Zrobilo nam się trochę blogowych zaległości. Wszystko przez zupełnie inną specyfikę podróży przez Argentynę. Argentyna to ósmy największy pod względem powierzchni kraj świata. A ludzi mieszka tu tyle co w Polsce, z czego co trzeci mieszkaniec mieszka w Buenos Aires. Zachodnia Argentyna charakteryzuje się bardzo surowym i suchym klimatem. Stąd mieszka tu bardzo niewiele ludzi i odległości pomiędzy wioskami/miastami są naprawdę gigantyczne. Do tego dochodzi dosyć duża monotonnia krajobrazu. Legendarna Ruta 40 (czyt. cuarenta, wym. kłarenta), prowadząca wzdłuż Andów z północy na południe Argentyny jest owszem – bardzo piękna, ale i jak się jedzie na motorze z prędkością nie przekraczająca 80km/h – bardzo monotonna. Ostatnie dni spędziliśmy więc głównie jadąc. Spaliśmy na dziko lub na campingach bardzo często z dala od Internetu, a nawet jak Internet w pobliżu był byliśmy tak zmęczeni po przejechaniu 300-400km na mało wygodnym siodełku, że po prostu szliśmy spać. Atrakcji kilka mimo wszystko było, wpis ten nie będzie więc aż tak nudny jakby się po tym wstępie wydawać mogło :)
Do wyjazdu z Salty podejścia mieliśmy dwa. Za pierwszym razem ujechaliśmy może 10km i odezwał się gaźnik. Po południe spędziliśmy więc u przydrożnego mechanika, który nie miał inne zadania, więc Michał musiał pół motoru rozkręcić żeby dostęp do gaźnika zapewnić. Postanowiliśmy dalej już nie jechać i zebrać się dnia kolejnego z samego rana. Nie wiem dokładnie co z tą Argentyną jest nie tak, ale zebranie się z samego rana w tym kraju to w naszym przypadku wyjazd między 11 a 12. Słońce wstaje tu dopiero ok. 7.30-7.40 i nawet jak uda się nam wstać o tej 8 na prysznice i królewskie śniadania jakie sobie tutaj fundujemy schodzi nam co najmniej 3h.
Przy drugim podejściu plan mieliśmy mało ambitny – dojechać po w 80% asfaltowej drodze do Cachi – 180km od Salty. Po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach droga zaczyna się wspinać doliną rzeki. Im wyżej tym coraz bardziej sucho. A szkoda bo naprawdę spodobała nam się ta dzika zieleń z okolic Salty :) Na ok. 70km od Salty łapiemy gumę. W tylnym kole. Znamy już proces zmieniania tejże opony doskonale, niewyjęte 3h mordęgi. Do boju więc! Po ponad godzinie boju udaje się zdjąć koło, z oponą nadal trwa walka. Micho nie daje rady. Widać w jego oczach chęć poddania się. Żar leje się z nieba, ciężko znaleźć cień jakikolwiek i ogólnie człowiek najchętniej udałby się na sjestę jakąś, a nie z oponą w słońcu siłował. Siadamy więc na ziemi i medytujemy. Machencjusz nie może uwierzyć że już kiedyś sobie z nią kilkakrotnie poradził. I jak tak sobie medytujemy podjeżdża do nas dwóch panów na skuterach Vespa i pyta czy todo bien? Odpowiadamy więc, że nie. A oni czy nam nie pomóc. Co 6 rąk to nie 2! Praca wre, choć szybko do przodu nie idzie. W rozmowie okazuje się, że jedna z Vesp przyjechała z KOLUMBII! Kolumbijczyk robi sobie własnie tour dookoła Ameryki Południowej, w planach ma odwiedzenie 10 krajów :) Druga Vespa jest z Salty – obaj zgadali się przez Internet przez Klub Vespistów w Salcie :P Potwierdza się więc nasza teoria o nadzwyczajnej uprzejmości i przyjazności Kolumbijczyków. A i Argentyńczycy bardzo dużo im nie ustępują trzeba przyznać :) Ponad godzina męki, opona nałożona, próba pompowania i nie idzie. Dziury w nowej dętce… Kolumbijczyk – Juan bierze więc oponę z dętką na swoją Vespę i jedzie do najbliższego miasta ją naprawić. My tymczasem ucinamy sobie miłą rozmowę z Salteńczykiem. Juanowi schodzi ponad 2h. W międzyczasie Salteńczyk idzie na trawę spać, a my czekamy. Juan wraca i z uśmiechem na twarzy mówi ze śrubokrętem zrobiliśmy w dętce 8 dziur… Jako że dętka jednak nowa nie jest, ma już 6 łatek z czasów Salaru de Coipasa sumarycznie jest ich już 14…. Gomero decyduje się więc na założenie dętki z łatkami trzema.
