie kolejne ruiny. Jak oni zbudowali cokolwiek w tak stromym miejscu, nie potrafię sobie wyobrazić. Zaczyna padać i akurat znajdujemy jeden z tuneli w skale. Jemy kanapki aby przeczekać deszcz i znów się zastanawiamy, ile Inkowie mieli wzrostu, że tak tu nisko. Deszcz okazuje się przelotny, i możemy w spokoju rozkoszować się widokiem. Choć w sumie Machu Picchu z tej perspektywy nie wygląda tak atrakcyjnie. Spotykamy pierwszą parę Polaków. Krzysiek i Beata mieszkają teraz w Anglii, ale Krzysiek przyjechał do niej z Kielc. Świat mały. W sumie malutki. Bo w ruinach spotykamy jeszcze parę Amerykanów, których spotkaliśmy na szlaku koło Choquequirao. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni dotarli tutaj po wielu dniach wędrówki. A w Pałacu Królewskim wpadają na nas Pierre i Laraunce, którzy przecież mieli tu być poprzedniego dnia. Nie możemy uwierzyć, że tak się nasze drogi ciągle splatają. Bo wpaść na siebie w Choquequirao nie jest trudno. W Machu Picchu są tłumy. Całe grupy. Coś niebywałego, ale tego się spodziewaliśmy. Mija już 10ta godzina naszej obecności, jesteśmy naprawdę już zmęczeni. Wracamy. Nie bez zazdrości spoglądamy na kolejne odjeżdżające autobusy z turystami. My wracamy na piechotę. Dobrze że w dół. Kiedy osiągamy dno doliny i idziemy już wycieńczeni po płaskim, nagle dostrzegamy na wysokości wierzchołków gór kondora. Zatacza koła, unosząc się w powietrzu bez jednego machnięcia skrzydłami. Ale nie mamy wątpliwości że to kondor. Jest wielki. A turyści w mijających nas co chwilę busach go zobaczyć nie mogą. Takie małe wynagrodzenie za trud. Dzięki kondorze. Przez chwilę zapominam nawet o bolących stopach, cały dzień chodzenia w dół i w górę w mokrych butach górskich nie za bardzo im posłużył:
W Aguas Calientes połykamy obiad i ani nam w głowie marsz 2h do elektrowni. Zostajemy jeszcze jedną noc, a wieczór spędzamy z Francuzami i Amerykaninami. Tematy znów się nie kończą. Wspólne pasje rozwiązują języki ludziom z tak różnych środowisk.
Rano jesteśmy wypoczęci i mamy przed sobą powrót do Cusco. Tyle że okazuje się że nie mamy ze sobą aparatu! To najdroższa rzecz jaką możemy stracić (oprócz motoru). Madziula biegnie do knajpy gdzie spędziliśmy wieczór, ale tam nikt nic nie wie. Dopiero po usilnym naleganiu okazuje się, że rzeczywiście na zapleczu jest nasz aparat. Uff.
Na torach znów spotykamy znajomych. Tym razem to poznani wcześniej Belgowie, którzy właśnie idą ostatnie kilometry z Choquequirao. Opowiadają nam swoje wrażenia, jednak nadchodzi deszcz i rozgania towarzystwo. Udaje nam się jednak zrobić wspólne zdjęcie i wymienić kontakty. Bo jadą potem do Boliwii, to może znów się spotkamy.