Przytwierdzenie opony to już tylko krótka chwila. Jesteśmy gotowi do drogi! Tylko, że sumarycznie ponad 6h nam z tym wszystkim zeszło i zaraz robi się ciemno. Jedziemy więc nie do Cachi a kilka kilometrów przed siebie poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Vespy natomiast wracają do Salty, za późno jest bowiem, żeby kontynuowali swoją jedniodniową wycieczkę do Cachi… Trochę popsuliśmy im dzień…
Rozbijamy się w małej wiosce na boisku piłkarskim. W pobliskiej rzece rośnie mięta, gotujemy więc sobie herbatę i zupki chińskie i próbujemy zasnąć w otaczających nas błyskach i grzmotach. Na szczęście burza przechodzi bokiem.
Rano myślimy sobie – do Cachi niewiele już nam zostalo, wiec albo spedzimy dzien milo albo gdzieś dalej dojedziemy. Opona długo nam jednak pocieszyc się nie dała i szybko nasze plany zrewidowała.
Guma po drugi, w tylnej oponie oczywiście. Tym razem zdjęcie koła i opony przebiega ekspresowo, zakładamy dętkę, i nie działa. Źle załatana została… Decydujemy się na patent już sprawdzony czyli stopowanie z oponą do najbliższego wulkanizatora. Tym razem ja zostaję pilnować motor i rzeczy naszych.
W oczekiwaniu na Michala, klade się na murku z książką i czytam. Tak szybciej mi zleci czas, nie ma szans, że Michał wróci za mniej niż 2-3h. Przychodzą chmury i robi się zimno. Mam nadzieję, że Michał wróci zanim zacznie padać i się ściemni. Jest za stromo, żeby rozbić namiot, będę musiała się ratować peleryną. Na razie jednak deszcz tylko grozi, przed chłodem chronią mnie swetry i kurtki. Jest jeszcze jedna potrzeba utrudniająca czekanie – duży głód. Zawsze wozimy z sobą jedzenie na wszelki wypadek, zjedliśmy jednak wszystko dnia poprzedniego na kolację i dnia dzisiejszego na śniadanie. Jest już dobrze pora obiadu, brzuch zaczyna świrować… Problem pustego żołądka rozwiązuje się sam. Zatrzymuje się koło mnie dwóch rowerzystów. Jeden z Holandii, drugi z Australii. Częstują mnie jedzeniem :P Jeden paczką najlepszych jakie w zyciu jadłam suszonych moreli, drugi chlebem z tuńczykiem. Najedzonej łatwiej się czeka. Jeszcze jedna rzecz umila mi czekanie – KONDOR, który przelatuje bardzo nisko nad moją głową. Na tyle nisko, że dokładnie widzę jego białą szyję, charakterystyczny dziób. PIEKNA ptasia potega. Niestety aparat schowałam chwile wczesniej do tankbagu i mimo ze kondor zatoczyl nade mna kółek kilka, nie zdążyłam uruchomić aparatu.