Kiedy dochodzimy do motoru, jesteśmy mokrzy. W Santa Teresie jednak się już rozpogadza, jemy obiadek, naprawiamy usterkę w motorze i jedziemy do Cusco. Tym razem deszcz nie pada, lecz potoki które przejeżdżamy są jeszcze większe niż poprzednio. Co jednak dodaje energii, ukazuje nam się biały szczyt obok którego już raz nieświadomie przejeżdżaliśmy. Stajemy na zrobienie zdjęć, jednak gnamy do przodu, bo słońce znów niebawem zajdzie. Po osiągnięciu przełęczy zjeżdżamy drogą niczym wielka agrafka w dół. Pędzimy dosyć szybko, kiedy jakaś osoba z naczepy ciężarówki jadącej naprzeciwko rzuca czymś w nas. Wielki huk i ból niczym ukłucie. Szok. To chyba tylko kiść winogron, a taki ma pęd. Myśl o zawróceniu i dogonieniu ciężarówki. Ale co wskóramy. A zaraz zajdzie słońce. Jedziemy dalej. I tylko wspominamy sobie niedawną dyskusję z innymi osobami, czy jeździmy w kaskach tylko ze względu na przepisy drogowe. Dojeżdżamy do głównej drogi i natychmiast robi się ciemno. Nie jest przyjemnie. Oślepiające, wiecznie włączone długie światła samochodów z naprzeciwka, nieoświetlone zaś tyły samochodów jadących po naszym pasie. Do tego piesi, zwierzęta i reduktory prędkości. W pewnym miejscu kończy się benzyna i przełączamy na rezerwę. Znów jakaś przełęcz i zimno. Ale dojeżdżamy do Cusco w dobrym czasie – udaje nam się jeszcze odwiedzić ulubioną piekarnię i spałaszować ciastka.
Mamy świadomość, że wokół Cusco jest jeszcze wiele miejsc, które nie widzieliśmy. Ale odstraszają nas ceny wejściówek, ruiny już jakieś widzieliśmy, a mamy potrzebę, żeby zmienić miejsce. Mamy ostatnie dwa dni w roku. Słyszeliśmy, że na pewnej wyspie na Jeziorze Titicaca po boliwijskiej stronie organizowany jest jakiś huczny sylwester. Nad sam brzeg jeziora mamy 400km. Kawał drogi. Ale spróbujemy. Tylko trzeba rano wstać. Już sobie nie raz udowodniliśmy, że jak tylko chcemy, potrafimy.
To w następnym odcinku.
Polecamy zobaczyć zdjęcia z Cusco i Machu Picchu.
Pozdrawiamy, po raz pierwszy w Nowym Roku. Czekamy na relację z Waszych sylwestrów. Życzymy udanego roku, choć dla wielu ciężko będzie powtórzyć 2009.
Michal
Cusco to dawna stolica Imperium Inków. Obecna konstytucja Peru nazywa je historyczną stolicą Peru. Dla tych co lubią mierzyć miasta liczbą mieszkańców podaję, że obecnie mieszka tu około 350 tys. ludzi, 3 razy więcej niż 20 lat temu. Stare miasto jest więc niewielkie, otoczone rozrastającymi się przedmieściami – i je może pominę w dalszym opisie. Żeby skrócić historię (z którą warto się zapoznać choćby na wikipedii), miasto to zostało zdobyte przez Hiszpanów w XVI wieku, którzy zniszczyli je budynki, pałace i świątynie, aby na ich miejscu zbudować nowe miasto. Kościoły były stawiane bezpośrednio na miejscu i na fundamentach inkaskich świątyń. Większość fundamentów zostało wykorzystanych do budowy nowych fundamentów. W połowie XX wieku trzęsienie ziemii spowodowało duże zniszczenia w mieście, lecz inkaskie fundamenty okazały się bardzo stabilne. Co więcej, wstrząs sprawił że fundamenty (czyli powiedzmy ściany parterowe) ujawniły się spod elewacji, i na wniosek mieszkańców nie zostały już więcej ukryte. Obecnie stanowią cechę charakterystyczną miasta, ujawniając kunszt Inków w spasowaniu wielkich wielokątowych głazów. Odsyłam do zdjęć aby sobie zwizualizować widok miasta.
Wjechaliśmy więc do centrum, i odnieśliśmy wrażenie jakbyśmy znaleźli się gdzieś w Europie. Starówka zdominowana jest przez branżę turystyczną. Mnogość hoteli, restauracji, sklepów z pamiątkami, agencjami organizującymi wycieczki do pobliskich atrakcji itp. Itd. Wśród nich wiele miejsc, które wystrojem przypominają raczej te z Mediolanu czy Paryża. Luksus.
Przyjechaliśmy dzień przed wigilią i udało nam się znaleźć hostel spełniający nasze dwa konieczne warunki: możliwość zaparkowania motoru i ugotowania czegoś. Były minusy: nie tanio, brak Internetu bezprzewodowego, zimnica, a prysznic elektryczny słabo działająca. Acha, i brak ciepłej wody do zmywania w kuchni. Nie polecamy. Ach, i zmienili nam po dwóch dniach duży pokój z oknem na ulicę na maluteńką klitkę bez okna, ze ścianami z płyty wiórowej.
Plan na wigilię był mało skomplikowany. Po pierwsze, połączyć się telefonicznie z naszymi rodzinami – nawiasem mówiąc uniknęliśmy w tym roku dyskusji na temat: „u kogo spędzamy wigilię”, a także ugotować coś polskiego, co by nam wieczorem smakowało. Zaprosiliśmy też na wieczór do nas Pierra i Laurence, aby spędzić wieczór w większym gronie. Wybraliśmy się na lokalny targ i kupiliśmy potrzebne składniki. Największy problem sprawił nam biały ser – najbliższy mu był pewien rodzaj słonego sera, smakującego prawie jak oscypek. Zajrzeliśmy również na główny plac w mieście, na którym tego dnia odbywał się specjalny targ bożonarodzeniowy. Cuskeńczycy udają się tam, aby kupić brakujące elementy wystroju szopki wigilijnej, którą każdy (oprócz choinki) ma w domu. Podłoże szopki wyściela się m.in. mchem, którego mnóstwo z okolic na plac zwiozły kolorowo ubrane Indianki (trochę jak u nas z grzybami, jagodami itd.). Artykuły bożonarodzeniowe stanowią jednak margines handlu – najwięcej jest pamiątek dla turystów, którzy chętnie po nie sięgają. Starałem się znaleźć dla siebie czapeczkę, w której tak dobrze prezentował się nasz obecny premier, jednak widać że nie dla psa kiełbasa – mnóstwo podobnych, lecz żadna identyczna. Trudno, może z pierogami się bardziej uda. Madziula się troche stresowała wizytą Francuzów, a tu tymczasem spotykamy ich po drodze. Dziękują za zaproszenie i mówią że chętnie jutro przyjdą. Jak to jutro? To dziś! Hmm, no bo mamy dziś już inne plany umówione. Trudno. Umawiamy się więc na jutro i tym samym Madziula się już tak bardzo nie stresuje. Kupione ziemniaki rozgotowują się w mgnieniu oka i smakują dziwnie (wybraliśmy nie ten rodzaj z kilkunastu dostępnych), jednak w połączeniu z serem farsz nabiera świetnego smaku. Madziula narzeka, że się trochę nam te pierogi sklejają, ale najważniejsze że brzuchom się bardzo podobają.
Kiedy my przygotowujemy i jemy kolacje, inni (w hostelu byli głównie Peruwiańczycy) nam się przyglądają z wielkim zaciekawieniem.
Ich tradycja jest zupełnie inna. Dzień wigilijny jest po prostu ostatnim dniem przed Bożym Narodzeniem, na ulicach panuje wielki tłok i gwar. Wieczorem czają się i wyczekują do godziny 24.00. O tej porze, a niektórzy już kilka minut wcześniej, każdy obywatel Peru podpala petardy, rakiety i bączki, jak to u nas bywa w sylwestra. Brak jest publicznego, zorganizowanego pokazu, każdy sam przed swoim domem podpala rakietki. Tak więc nie są one spektakularnie piękne, jednak ich powszechność sprawia, że nad całym miastem widnieją kolorowe rozbłyski. Tuż po tym wraca się do domu, pije gorącą czekoladę i zjada kawałek panetona – jest to taka babka z kolorowymi żelkami w zatopionymi w cieście. I potem jeszcze obiad. Do kościoła się idzie we właściwy dzień Bożego Narodzenia. 26 grudnia nie jest chyba w ogóle dniem świątecznym – wszystkie sklepy działały jak w zwykły dzień roboczy – następnego dnia była niedziela i jej świętowanie znów było widać.
My Boże Narodzenie planowaliśmy spędzić na zwiedzeniu Cusco, jednak bardzo brzydka pogoda sprawiła, że zamiast tego skupiliśmy się na dalszym kontakcie z rodzinami i nadrobieniu blogowych zaległości. Wieczorem udało nam się spotkać z Francuzami (u nich), napiliśmy się wspólnie wina i zasmakowaliśmy pstrąga przyrządzonego w europejskim stylu.