Machencjusz wraca podwieziony przez wulkanizatora 2 godziny później. Okazało się, że jego warsztat jest całkiem niedaleko, bo jakieś 12-15km. Ciężko go było jednak zmobilizować do szybkiej pracy. Powodów wiele – jest sobotnie popołudnie, wypił już parę kieliszków wina z kolegami, był ciekawy i zadawał miliony pytań, jego samochód jest mocno wiekowy i nie dość, że musieli go pchać, żeby ruszył to jazda pod górę te 15km zajęła im godzinę. Dostaję zawiniątko z ciepłymi empanadami…. Głodna co prawda już nie jestem, ale i tak smakują wyśmienicie. Gomero znalazł kolejne 3 dziury w naszej 14- łatkowej dętce. Stwierdził jednak, że mimo dużej ilości łat, jakość gumy jest dużo lepsza i tak jedziemy dalej na kole z dętką załataną w 17 miejscach….. Nie muszę więc chyba dodawać, że wierzyć mi się nie chce, że do Cachi uda nam się dojechać bez kolejnej przygody.
Okazuje się jednak, że nieszczęścia mają swój kres i do Cachi o zmierzchu dojeżdżamy! Widoków co prawda do przełęczy nie mamy w ogóle, jedziemy w gęstych chmurach. Później jednak się wypogadza, chmury zostają po drugiej stronie gór (niezwykłe!), a my zjeżdżamy w pięknym słońcu do Cachi.
Tam instalujemy się na świetnym campingu za jedyne 15 pesos ze wszystkim (12,5zł). Poznajemy Holendra – Marco, który podróżuje na motorze BMW. Marco zaczął swoją podróż w Surinamie, jedzie na Przylądek Horn, po czym wraca do Kolumbii. Przejechał właściwie 1,5 raza tyle co my kilometrów w Ameryce Południowej, ma prawie 2-krotnie większy przebieg, a jego problemy motocyklowe ograniczyły się do jednej przebitej opony i jednego zepsutego łożyska. Słysząc to czujemy się trochę tak, jakby sobie z nas żartował. Łożysko musiał co prawda aż z Niemiec sprowadzać, bo w Ameryce Południowej nie ma zupełnie części do motorów BMW, czymże jednak jest jedno łożysko i jedna guma na tyle tysięcy kilometrów…. Następnym razem, jak wybierzemy się w podróż motocyklem (choć ja skłaniam się ku jeepowi – lepsze rozwiązanie na Afrykę :P) jedziemy albo motorem nowym albo BMW.
W Cachi rozpoczynamy naszą przygodę z Rutą 40, ciągnącą się wzdłuż Andów przez całą Argentynę. Pierwszy odcinek do Cafayate ma być najtrudniejszy, bo nieutwardzony, dalej będzie tylko lepiej – przynajmniej do Mendozy. Trudności mają być wynagrodzone widokami – to również jeden z bardziej widowiskowych fragmentów Ruty 40. Droga rzeczywiście do najprostszych nie należy, choć i trudna bardzo nie jest. Największym problem stanowi dla nas spora ilość piasku skumulowanego na jej niektórych odcinkach. Są też jednak fragmenty w świetnym stanie, jedzie się niewiele gorzej niż po asfalcie. Masakra jest z całą pewnością jak pada. Co chwile są bowiem tzw badenes, czyli poprowadzone przez drogę koryta rzek okresowych. Kombinacja wody niosącej kamienie i piachu przemienionego w błoto musi być straszna. Już później za Cafayate, na drodze asfaltowej widzieliśmy wiele znaków, żeby nie przejeżdżać jeśli jest woda. Tam był asfalt, do Cafayate go nie ma, musi więc być znacznie gorzej.
Widoki piękne. Mimo, że jedziemy doliną rzeki, droga cały czas się wije po okolicznych pagórkach. Zatrzymujemy się często na zdjęcia, spacerujemy po wioskach, które mijamy. W podziwianiu i zachwycie zupełnym przeszkadza tylko jedno – upał. Żar leje się z nieba i mimo naturalnej klimatyzacji jaką ma każdy motocyklista, w kurtce, spodniach, buciorach jest mi naprawdę ciężko wytrzymać. Im bliżej jednak Cafayate, tym widoki co raz bardziej spektakularne, a zachodzące słońce przypieka co raz mniej.