Cusco zobaczyliśmy kolejnego dnia. Mieliśmy czas odwiedzić Muzeum Inków, które z pewnością zawierało mnóstwo eksponatów, tyle że nie do końca został przemyślany sposób ich rozmieszczenia, nie wspominając o angielskich podpisach. Włóczyliśmy się wąskimi uliczkami bliżej i dalej od głównego placu. Wiele z nich leży na zboczu wzgórza i jest bardziej schodami niż uliczkami. Im dalej od placu, tym są bardziej autentyczne. Wieczorem całe miasto było pełne par młodych. Poszliśmy na ostatnią Mszę Św. tego dnia i mieliśmy przyjemność uczestniczyć w ślubie pewnej Peruwianki i Anglika (lub też Amerykanina). Ślub był szczerze mówiąc nie do pozazdroszczenia (chyba najbardziej z powodu fałszującego chóru), jednak największa wpadka nastąpiła w momencie składania przysięgi. Anglik wypowiadał ją po hiszpańsku i pogubił się w połowie. Ksiądz najwyraźniej mu nie podpowiedział, więc Anglik rozpoczął próby poszukiwania karteczki z tekstem. Niestety, trzymając mocno prawą ręką Pannę Młodą było mu dość trudno wyjąć lewą ręką kartkę z prawej kieszeni marynarki, ale w końcu mu się udało i małżeństwo zawarli. Powodzenia.
Kolejnego dnia opuściliśmy Cusco i pojechaliśmy na pobliski targ w Pisac. Uderzyła nas liczba turystycznych busików zmierzających tę drogą, jak również liczbą kobiet sprzedających rękodzieło na każdym punkcie widokowym wzdłuż drogi. W Pisac byliśmy 20 minut. Targ przeorientował się i obecnie obsługuje wyjłącznie turystów. A i piękne stragany z owocami mają zawyżone ceny, wciąż atrakcyjne dla Amerykanów, dla których jest to pierwsze miejsce w Peru poza Cusco. I zdecydowaliśmy się pognać w stronę Machu Picchu. Do miejscowości prowadzi jedynie kolej, jednak najtańszy bilet to 120 złotych w jedną stronę, w najbardziej luksusowym miejsce kosztuje 1000 zł. Jest też możliwość objechania górami i dojazdu pociągiem z drugiej strony za 30 zł. Albo też można się wzdłuż tych torów przejść te 8km za darmo. I oczywiście tę opcję wybraliśmy. Póki jechaliśmy doliną, świeciło słońce. Jednak droga w pewnym momencie odbija z doliny (tzw. Świętej Doliny) i przekracza przełęcz 4300m. Pogoda się psuła z każdym kilometrem, wkrótce zaczęło padać. Jeździliśmy już w deszczu i pokonywaliśmy przełęcze, ale kombinacja dwóch tych zjawisk jest szczególnie dokuczliwa. Zgrabiałe ręce ledwo trzymają się kierownicy. Ale jedziemy do przodu, byle mieć to za sobą. I jak tylko zjeżdżamy z przełęczy, robi się z każdym kilometrem odrobinę cieplej. A zjeżdżamy bardzo długo. Po drodze pokonujemy stumyki które przelewają się przez jezdnie. W pewnym momencie jednak widzimy przed sobą bardzo wartki potok, który niesie ze sobą mnóstwo kamieni. Stoimy i czekamy aż przejedzie jakiś samochód, żeby zobaczyć jak jest głęboki. Minivan przejeżdża, wzbijając wielkie masy wody w powietrze. Czas na nas. Nie możemy stanąć, bo jezdnia jest pochylona i się przewrócimy na bok. A wtedy już motoru nie podniesiemy. Każe Madziuli się mocno trzymać i wjeżdżamy ostrożnie, lecz pewnie, w wodę. Okazuje się, że nie było tak źle. Ale to można powiedzieć dopiero po drugiej stronie wody. Kolejne motocyklowe doświadczenie. Jak się okaże później, przyda się. Zjeżdżamy więc w dół 3 km w pionie. Deszcz