Valle del Calchaques |
Do Cafayate – drugiego największego w Argentynie regionu winnego, słynącego głównie z produkcji białego, bardzo aromatycznego wytrawnego wina Torrontes, dojeżdżamy pod wieczór. Instalujemy się na campingu, standard średni za 30 pesos (23ł), ale i tak jest to opcja najtańsza. Mała dygresyjna – jesteśmy w Argentynie już dwa tygodnie i wbrew początkowym obawom nie jest tu aż tak bardzo drogo. Dzięki dobrze rozwiniętej sieci campingowej udaje nam się spać naprawdę tanio – płacimy średnio mniej niż w Boliwii :) Koszty benzyny są dość wysokie – tzn tylko w porównaniu do Boliwii, bo wciąż za litr płacimy mniej niż 3 zł, jedzenie natomiast staramy się organizować sobie sami i w taki sposób wydajemy średnio na naszą dwójkę ok. 120 zł dziennie (nie wliczając rzeczy do motocykla, uwzględniając natomiast wszelakie przyjemności ciastkowo-kawowe).
W Cafayate na campingu poznajemy ciekawą parę Szwajcarów. On emeryt, wraz z przejściem na emeryturę sprzedał wszystko co miał i za to podróżuje ze swoją stosunkowo młodą żonką (niecałe 50 lat) po świecie. W Ameryce Południowej są już 5 rok. Za rok katapultują się do Europy, żeby przez Polskę (:P) ruszyć na wschód. Historie takie słyszeliśmy już nieraz. Niezwykły jednak jest środek transportu, którym podróżują. To nowiusieńka ciężarówka MANa, z zabudową w formie domu. A tam jak to sami nieskromnie podkreślają – TOP- Austattung (topowe wyposażenie). Dwa pokoje i łazienka, z pralką suszarką do ubrań i prysznicem, w kuchni granitowe blaty, płyty indukcyjne do gotowania, plazma, a w sypialni niby nic takiego, bo tylko łóżko i szafy… Do przyczepy prowadzą elektrycznie wysuwane schodki, pod którymi nasi Szwajcarzy kładą codziennie rano wycieraczkę (Hi!). Z tylnej rampy natomiast (kiedyś garaż był w środku) zjeżdża quad Kawasaki, którym pan Edy śmiga po świeże bułeczki. W baku 750 litrów ropy, telefony satelitarne w kabinie i miliony innych bajerów, których dalsze wymienianie sensu nie ma. Obraz macie. Ot takie szwajcarskie życie w Argentynie. Jakby kogoś bardziej interesowało to ich strona z milionem nie wiem po co podanych technicznych szczegółów: www.waypoints.ch
W Cafayate nie odwiedzamy żadnej winnicy, zostawiamy sobie to na Mendozę. Jedziemy na półdniową wycieczkę do Quebrady de Cafayate, przepięknych zerodowanych formacji geologicznych, gdzie ratujemy z opresji parę europejczyków którzy wynajętą Corsą (stara wersja, która tutaj wciąż jest sprzedawana, jako Chevrolet) zakopali się w piachu z dala od głównej drogi, nadrabiamy zaległości mailowe i idziemy poraczyć się stekiem, bo z tego Argetyna słynie.
Argentyńczycy spożywaja najwięcej na świecie wołowiny, bo jak sami podkreślają ich krowy wciąż pasą się na łąkach, dzięki czemu ich mięso wołowe nie ma sobie równych. Wydaje się to nieco przesadzone, jednak powiem wam, ze ja mięsa już trochę w życiu zjadłam i czegoś takiego jeszcze NIGDY nie jadłam. 3cm bife de chorizo zapadało się od swojej miękkości pod nożem, rozpływało w ustach, pyszność i soczystość NIE-DO-OPISANIA. Nasze łakomstwo nie miało granic, ledwo dotoczyliśmy się camping, tym bardziej, że mięso poprawiliśmy dzbanem stołowego wina. Na nasze (nie-) szczęście, nie stać nas na takie żywienie każdego dnia.
Nasz pobyt w Cafayate ma też swoją jedną ciemną stronę. Prawdopodobnie (pewna na 100% nie jestem) to tam ukradli nam naszego Lumixa – mały aparacik wodo i kurzoodporny, kupiony na ten wyjazd. Wina w zupełności moja. Zostawiłam go w zapiętej kieszeni kurtki w otwartym namiocie, kiedy to pojechaliśmy do Quebrady de Cafayate, albo też wyjęli mi go z kurtki którą zostawiamy na motorze zwiedzając małe miasteczka. Filmików z Ameryki Południowej więcej nie będzie…
Cafayate i okolice |
Z Cafayate ruszyliśmy dalej Ruta 40 na południe. Nastąpiły dni w dużej mierze tranzytowe. Monotonnia momentami zabójcza. 60km po prostej jak od linijki, jeden zakręt łuk (nawet nie trzeba zwalniać) i kolejne 60km po prostej. Trochę przypomina się nam jazda przez Australię, która jeśli nie podróżuje się samolotem a samochodem potrafi być momentami strasznie monotonna. Po prawej Andy, po lewej mniejsze pasmo górskie lub płasko, a my doliną w upale po płaskim. Raz na 200-300km zdarzy się przejazd przez górki (niewielkie). Wtedy zatrzymujemy się co chwilę, ciesząc się, że TAK ładnie (np. Cuesta de Miranda!). Mijane wioski ospałe, zielone, raczej mało ciekawe, przede wszystkim nieliczne. Ogólnie mamy oboje wrażenie, że w Argentynie jest wieczny weekend, tzn sobota. Miasta i miasteczka budzą się do życia między 9 a 10, ok. 12 mnóstwo ludzi na ulicach, po czym wszystko zamyka się na siestę, żeby ożyć pod wieczór. Nikt się nie spieszy, ławki w parkach mają pełne obłożenie. Taka wieczna sielanka. A przecież wakacje się już skończyły.
Raz śpimy na campingu miejskim (za darmo, w Belen), raz na rancho u przemiłego dziadka, który częstuje nas 2-kilogramową siatką pełną pysznych winogron. Po 3 dniach i przejechaniu ponad 1000km dojeżdżamy do San Juan. Zmęczeni strasznie. Znalezienie campingu okazuję się bardzo trudne. Bo w mieście owszem wiele campingów jest, ale pełnią one funkcję centrów sportowo-rekreacyjnych i są zamykane na noc(!)… Po jakiejś godzinie znajdujemy camping Don Bosqo przy drodze numer 20 i zapadamy w twardy sen.
Kolejnego dnia kupujemy WRESZCIE nową dętkę i inne potrzebne motocyklowi sprzęty typu nowy filtr oleju i olej. Kawkujemy w kawiarni z WIFI. Korzystając z okazji postanawiamy zadzwonić do Stanów dopytać o amortyzator, który powinien był już przyjść do Mendozy po 4 tygodniach od złożenia zamówienia w Uyuni, a ciągle go nie ma. Opadają nam ręce, a ciśnienie buzuje. Nie wysłali go jeszcze. Bo karty kredytowej naszej nie mogli do transakcji użyć, o czym nam napisali. Owszem, tylko w mailu poprosili o zapłatę PayPalem, co natychmiast zrobiliśmy. Miesiąc temu już. Nie prosili o mailowe potwierdzenie dokonania płatności PayPalem. Kolejny miesiąc bez tylnego amortyzatora…..???? Na razie myślimy co dalej. Mamy pewien pomysł, na razie niepewny, więc pisać nie będę. Pomysł jednak jest świetny, trzymamy więc mocno za jego powodzenie kciuki !
W San Juan odwiedzamy też biuro największego w Argentynie i jednego z najważniejszych w Ameryce Południowej obserwatoriów astronomicznych – El Leoncito. I rezerwujemy nocną wizytę w tą niedzielę. Spędzimy tam 7-8 godzin. Zaczynamy o 17, będzie kolacja i całe morze ciekawych informacji, w tym obserwacja planet i gwiazd przez teleskopy różne!
O gwiazdach, konstelacjach i planetach w odcinku następnym!!
Album ze zdjęciami dołączymy tak szybko jak to będzie możliwe.
Pozdrawiamy
Madziula
nie tylko Argentyńczycy mają wieczną sjeste. Wy właściwie też. A aparatu szkoda
OdpowiedzUsuń