nas nie opuszcza, ale z wysokogórskiego surowego krajobrazu wjeżdżamy do tzw. wysokiej dżungli. Jest ciepło, roślinność bujna. W wiosce Santa Maria skręcamy z drogi głównej (która już jakiś czas temu straciła asfalt), która dalej wiedzie do prawdziwej dżungli. Jedziemy do wioski Santa Teresa wzdłuż doliny o stromych zboczach. Kilka dni temu musiała być nieprzejezdna, bo w wielu miejscach widać świeże osuwiska, które dopiero co zostały udrożnione. Kałuże takiego koloru i konsystencji, że nie sposób ocenić ich głębokości bez rzucenia weń kamienia. Udaje nam się dojechać do Santa Teresy jednak bardzo sprawnie, tyle że wszystkie bagaże mamy bardzo ubłocone. W Sancie Teresie kończy się komunikacja zbiorowa. Stamtąd busiki dowożą turystów do Hydrolektrowni, gdzie kończy się droga, a zaczynają tory. My więc jedziemy od razu do elektrowni. Motor możemy zostawić na pobliskim komisariacie, do którego dojeżdżamy po podkładach kolejowy pomiędzy szynami. W pewnym momencie mamy przed sobą zwrotnicę i rozjazd kolejowy. Szyny działają jak klin na przednią oponę, więc próbujemy wyjechać z torów. Ależ to trudne. Musimy z kamieni usypać sobie podjazd, inaczej nie dało rady, tak ślisko. Na komisariacie powierzami policjantowi motor i kaski, bierzemy plecaki na plecy i rozpoczynamy marsz do Aguas Calientes – miasteczka pod Machu Picchu. W momencie rozpoczęcia marszu od razu robi się ciemno, przed nami dwie godziny marszu. Pojawia się żółta drezyna, zatrzymujemy. Pytamy się czy nas zabiorą. Pytają ile płacimy. Pytam ile chcą. 10 soli. Może za 5? Akurat negocjujemy koło budki kontrolnej, maszynista mówi że muszą przejechać i zaczekają za zakrętem. Ależ się trafiło. Drezyna znika za zakrętem, a my szybko idziemy. Mijamy zakręt. Nie ma ich. Może za następnym? Niestety, nie wiemy dlaczego, ale drezyna się rozmyśliła. Idziemy więc sami. Madziula z czołówką, mi wystarcza księżyc prawie w pełni. Ciężko się idzie. Kamienie z torowiska wykręcają kostki, podkłady są śliskie i co gorsza rozmieszczone bez jakiegoś stałego odstępu, więc po wielkim kroku następują dwa tak małe, że można nogi pogubić. I dopiero, kiedy przekraczamy pierwszy potok rozumiem, dlaczego jazda motorem byłaby niemożliwa. Szyna jest przerzucona ponad wodą i w tym miejscu to podkłady trzymają się szyny a nie szyna podkładów. Motor by się tu zatrzymał na amen, my przeskakujemy i idziemy dalej. Idąc bardzo żwawym tempem spodziewamy się, że miejscowość osiągniemy wcześniej, udaje się nam nadrobić jedynie 5 minut. I tutaj już szybka akcja, aby zdążyć kupić bilety do Machu PIcchu na następny dzień. Nie jest to oczywiście proste. W miasteczku są dwa bankomaty, lecz w jednej sieci jeszcze nigdy nie udało nam się wypłacić pieniędzy (MultiRed), zaś drugi bankomat jest pusty. A bilety, w cenie 125zł (!!!) od osoby można opłacić wyłącznie gotówką. Chwilę trwa zanim uda mi się wymienić część naszej żelaznej rezerwy dewizowej. Banknoty, które noszę w moneybelcie, podobnie jak ja, całe przemokły i cinkciarze patrzą podejrzliwie. Ale wszystko się udaje i możemy kupić bilety. Madziula która czekała na mnie w biurze mówi że w ciągu tych 15 minut kasjer zainkasował z 5000 zł za wejściówki.
Jesteśmy pod wrażeniem niskiej ceny, jaką płacimy za całkiem porządny nocleg. To jest zaleta podróżowania w niskim sezonie. W wysokim, miasteczko musi obsłużyć dużą liczbę gości. Teraz, że wiele hoteli ma problem z zapełnieniem, ceny spadają pewnie o połowę. Przygotowujemy kanapki na jutrzejszy dzień, choć do Machu Picchu nie można wnosić jedzenia. A właściwie można, tylko proszę nie śmiecić. Nie można też plecaków (ponad 20l) ani wody, czy też kijków turystycznych. I następnego dnia okazuje się że nikt tego nie będzie sprawdzał. I niektórzy będą przygotowani na cały dzień zwiedzania, inni będą nosić w plastikowych reklamówkach potrzebne rzeczy, a jeszcze inni będą zdychać z pragnienia i głodu.
Budzimy się o 3.30. Bo na Machu Picchu z Aguas Calientes można jechać autobusem w pół godziny za 7 USD w jedną stronę, a można się przejść. Wychodzimy o 4.00. Jest ciemno, ale mamy latarki. Jakiś dwóch francuzów wykorzystuje nas i idzie z nami. Kiedy robimy sobie przerwy, czekają na nas, kiedy idziemy, oni też ruszają. A słowem się nie odezwą. Po 15 minutach płaskiego wzdłuż drogi dochodzimy do miejsca, skąd czeka nas strome podejście do góry. Choć mamy już trochę wyrobionej kondycji, sapiemy bardzo mocno. Po godzinie marszu nagle ku naszemu zdumieniu ukazuje się bramka wejściowa. A myśmy myśleli że idzie się 1,5h. Co za miła niespodzianka. Jesteśmy ósmą i dziewiątą osobą przed bramkami. Świetny wynik. Nasza koleżanka Marta ostrzegała nas, że jak ostatnio jechała pierwszym autobusem o 5.30, była 380. Ale dlaczego to takie ważne? Bo jedynie 400 osób każdego dnia może wejść na Wayna Picchu – to to charakterystyczne wzgórze, które widnieje na każdej pocztówce z tego miejsca. Ta informacja oczywiście nie jest rozpowszechniona publicznie, wiele osób dowiaduje się o tym dopiero przy próbie przejścia bramki kontrolnej na Wayna Picchu. Ale wiele osób wie i to powoduje, że każdego dnia trwa swoisty poranny wyścig do bramek wejściowych. Ludzie potrafią biec pod górę. Kiedy siedzieliśmy sobie na schodkach widzieliśmy ile każda z osób włożyła sił żeby zaklepać sobie miejsce. Widzieliśmy pary, w których facet biegł do przodu aby zająć miejsce dla dwójki. W szczycie sezonu to musi być dopiero wyścig. Teraz można było spokojnie wyjść na górę i zająć wysokie miejsce. My zostaliśmy wpuszczeni po otwarciu bramek Machu Picchu jako jedni z pierwszych i w nagrodę mogliśmy zobaczyć piękny widok. Cicho i pusto. Poranna mgła przelewająca się przez miejsce dodawała aury tajemniczości. Która tak szybko została rozwiana.
Machu Picchu to najsłynniejsze miejsce archeologiczne w całej Ameryce Południowej. Co roku odwiedzają je ponad 400 tys turystów (2003). Nigdy nie zdobyte przez Hiszpanów, świetnie się zachowało. Machu Picchu leży 600 metrów ponad dnem doliny, w świetnym strategicznie położeniu. Mimo że rzekomo dotarło tu wcześniej kilka osób wcześniej a na terenie samych ruin żyło kilka rodzin, to Hiram Bingham „odkrył” to miejsce w 1911 i rozgłosił wieść światu.
Ruiny robią wielkie wrażenie. Niby się zna słynny widok z pocztówki, jednak trzeba przyjechać i samemu zobaczyć co Machu Picchu ma do zaoferowania. Kompleksy mieszkalne, industrialne, jak również świątynie, skonstruowane w dużo bardziej kunsztowny sposób, z wielkich głazów. O Machu Picchu można by wiele opowiadać, ale naprawdę nic nie odda temu co się widzi. Widać myśl w rozmieszczeniu budynków, zaplanowaniu cieków wodnych, wykorzystaniu naturalnych skał i wpasowaniu weń budulca. Świetne. Polecam przeczytać na wikipedii więcej informacji. I przyjechać i zobaczyć.
Myśmy po kilku godzinach padli ze zmęczenia i ucięli sobie w pewnym miejscu drzemkę. Po czym przyszedł czas na wykorzystanie wejściówki i zdobycie Wayna Picchu. Jeszcze tylko do toalety. Ależ to wkurza, jak bilet kosztuje 124 zł i nie obejmuje gratisowego siku. Idziemy na Wayna Picchu. Bardzo stromo, łańcuchy. Ale przewyższenia dużego nie ma. Na pocztówce góra się wydaje duuużo wyższa. Tłum ludzi, w różnej formie fizycznej sprawia, że ścieżka się korkuje jak w lecie na giewoncie. Nie wyobrażamy sobie, co by się działo, jakby nie było ograniczenia liczby osób – dobry pomysł, tylko mogliby o tym każdego wcześniej poinformować, co by każdy miał równe szanse. Na szczyt dochodzimy bardzo szybko. A na szczycie kolejne ruiny. Jak oni zbudowali cokolwiek w tak stromym miejscu, nie potrafię sobie wyobrazić. Zaczyna padać i akurat znajdujemy jeden z tuneli w skale. Jemy kanapki aby przeczekać deszcz i znów się zastanawiamy, ile Inkowie mieli wzrostu, że tak tu nisko. Deszcz okazuje się przelotny, i możemy w spokoju rozkoszować się widokiem. Choć w sumie Machu Picchu z tej perspektywy nie wygląda tak atrakcyjnie. Spotykamy pierwszą parę Polaków. Krzysiek i Beata mieszkają teraz w Anglii, ale Krzysiek przyjechał do niej z Kielc. Świat mały. W sumie malutki. Bo w ruinach spotykamy jeszcze parę Amerykanów, których spotkaliśmy na szlaku koło Choquequirao. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni dotarli tutaj po wielu dniach wędrówki. A w Pałacu Królewskim wpadają na nas Pierre i Laraunce, którzy przecież mieli tu być poprzedniego dnia. Nie możemy uwierzyć, że tak się nasze drogi ciągle splatają. Bo wpaść na siebie w Choquequirao nie jest trudno. W Machu Picchu są tłumy. Całe grupy. Coś niebywałego, ale tego się spodziewaliśmy. Mija już 10ta godzina naszej obecności, jesteśmy naprawdę już zmęczeni. Wracamy. Nie bez zazdrości spoglądamy na kolejne odjeżdżające autobusy z turystami. My wracamy na piechotę. Dobrze że w dół. Kiedy osiągamy dno doliny i idziemy już wycieńczeni po płaskim, nagle dostrzegamy na wysokości wierzchołków gór kondora. Zatacza koła, unosząc się w powietrzu bez jednego machnięcia skrzydłami. Ale nie mamy wątpliwości że to kondor. Jest wielki. A turyści w mijających nas co chwilę busach go zobaczyć nie mogą. Takie małe wynagrodzenie za trud. Dzięki kondorze. Przez chwilę zapominam nawet o bolących stopach, cały dzień chodzenia w dół i w górę w mokrych butach górskich nie za bardzo im posłużył:
W Aguas Calientes połykamy obiad i ani nam w głowie marsz 2h do elektrowni. Zostajemy jeszcze jedną noc, a wieczór spędzamy z Francuzami i Amerykaninami. Tematy znów się nie kończą. Wspólne pasje rozwiązują języki ludziom z tak różnych środowisk.
Rano jesteśmy wypoczęci i mamy przed sobą powrót do Cusco. Tyle że okazuje się że nie mamy ze sobą aparatu! To najdroższa rzecz jaką możemy stracić (oprócz motoru). Madziula biegnie do knajpy gdzie spędziliśmy wieczór, ale tam nikt nic nie wie. Dopiero po usilnym naleganiu okazuje się, że rzeczywiście na zapleczu jest nasz aparat. Uff.
Na torach znów spotykamy znajomych. Tym razem to poznani wcześniej Belgowie, którzy właśnie idą ostatnie kilometry z Choquequirao. Opowiadają nam swoje wrażenia, jednak nadchodzi deszcz i rozgania towarzystwo. Udaje nam się jednak zrobić wspólne zdjęcie i wymienić kontakty. Bo jadą potem do Boliwii, to może znów się spotkamy.
Kiedy dochodzimy do motoru, jesteśmy mokrzy. W Santa Teresie jednak się już rozpogadza, jemy obiadek, naprawiamy usterkę w motorze i jedziemy do Cusco. Tym razem deszcz nie pada, lecz potoki które przejeżdżamy są jeszcze większe niż poprzednio. Co jednak dodaje energii, ukazuje nam się biały szczyt obok którego już raz nieświadomie przejeżdżaliśmy. Stajemy na zrobienie zdjęć, jednak gnamy do przodu, bo słońce znów niebawem zajdzie. Po osiągnięciu przełęczy zjeżdżamy drogą niczym wielka agrafka w dół. Pędzimy dosyć szybko, kiedy jakaś osoba z naczepy ciężarówki jadącej naprzeciwko rzuca czymś w nas. Wielki huk i ból niczym ukłucie. Szok. To chyba tylko kiść winogron, a taki ma pęd. Myśl o zawróceniu i dogonieniu ciężarówki. Ale co wskóramy. A zaraz zajdzie słońce. Jedziemy dalej. I tylko wspominamy sobie niedawną dyskusję z innymi osobami, czy jeździmy w kaskach tylko ze względu na przepisy drogowe. Dojeżdżamy do głównej drogi i natychmiast robi się ciemno. Nie jest przyjemnie. Oślepiające, wiecznie włączone długie światła samochodów z naprzeciwka, nieoświetlone zaś tyły samochodów jadących po naszym pasie. Do tego piesi, zwierzęta i reduktory prędkości. W pewnym miejscu kończy się benzyna i przełączamy na rezerwę. Znów jakaś przełęcz i zimno. Ale dojeżdżamy do Cusco w dobrym czasie – udaje nam się jeszcze odwiedzić ulubioną piekarnię i spałaszować ciastka.
Mamy świadomość, że wokół Cusco jest jeszcze wiele miejsc, które nie widzieliśmy. Ale odstraszają nas ceny wejściówek, ruiny już jakieś widzieliśmy, a mamy potrzebę, żeby zmienić miejsce. Mamy ostatnie dwa dni w roku. Słyszeliśmy, że na pewnej wyspie na Jeziorze Titicaca po boliwijskiej stronie organizowany jest jakiś huczny sylwester. Nad sam brzeg jeziora mamy 400km. Kawał drogi. Ale spróbujemy. Tylko trzeba rano wstać. Już sobie nie raz udowodniliśmy, że jak tylko chcemy, potrafimy.
To w następnym odcinku.
Polecamy zobaczyć zdjęcia z Cusco i Machu Picchu.
Cusco i okolice |
Machu Picchu |
Pozdrawiamy, po raz pierwszy w Nowym Roku. Czekamy na relację z Waszych sylwestrów. Życzymy udanego roku, choć dla wielu ciężko będzie powtórzyć 2009.
Michal
Hej Hej! Dotarliście więc do Machu Picchu! Pięknie:) Świetny blog! pozdrawiam serdecznie i noworocznie- a ten rok zapowiada się wam ciekawie:)czekam na relacje z Boliwii!!!
OdpowiedzUsuńMadziula, Michał
OdpowiedzUsuńWszystkiego najleszpego w Nowym Roku. Zyczę wam, żeby był jeszcze bardziej atrakcyjny i ekscytujący niż poprzedni. Gorące Pozdrowienia.
Piter
Powodzenia w Nowym Roku i żeby droga do celu byla pelna pozytywnych wrażeń!. Czekam na relacje z Boliwii. Czy już wiecie jaką trasą dotrzecie do Brazylii?
OdpowiedzUsuńPzdr
Magda
No to się u Was dzieje! Wszystkiego Dobrego na 2010 od :) Paweł Chlebek vel Odebek
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń