30 kwietnia 2010



Zdobycie Villariki odczarowało pogodę. Bezchmurne niebo i ciepłe słońce zmieniło postrzeganie okolic o 180 stopni. Chcieliśmy wykorzystać jak najlepiej ten czas. Z Puconu, chilijskiego Zakopanego czekała nas droga w stronę Bariloche, Zakopanego argentyńskiego. Do końca zastanawialiśmy, którą trasą tam wybrać, i wreszcie zdecydowaliśmy się opuścić Chile pierwszym możliwym przejściem granicznym aby przejechać Argentyną. A jeśli w Bariloche prognozy wskazywałyby, że dobra pogoda w Chile utrzymuje się, przeskoczylibyśmy tam z powrotem.

Wyjazd oczywiście późny – zanim się zebraliśmy, dokończyliśmy pisać kolejną relację na blogu, poczytaliśmy wiadomości i popiliśmy kawkę było już popołudnie. Droga do granicy prowadzi przez Park Narodowy Villarika, a później przez Park Narodowy Lanin – którego nazwa również pochodzi od znajdującego się na jego terenie wulkanu. 60 km do granicy było niezwykle krajobrazowych - trwająca złota polska jesień, piękne lasy, Villarika. Ostatnie 20 km przed granicą, minąwszy ostatnią miejscowość po chilijskiej stronie, pokonywaliśmy już szutrową drogą. I nie tylko Wulkan Lanin (ok. 3700 mnpm) stawał się co raz bliższy, ale też po bokach mijaliśmy piękne jeziorka.

Przejście graniczne znajduje się na wysokości jedynie ok. 1100 mnpm. Pamiętając, z jakimi wysokościami wiązały się nasze poprzednie granice chilijskie, to naprawdę nisko. Lanin jest tutaj na wyciągnięcie ręki, przepiękny moment. Ciekawe swoją drogą, czy to nasze ostatnie chwile w Chile, czy jeszcze uda nam się wrócić.

Tymczasem znów jesteśmy w Argentynie. Cieszymy się na grillowane mięso, tańszą benzynę i kempingi i pyszną kawę z croissantami w formie półksiężyców (tzw. medialuna). Nas ciekawi, jak bardzo zmienił się krajobraz, od kiedy opuściliśmy pustynne obszary Mendozy. I zdziwienie jest wielkie. Po stronie argentyńskiej zamiast zdecydowanego zjazdu z tzw. przełęczy, jedziemy płaskim terenie prostą drogą. Zielone drzewa i krzewy zostawiamy w pasie przygranicznym. A więc znów żółto i sucho. Nawet jeśli są jakieś krzaki, to żółte i suche. A i zimno jest. Chłodno.

Na noc zatrzymaliśmy się w miejscowości Junin de Los Andes – argentyńska stolica pstrąga. A konkretniej – łowienia pstrąga, nie zaś jego sprzedaży czy podawania. Poza tym, trudno o zachwyt czymkolwiek.



Junin de Los Andes rozpoczyna tzw. region jezior, który to odwiedzają turyści nie tylko zagraniczni, ale przede wszystkim argentyńscy. Z Buenos Aires, z Mendozy. Bo jest to kawałek Argentyny o krajobrazie alpejskim: lasy, jeziora, ośnieżone góry. I rzeczywiście krajobraz piękniał z każdym z 40 kilometów dzielących Junin od San Martin de Los Andes. Co raz więcej infrastruktury turystycznej, ba, nawet pola golfowe.



San Martin de Los Andes jest świetną miejscowością wypoczynkową. Chyba 100% mieszkańców z żyje z turystyki. Niewielkie miasteczko, gdzie każda przecznica to małe Krupówki. Można dobrze zjeść, kupić brakujący sprzęt, wynająć samochód itd., czy też kupić dobre czekoladki, np. w lokalu nazwanym „Mamusia”, prowadzonym przez rodaków. Miasteczko wtopione jest w brzeg jeziora, uwięzionego w wąskiej dolinie. Spektakularne położenie.

W San Martin rozpoczynamy nasz przejazd Trasą Siedmiu Jezior. Tych jezior w regionie jest dużo więcej, czasem wystarczy z drogi zboczyć 2km, aby zobaczyć kolejne. San Martin a Villa la Angostura dzieli jakieś 110 kilometrów, i wiele osób wypożycza samochód, lub też rowery. Jest trochę podjazdów czy też szutrowych odcinków, więc nie jest to wcale chyba takie proste.

Nie będę opisywał tutaj drogi kilometr po kilometrze. Powiem jednak, że poruszaliśmy się zupełnie nie spiesznie, przystając co chwilę na delektowanie się widokiem i upamiętnienie go zdjęciem. Tym bardziej, że nie mogliśmy lepiej trafić z pogodą – niebo pozbawione było chmur. I mimo że te jeziora można powiedzieć są do siebie podobne, to każde jest na swój sposób inne. Inaczej położone, innej głębokości, z inną panoramą.



Na wieczór więc byliśmy gdzieś w połowie trasy. Rozbiliśmy się na pustym polu namiotowym nad brzegiem jeziora Villarino. Oczekiwaliśmy bardzo mroźnej nocy, rozpaliliśmy więc bardzo porządne ognisko, przy którym Madziula napisała relację z wejścia na Villarikę, ja zaś mając w ręku przewodniki po Chile i Argentynie obmyślałem plan na dalsze dni.



Noc była wyjątkowo chłodna, szron na namiocie i motorze mieliśmy jeszcze przed położeniem się spać. Tak więc znów nam zeszło z pozbieraniem się i wyruszeniem na trasę. Zresztą naturze też trochę zeszło żeby się obudzić do życia po zimnej nocy.




Pomimo wolnego tempa, trasa siedmiu jezior kiedyś musiała się skończyć. W Villi la Angostura zjedliśmy sobie bardzo dobry posiłek w lokalnej restauracji, pełnej po brzegi argentyńskich rodzin. I tutaj musieliśmy podjąć decyzję, co robimy dalej. Bo jeśli jechać do Chile, to właśnie stąd – do granicy jest 30 km, a droga do Bariloche w stronę przeciwną. Ku naszemu zdumieniu, prognoza pogody na następny dzień zapowiadała deszcze – mimo bezchmurnego dziś nieba. A kolejne dni w Chile nie miały być lepsze. Trudno, i tak musimy jeszcze kiedyś tu przyjechać, żeby przejechać aż po kraniec Patagonii. W takim razie jedziemy do Bariloche. Tam jeden dzień przeczekamy, po czym zobaczymy okolice. Też będzie pięknie.

Villa la Angostura leży nad wielkim jeziorem Nahuel Huapi, nieporównywalnie większym niż te które widzieliśmy do tej pory. Bariloche leży na przeciwległym krańcu, musieliśmy się więc spieszyć, aby dojechać do niego przed zachodem słońca. I jako że okrążaliśmy jezioro od wschodu, znów krajobraz się wysuszył i pozbawił zielonego koloru. Niesamowite, jak bardzo skąpa jest zieleń w Argentynie, tej co widzieliśmy.

W Bariloche zdecydowaliśmy się pójść na całość i zacumować w hostelu. Katar zatokowy u Madziuli nie chce coś ustąpić, namiot mu chyba nie służy. A że jutro ma padać, to trudno, wysupłamy grosza na jakiś ciepły kąt.

Ruta de los 7 Lagos


Ciąg dalszy nastąpi.

Pozdrawiamy!

Michał

26 kwietnia 2010



Budzik dzwoni o 5.30. W pierwszej chwili na niego nie reagujemy – zupełnie odzwyczailiśmy się od budzika. Poprosilismy również na facebooku, aby ktos wziął i sprawdził, czy oby na pewno nie zaspaliśmy, i chwilę później dzwoni do nas na skajpie koleżanka Michała, z którą kilka lat nie rozmawiał. Od bardzo dlugiego już czasu wstajemy o której się obudzimy, a że chodzimy raczej wcześnie spać, budzimy się zazwyczaj ze słońcem lub tuż po nim, co przy dosyć krótkim tutejszym dniu i tak sprawia, że każdej nocy śpimy nieprzyzwoicie długo. Ostatni raz byliśmy tak wyspani będąc małymi dziećmi, naprawdę świetna sprawa zapomnieć o tym co to ziewanie, co to samo zamykające się oczy, a przede wszystkim co to ten okrutny dźwięk budzika, który nieubłaganie mówi, że wstawać trzeba, choć głowa tak wspaniale pasuje do poduszki…

Spakowaliśmy nasze plecaki, przygotowaliśmy kanapki na cały dzień i przed 7 doszliśmy do naszej agencji. Niebo wyglądało bardzo obiecująco – właściwie zupełny brak chmur – Villaricę widać było jak na dłoni. Tym razem nasza grupa ma być duża – idzie z nami 12 osób: 5 Izraelczyków (na szczęście w większości dziewczyny więc aż tak „zabawnie” nie będzie), 3 Wenezuelczyków, 2 Chilijczyków i my. Jeszcze nie wiemy, że z naszego składu na szczyt dojdzie jedynie 6…

Każdy dostaje po plecaku, a w nim – raki, czekan, spodnie, ochraniacze od śniegu na lydki, kurtka, kask, czapka, rękawiczki, nakładka na tyłek i buty. Zakładamy na siebie wszystko właściwie od razu – śnieg leży już całkiem nisko. Mamy 3 przewodników, głównie po to, żeby w razie czego był ktoś do sprowadzenia ludzi na dół (jakby kondycyjnie zaniemogli). Jest ekstycatacja – tym razem wszystko wskazuje na to, że się uda. Ja mam uczucia mieszane. Jak to zwykle bywa jestem zawsze pierwszą namawiającą, po czym jak przychodzi do realizacji pojawiają się we mnie obawy różniaste i najłatwiej jest się wycofać… A alibi w sumie mam – głowa mi pęka od chorych zatok. Głupia naoglądałam się dzień wcześniej filmików na youtubie, i naczytałam relacji blogowych – głównie spanikowanych życia bojących się ludzi, którzy opowiadali o wejściu na Villaricę, co najmniej jakby Aconcaguą była. Zabijam obawy wszelkie pozytywnym myśleniem wspieranym przez hurra-optymizm Micha i pakujemy się do busa. Tam przewodnicy zdradzają, że nie są do końca pewni czy wejdziemy… Powody są dwa – bardzo silnie dymiący krater wulkanu i niewiadoma odnośnie warunków panujących na górze – w ostatnich dniach bardzo dużo padało, co w połączeniu z dużymi różnicami temperatury rodzi obawy o bardzo dużą ilość lodu przy ostatnim podejściu. My jednak nie dopuszczamy do siebie myśli, że coś może nam przeszkodzić. Uda się!

Busem wyjeżdżamy pod stację wyciągu na 1400mnpm, czyli ponad kilometr (w pionie) w stosunku do Puconu. Narciarzy oczywiście nie ma, ale wyciąg działa i wywozi tłumy chętnych do wejścia na wulkan. Tak – tłumy. Nasza wstępna kalkulacja mówi, że razem z nami chce wejść na wulkan ponad 100 osób... Ogólnie nie lubimy brać udziału w tak masowej turystyce, ostatni raz braliśmy udział w takim spędzie w Rurre i bardzo nam to przeszkadzało, ale ośnieżona Villarica, widok na jezioro VIllarica i znakomicie zapowiadający się dzień sprawiają, że w sumie nie przeszkadza nam to wcale, że w około tyyyyle ludzi. Aż nie wiadomo, którzy z biegających przewodników są nasi i które pokrzykiwania „idziemy!”, „stać” są do nas a które do sąsiada.
Tu rodzi się pytanie, czy wjeżdżamy wyciągiem 400 metrów, oszczędzając sobie godzinę marszu i płacąc 10USD, czy też oszczędzamy kasę i maszerujemy. Wszyscy w grupie chcą jechać, więc i my jedziemy.



PIEKNIE!!!!!



Pierwsze kilkaset metrów pod górę pokonujemy po zboczu o średnim nachyleniu w niewielkim śniegu. Tempo bardo wolne, więc co chwilę przystajemy na zdjęcie i doganiamy grupę, mimo, że przewodnicy każą stale iść. W programie są przerwy na zdjęcia co 45 minut… Po pół godzinie trzy osoby się wycofują – ledwo idą. To jednak nie jest ze mną aż tak źle – nie zdążyłam nawet poczuć, że idę pod górę. W czasie kolejnych 30 minut wykruszają się kolejne 3 osoby… Każda zawzięcie chce iść do góry, więc nie decydują się wspólnie a co 10 minut. I tak naszych dwóch przewodników lata co chwilę góra dół, a nasza szóstka – my plus para z Izraela i Wenezueli idziemy dalej już z jednym przewodnikiem.

W końcu dochodzimy do lodowca – zakładamy raki i kaski, czekan do ręki. Idzie się łatwo, choć lodu naprawdę dużo. Do tego stopnia dużo, ze mimo tej masy idących za nami i przed nami ludzi nie tworzy się żadna ścieżka. Swoją droga niesamowicie wyglądają na lodowcu te wężyki ubranych w jednakowe stroje ludzi…



Z czasem robi się jednak coraz stromiej. Przez brak „stopni” trawersowanie zbocza staje się coraz trudniejsze. Oczywiście bez przesady z tą trudnością, jest po prostu trudniej i bardziej męcząco niż na początku, jednak problemów jako takich absolutnie nikt nie ma. Godzinę przed szczytem ostatni „większy” odpoczynek. Przewodnik nasz kontaktuje się przez krótkofalówkę z grupami, które są przed nami. Mówi, że nie ma dobrych wieści. Na górę prowadzą dwa szlaki – „lewy” i „prawy”. Grupy idące lewą odnogą zawracają – jest za dużo lodu. O stanie prawej odnogi jeszcze nie wiemy. Poszło nią mniej grup i są niżej – wkrótce ma się okazać, czy zdobycie szczytu będzie możliwe. Musi się udać!!!! Micho żartuje z przewodnikiem, że go tam wniesiemy, jeśli nie zechce z nami iść :P



Wnoszenie przewodnika okazuje się jednak zbędne – po prawej stronie jest lepiej! Ostatnie metry pokonuję z wysiłkiem, Micho zdecydowanie z mniejszym. Jak sam powiedział – ledwo lekką zadyszkę przy ostatnich metrach złapał. Krater ZDOBYTY!!!



Villarica tak aktywnie dymi, że śnieg przy samym kraterze jest zupełnie szary. Podchodzimy pod sam krater – WOW – wielka, głęboka dziura, kolory rożniaste. Dym bucha falami, wraz z dymem odgłosy groźne, czuć odór siarki. Najfajniejsza jest jednak co jakiś czas wyrzucana lawa!!! Widać, że jest wyrzucana na różne wysokości – jej zastygłe „kupki” są na wszystkich wysokościach! Nie udało się nam jednak uchwycić na zdjęciu samego momentu wyrzutu czerwonej magmy.



Radocha z osiągnięcia szczytu duża, choć niestety w moim przypadku trochę ugaszona przez gigantyczny lodowaty wiatr na wierzchołku wulkanu, który sprawia, że moje zatoki szaleją totalnie. Widać pięknie wulkan Llaima, który przez te dni deszczu i śniegu nieźle się ośnieżył, jeszcze lepiej widać bliższy nam i wyższy (od Llaimy, więc i od Villariki) wulkan Lanin – już w Argentynie,. Gdzieniegdzie przez chmury prześwitują jeziora. Zdjęć nie ma granic!



Po maksymalnie 10 minutach przewodnik zarządza schodzenie – idziemy trochę niżej coś zjeść i odpocząć przed schodzeniem, na górze jest zdecydowanie za zimno. Banany i wcześniej przygotowane kanapki w tak spektakularnej scenerii smakują przednio. Pozostaje kwestia zejścia i tu przychodzi rozczarowanie. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest również odpowiedzią na pytanie o zastosowanie nakładek na tyłek będących na naszym wyposażeniu. Otóż pod koniec wiosny i po części też w lecie z Villarici zjeżdża się pupie. Agencje dają każdemu jabłuszko albo taką specjalną nakładkę – wchodzi się do „bobslejowej” rynny i na sam dół (w listopadzie i grudniu zjeżdża się dosłownie jednym ślizgiem, później robi się trochę mało śniegu i trzeba się trochę przejść). Zastanawia mnie trochę którędy się zjeżdża, bo nachylenie w niektórych miejscach jest naprawdę bardzo duże. Zabawa w każdym bądź razie jest na pewno NIEZŁA! My też tak chcieliśmy… Dopiero w momencie schodzenia okazało się jednak, że mniej więcej od połowy kwietnia jest to niemożliwe – przez bardzo dużą ilość lodu… Rynny bobslejowe zostały zasypane a lód jest tak twardy, że nie dość, że bardzo byśmy się poobijali, to nikt o standardowej sprawności nie byłby w stanie wyhamować czekanem. Czeka nas więc schodzenie na piechote przynajmniej do końca lodowca… Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa w Michale budzi się jego chlopięca natura i chce pokazać, że on potrafi, on zjedzie, on chce! Kilka metrów zjazdu kończy się wielką wściekłością przewodnika..

Zejście męczy mnie prawdziwie. Z wielką ulgą przyjmuję więc koniec lodowca i wiadomość od przewodnika, że dalej – do górnej części wyciąg jedziemy, a nie idziemy!



Zjazdy nie są bardzo strome, a śnieg lepki – trudno jest nam się więc rozpędzić, a czekana do hamowania nie używamy w ogóle. Każdy ślizg zwiększa naszą wiedzę o osiąganiu prędkości. Najszybciej jest jak się nogi podniesie i położy na plecaku. A jeszcze szybciej jak się zrobi dwójkę bobslejową!!!! Nie mamy sobie równych! Pędzimy tak szybko, że co chwilę taranujemy zjeżdżających przed nami! I mamy wielką radochę! Ja zapominam o zmęczeniu, Michał robi co może, żeby jeszcze szybciej, jeszcze fajniej było!!! SUPER!!!! Szkoda naprawdę wielka, że nie udało się z góry zjechać… Końcówkę – cali uskrzydleni zbiegamy po wulkanicznym żwirze.

W Puconie oddajemy sprzęt i jako, że w agencji zapominają wziąć od nas kasę za transport na górę dnia poprzedniego (czyli „zaoszczędziliśmy sumarycznie 12USD), idziemy posilić się ciastkami z malinami i truskawkami w naszej ulubionej szwajcarskiej piekarnio-cukierni! Na noc nie wyjeżdżamy jak to było w początkowym planie, a zostajemy w hostelu Donde Egidio? Spanko w pościeli nam się należy :P Wspaniały, bardzo wyjątkowy dzień. Boskie widoki w czasie marszu do krateru i z samego wierzchołka wulkanu… Warto było spędzić w Puconie tydzień dla tego jednego dnia i wejścia na Villaricę. Jakby możliwy był zjazd z góry weszlibyśmy tam jeszcze raz, choćby następnego dnia :).

Krótkie podsumowanie:



Na Villaricę można wejść przez cały rok. Oczywiście wysoki sezon przypada na styczeń i luty, choć nasi przewodnicy mówili, że najlepiej jest w listopadzie i grudniu. W zimie problemem może być bardzo duża ilość lodu i śniegu, który może uniemożliwić dojazd pod wyciąg, co sprawia, że wspinaczkę zaczyna się kilkaset metrów niżej i zamiast podejścia 1400metrów idzie się 2000metrów do góry. Wejście na Villaricę – mimo konieczności użycia raków i czekana nie jest niczym trudnym – wystarczy przeciętna sprawność fizyczna.
Agencji oferujących wejście na wulkan jest w Puconie zatrzęsienie. Osobiście mam wrażenie, że większość z nich nie różni się naprawdę niczym. Sprzęt podobnej, przyzwoitej jakości, cena ta sama – w niskim sezonie 30 000 pesos (60USD). Pewnie jedynym czynnikiem różniącym są przewodnicy – my mieliśmy naprawdę fajnych, choć nie wydaje mi się, żeby w innych agencjach przewodnicy byli jacyć dużo gorsi. Jest też kilka agencji prowadzonych przez zachodnioeuropejskich właścicieli – to opcja dla tych, którzy przywiązują wagę do szczegółów, lubią być miło i profesjonalnie obsłużeni, cenią sobie małe grupy i oczywiście są skłonni zapłacić więcej. To więcej to około 20USD – niezależnie od sezonu. Nasza agencja jest przy głównej ulicy w Puconie i nazywa się Andesmar – możemy ją spokojnie polecić.

Reszta zdjec tu:
Villarica


Madziula

23 kwietnia 2010



Zaczynam pisać ten wpis będąc tak zmęczona, że aż nie wiem, czy to w ogóle ma jakiś sens. Micho mnie jednak dopinguje, żebym wszystko opisała póki na świeżo, więc się postaram.

Z Curacautinu ruszyliśmy, jak na nas naprawdę rano do Parku Narodowego Conguillio. Chcieliśmy tam spędzić jeden dzień, spacerując, po czym na noc uciec gdzieś poza granice parku. A wszystko przez to, że w Chile - Conaf, czyli instytucja administrująca wszystkie Parki Narodowe, według nas oszalał przy projektowaniu pól campingowych, a konkretniej wysokości cen. Za nocleg w owszem pięknej scenerii trzeba zapłacić między 20 a 30 USD... - w tym niejednokrotnie prysznice z zimną wodą. To my za coś takiego dziękujemy, wolimy przespać się w niemniej pięknej scenerii tuż pod bramą parku i pójść spać oczadzeni dymem z ogniska.



Park Narodowy Conguillio to obszar chroniący głównie okolice wulkanu Llaima. Jako, że wulkan ten miał wielką erupcję w Nowy Rok 2008, kształt i krajobraz parku mocno się zmienił. I według nas właśnie ta erupcja stanowi o atrakcyjności parku. Droga prowadzi najpierw przez ciemny las araukariowy, po czym kilkukrotnie przejeżdża się przez pola zastygłej czystej lawy, bądź lawy wymieszanej z ziemią, kamieniami i wodą prosto ze stopionego lodowca. Zastygłe rzeki czarnej substancji zrobiły na nas wielkie wrażenie. Co się musiało tu dziać ponad 2 lata temu???



Przez park poprowadzonych jest kilka szlaków. My wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer w okolicach jeziora Conguillo (które zresztą powstało w wyniku zablokowania wypływającej z lodowca rzeki przez magmę podczas wcześniejszej erupcji) - Sierra Nevada trek. Szlak prowadzi początkowo przez obszar obficie porośnięty przez araukarie, po czym kiedy jezioro zaczyna zakręcać wspina się 600 do góry do kilku punktów widokowych. Ogólnie rzecz ujmując - bardzo miły i ładny dzień, choć na pewno bez jakichś ekstaz wielkich. Bardziej polecam - Reserve Nacional Altos de Lircay.

Po powrocie do motoru została nam godzinka do zachodu słońca, czyli idealny czas, żeby przejechać przez resztę parku i znaleźć miejsce na obozowisko. Tuż za bramą - znaleźliśmy miejsce IDEALNE. 100 metrów od drogi, tuż przy zboczu stromej doliny i co najważniejsze z zadaszonym stolikiem (?!) Zupełnie jak gdyby ktoś tam specjalnie to dla nas ustawił :P Ugotowaliśmy sobie dobrą kolację, Micho rozpalił ognisko i tak siedzieliśmy sobie przy ogniu, grzejąc się i czytając do północy... Później okazało się co prawda, że nie mamy czym go zgasić, co wywołało u nas mocno odmienne reakcje, ale z perspektywy czasu (po tygodniu - hi!) muszę powiedzieć, że wieczór był taaaak piękny, że o wszystkim co niemiłe zapomnieliśmy już dawno i wspominać niewarto :)



Parque Nacional Conguillio


A doceniamy ten dzień i wieczór tym bardziej, że dnia kolejnego przyszło załamanie pogody. Nie na chwilę, na chwil zdecydowanie za wiele. Musiało to kiedyś nastąpić, wszyscy ostrzegali nas już od dawna, że wkrótce wjedziemy w obszaru deszczu, widząc jednak ciągle bezchmurne niebo jakoś nie chciało nam się wierzyć. Wszyscy lokalni mówią zresztą, że i tak mamy szczęście, bo normalnie kwiecień jest bardzo deszczowy, a w tym roku dużo padało w lecie, stąd sucha (...) jesień. Nasz przejazd do Pucon po zaczynającej się już tu pięknej krainie jezior odbył się z dużą dozą obojętności. Bo jak tu się czymkolwiek zachwycać, jak zimno tak, że całościowego skurczu można dostać od zwijania się w sobie. Wszystko w chmurach, szare, bez kolorów. Wszechogarniająca beznadzieja.



Pucon najkrócej można opisać jako takie nasze Zakopane, czyli taką krajową stolicę sportów różnych. Podobno - miasteczko to w kategorii miast o podobnej wielkości ma najlepiej rozwiniętą infrastrukturę turystyczną na południe od Kostaryki. Lokalni chwalą się, że mają wszystko - lasy, jezioro, góry, termy, rzeki idealne na rafting, w zimie wyciągi narciarskie. Nic tylko zostawiać pieniądze w jednej z setek restauracji i kawiarni - my polecamy przede wszystkim szwajcarską piekarnię z fenomenalnymi ciastami!! lub też w jednej z agencji turystycznych zapisując się na jedną z czołowych lokalnych atrakcji - wejście na aktywny wulkan Villarica, który majestatycznie króluje nad miastem, rafting lub wizytę w termach. A najlepiej cały "package" wykupić.

Na szczęście mieliśmy rozwiązaną sprawę noclegu w Puconie. Louis Goldwing (ten motocyklista z Los Angeles) zadzwonił do swojego kolegi motocyklisty z Pucon, który to zaprosił nas do siebie na kolację i nocleg! I tak wylądowaliśmy w domu chilijskiej rodziny - Carlosa i Caroliny i ich dwóch małych synków. TO był WIECZÓR! Carlos - arcy pozytywny człowiek z prawdziwie artystyczną duszą, świetnym poczuciem humoru i anielską cierpliwością do tłumaczenia nam swoich żartów, cobyśmy zrozumieli, przyrządził znakomitego łososie z grilla (specjalna "La TEKNIK" polegająca na owinięciu ryby w codzienną gazetę, wiele warstw, co by się wszystko nie spaliło, odpowiednie ułożenie żaru itp itd. - słowa naprawdę umniejszają ten przygotowawczy kunszt Carlosa :P). Później było jeszcze wiele mięs, również z grilla, i kiedy już szykowaliśmy się do spania, nudni my, na stole wylądowały 4 butelki pisco (brandy zrobione z winogron). I ostatecznie zasnęliśmy przed 5... Piscola lała się litrami, języki rozwiązywała, nasz hiszpański urósł do poziomów dalece zaawansowanych, Micho drewno rąbał, ja kokę z Carlosem żułam, wiele rozmów o Chile i Polsce, nauka łapania jaszczurek na żyłkę, której zresztą kawałek dostaliśmy w prezencie na wypadek gdybyśmy kiedyś z głodu umierali - jednym słowem niezła zabawa.

Następnego dnia mieliśmy się zebrać i jechać GDZIEŚ dalej. Dzień jednak był ciężki. A na swoje usprawiedliwienie mamy to, że lało nieprzerwanie, więc w sumie, po co gdziekolwiek jechać i zmuszać się do aktywności jakiejkolwiek, jak przyjemność z tego żadna. Sukcesem dnia było zrobienie prania, na które wyczekiwaliśmy od Salty. Zostaliśmy u Carlosa na noc kolejną. Wieczorem nikt jednak nie miał ochoty na powtórkę nocy poprzedniej, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy ciastko w ciągle zejściowych humorach i cały dom zamilkł przed 23.

W niedzielę postanowiliśmy się zebrać, coby nie nadużywać gościnności Carlosa i Caroliny. Cały dzień lało nieprzerwanie, chowaliśmy się więc po kafejkach, kawiarniach i sklepach wszelakich, po czy postanowiliśmy uciec za miasto, tam rozbić namiot i wieczór spędzić w termach Los Pozones (35 km od Puconu). Okazało się, że tuż przy termach jest super podstawowe pole campingowe - pole + mikro kibelek. Tam więc założyliśmy bazę i skoczyliśmy na drugą stronę ulicy wymoczyć zziębnięte i przemoczone deszczem kości. Sprawa trochę droga - 10USD od osoby, ale termy godne polecenia. 6 basenów o temperaturach od 25 do 42 stopni, baaardzo mało ludzi (w większości basenów byliśmy sami). Problem chyba jedyny polega na tym, że niektóre baseny są od siebie kawałek, a tu wieczorem temperatura spada do stopni kilku, przejście pomiędzy kolejnym moczeniem odbywało się więc z nieco szczękającymi zębami a zanurzenie było ulgą prawdziwą. Nie muszę chyba dodawać, że nieprzerwanie padało.
Po godzinie mieliśmy już szczerze dość, czuliśmy się jak po wyjątkowo gorącej saunie, ledwo doczłapaliśmy do namiotu.

Tu okazało się jednak, że nie przewidzieliśmy jednego - że zgłodniejemy po tej wodzie. Bardzo niewiele, niestety, myśląc wsiedliśmy na motor, żeby we wciąż kropiącym deszczu pojechać szukać jakiejś restauracyjki. Po przejechaniu 8 km całe zgromadzone ciepło zdążyło z nas uciec i ze szczękającymi zębami wpadliśmy do przydrożnego sklepu meblowego spytać, gdzie tu można coś zjeść. A tam mówią nam, że teraz niski sezon i jedyne miejsce to Pucon (25km dalej)... To my już głodni wolimy spać... Wracamy przybici nieco pod motor, a właściciele owego sklepu wylatują i pytają czy może nie zechcemy z nimi czegoś zjeść, bo w sumie mają sporo zupy. Wieczór upłynął nam przy pysznej zupie gulaszowej zrobionej przez potomków duńskich imigrantów. Do tego serki, chleby, owoce i super sympatyczni gospodarze, którzy popijali wino z sokiem pomarańczowym (!) i bardzo chętnie z nami rozmawiali - bo Polska to dla nich taki tragiczny, a przez to bardzo mistyczny kraj... O Chile!!! Dosyć późno było, jak wsiedliśmy na motor i ruszyliśmy na nasz "camping" - tym bardziej niechętnie, że zaproponowali nam nocleg u siebie, a my wszystko mieliśmy w/przy namiocie...

Tu taka krótka dygresja - o imigrantach z Europy. Podczas gdy w Argentynie czuć duży wpływ kultury i imigrantów włoskich, tu zdecydowanie przeważa wpływ niemiecki. Największy napływ Niemców miał miejsce w połowie XIX wieku, kiedy to Chilijczycy wprowadzili prawo o wspieraniu selektywnej imigracji, które miało pomóc z zasiedleniu południowo-centralnej części kraju. A że tereny te bardzo przypominają Bawarię, Austrię i Szwajcarię - to właśnie z tych krajów przybyło najwięcej ludzi. Wielokrotnie rozmawiając z różnymi osobami wychodzi, że ich dziadek, pradziadek, a nawet ojciec był Niemcem. Wpływ widać w wielu obszarach - począwszy od architektury, po kuchnię czy język - ciastko w tym regionie Chile to po prostu - Kuchen :)

Całą noc padało, temperatura - 0 stopni... W naszym super hiper namiocie w sam raz dla tych, którzy chcą przemierzać na piechotę Pustynię Atacama, zrobiło się jezioro. Budzi się człowiek na pływającej macie w śpiworze puchowym nieziemsko mokrym, wszystko tak wilgotne i mokre, że .... ( tu niech sobie każdy najbardziej negatywne skojarzenie), oczywiście dalej leje, więc nie ma jak wyjść, osuszyć, ugotować. To była jedna z tych bardzo niewielu chwil, kiedy chętnie usiadłabym za suchym biurkiem w suchym warszawskim biurowcu. Postanowiliśmy przeczekać i obejrzeć film. Film obejrzany - pada dalej. Może drzemka? Drzemka wykonana pada dalej. A chęć zjedzenia owsianki coraz większa. Idziemy więc gotować do kibelka. Siedzimy na deskach wciśnięci między ubikację a zlew - między nami butla z garnkiem z wodą, obieramy owoce. ALEŻ smakuje. Tylko co dalej? Jest 14, pada i wcale nie zanosi się na to, że padać przestanie.

Desperacja nasza jest wielka. DOŚĆ. Wsiadamy do autobusu i jedziemy do Puconu. Zagrzać się w kawiarni i pomyśleć co dalej. Poczucie beznadziei i bezsilności jest jednak tak duże, że jeszcze w drodze do Puconu decydujemy się na zostanie na noc w hostelu w Puconie, co wiąże się z porzuceniem absolutnie wszystkich naszych rzeczy, z motorem włącznie na polu koło term. Kupujemy saszetki z kosmetykami, włazimy pod prysznic i ciepłą, suchą kołdrę i jest nam dobrze.



I tak mamy wtorek :) Większość poranka leżymy w łóżku i się wygłupiamy. Jakoś nawet nie przechodzi nam przez myśl, żeby wyjrzeć za okno :) O 12 wyglądamy i widzimy, że przestało padać! Jazda po motocykl się nam jednak jakoś nie widzi. Słońce bardzo nieśmiało przebija się przez chmury, idziemy na spacer, który kończy się budowaniem kanału łączącego mini rzekę z jeziorem. Ja w kaloszach jestem szefową tamy, Micho szefem kanału... Drążę temat wejścia na wulkan Villarica. Pomysł ten pojawił się po przeczytaniu wpisu Magdy i Przemka, później wielokrotnie przez nasz skromny budżet upadał, po czym się odradzał, bo przecież zawsze na COŚ takiego pożyczyć warto :) Konkluzja dyskusji jest taka, że Micho daje się namówić. Jesteśmy w tym Puconie tyyyyle czasu, że przydałoby się coś aktywnego przedsięwziąć. Na 15 wracamy do hotelu bo - Liga Mistrzów. A na resztę dnia zadania pozostają dwa - odebrać rzeczy z pola pod termami i zarezerwować wyjście na wulkan.

Na polu wszystko stoi dokładnie tak jak zostało zostawione. Tylko wody wszędzie jeszcze więcej. Wylewamy wodę z namiotu, garnków, wyżymamy ubrania, pakujemy wszystko to mokre do mokrych plecaków i przed 20 wchodzimy do absolutnie przypadkowej, tzw pierwszej z brzegu otwartej agencji, w które rezerwujemy wyjście na wulkan. W nocy dla odmiany pada...

Po raz pierwszy od zupełnie nie wiem jak długiego czasu - budzi nas budzik (!!) o 6 rano. O 7 stawiamy się w agencji - pogoda nie wygląda optymistycznie. Na niebie zalega gruba warstwa chmur. Zakładamy spodnie i buty, i jesteśmy już właściwie gotowi do wyjścia, a przewodnik mówi, że nie ma dobrych wieści. Na górze pada śnieg, większość agencji odwołała swoje wyjścia, ale jak chcemy możemy pojechać na górę, może zła pogoda przejdzie w międzyczasie... Decyzja należy do nas. Możemy zrezygnować w biurze i odzyskać całość pieniędzy, możemy pojechać na górę, zrezygnować i zapłacić jedynie za transport (3000 pesos) lub też możemy zaryzykować i zdecydować się iść, licząc na to, że wyjdziemy ponad warstwę chmur. Jeśli jednak pogoda się nie poprawi i będziemy musieli po godzinie/dwóch wracać nie odzyskamy nic. Decydujemy się pojechać na górę. Śnieg nie pada, ale pod nami wielka warstwa chmur i nad nami podobnie. Wszystkie busy decydują się wracać do Puconu. A nasza grupa - w całości chce spróbować szczęścia. Tzn nie do końca w całości - jako jedyni się wykruszamy. Ryzyko wydaje się nam za duże, a nie mamy kasy ani ochoty na wspinaczkę w chmurach, wietrze i zimnie bez jakichkolwiek widoków. Postanawiamy wrócić do Puconu sprawdzić szczegółową prognozę i jeśli dnia kolejnego będzie lepiej - przełożyć wyjście na wulkan, zostając w Puconie jeszcze dłużej...

Reszta dnia przemyka nam sielankowo między palcami. Wygłupiamy się, sprawdzamy stan tamy i kanału, mecz Bayernu w Lidze Mistrzów też zobaczyć trzeba. Po południu spotykamy pare Anglików, którzy zdecydowali się iść. Do 2400mnpm szli w strasznym wietrze i chmurach i kiedy było już widać ich koniec musieli się zawrócić, bo było za dużo wiatru i lodu. A więc decyzja o rezygnacji tego dnia była trafna, tylko czy jutro lepiej będzie....?

Kilka fotek z Puconu:

Pucon


Madziula

17 kwietnia 2010



Dyskretny nocleg u p. terapeutki sprawil, ze rano obudziliśmy się kilka kilometrow od winnicy, do ktorej postanowiliśmy się wybrac. Jednak jak zwykle udalo nam się zaprzepaścic szanse na efektywne wykorzystanie czasu. Odkrycie, ze w naszym poprzednim hostelu susza się nasze dwa szybkoschnące reczniki sprawilo, ze zanim dojechaliśmy do winnicy, musieliśmy obrocic w te i z powrotem do centrum. A w hotelu skusiliśmy się na śniadanko i skorzystanie z neciku. Tu zastala nas wiadomość, ze pewien mechanik który odkupil za grosze od turysty motocykl taki jak nasz, w którym zepsulo się sprzęgło, którego naprawa była już nieoplacalna, zdecydowal, ze zamiast sprzedac motocykl na czesci (a nam się oczy na amortyzator swiecily), wyremontuje go sobie. Ale koniec końców udalo nam się przed winnice zajechac.



Concha y Torro jest największym producentem win w Ameryce Łacińskiej a i jeden z głównych graczy na swiecie. Produkuje przerozne wina ze wszystkich polek cenowych i gatunkow winogron, uprawianych w wielu roznych dolinach w Chile. W Polsce pewnie jeden z Was pil wino Casillero del Diablo. To wlasnie od nich. Z dwoch dostępnych opcji wizytacji wybraliśmy opcje tansza. Standardowe oprowadzanie zawiera zobaczenie z zewnatrz rezydencji w której mieszkal kiedys założyciel (swoja droga był owczesnym ministrem finansow), spacer po ogrodach, pokazanie krzewow winogronowych, w tym zademonstrowanie roznic pomiedzy roznymi szczepami, których to do konca nie mogliśmy uchwycic, mówiąc szczerze. Pozniej wizyta w magazynach beczek – tutaj naprawde lezaly ich setki. Dodatkowo widzieliśmy puste beczki cale umorusane na czerwono. Otoz w wyniku trzesienia ziemi beczki im pospadaly na ziemie, i wylaly się miliony litrow wina. Naprawde musieli mieć niezle spustoszenie, na szczecie byli ubezpieczeni.

Jak zwykle nieodłącznym elementem jest degustacja win. Tym razem spróbowaliśmy tylko dwoch win, i to roznych kolorow, wiec dosyc trudno mowic tu o degustacji czy tez możliwości dokonania jakichs porównań. Dla chetnych oczywiście dodatkowo możliwość zjedzenia objadu w restauracji czy tez dalszej degustacji. Skusilismy się na dodatkowy kieliszek. Wizyta nie była jakims wielkim przezyciem dla nas, i na pewno nastepny raz wybierzemy się na taki tour tylko wtedy, kiedy prywatnie zaprosi nas jakis właściciel malej winnicy, kiedy to dostanie wiecej informacji i wina. Niemniej wywarla wpływ na nas: od tego czasu o ile pijemy wino, jest nim szczep Carmenere, który w Europie zostal zniszczony przez mszyce (Filoksera), zas tutaj dzieki izolacji udalo się go zachowac. Po drugie, już nie pijemy wina z naszych metalowych kubeczkow: w winnicy każdy może zachowac swoch kieliszek, tak wiec staramy się dowieźć możliwie daleko nasze dwa prawdziwe kieliszki. Nielatwe zadanie.
Po winnicy pognaliśmy szukac baru, w którym moglibyśmy zobaczyć ćwierćfinał Ligi Mistrzów. I mimo że udało się nam nie dużo spóźnić, już na wejściu nasza drużyna przegrywała 0:2. Ale futbol zmienny jest, zadowoleni ze zwycięskiej przegranej 3:2 ruszyliśmy aby oddalić się od Santiago i znaleźć kemping. Kemping z przesympatycznymi psami udało się znaleźć jeszcze za dnia. Na 7 sąsiadujących kempingów, byliśmy jedynymi gośćmi. Wakacje oczywiście już dawno minęły, jednak prawdziwe spustoszenie w turystyce wyrządziło trzęsienie ziemi. Podejrzewamy, że większość zagranicznych turystów omija ten obszar Argentyną.

Kolejny dzień spędziliśmy głównie na siedzeniu motocykla, jadąc autostradą na południe. Droga prowadzi przez tereny rolnicze, gdzie nie spojrzymy, tam winnice i sady. I tak przez dziesiątki czy setki kilometrów. Dodatkowo całkiem sporo zabudowy. Czy to nigdy się nie skończy? Stopniowo zauważamy, co raz większe, choć punktowe ślady niedawnego trzęsienia ziemi. Najbardziej, i najbardziej spektakularnie ucierpiały wiadukty i mosty. Zobaczcie:



Po drodze mijamy zjazdy na miejscowości o ciekawych nazwach. Jedna nazywa się Polonia (pytaliśmy i mieszkańcy nie wiedzą skąd właściwie ta nazwa), druga Peor es Nada, co można by przetłumaczyć na polski jako „Nie ma nic gorszego”. Tam już nie zjeżdżaliśmy, choć pytanie o genezę nazwy nadal nas nurtuje. (Dopiero później dowiedzieliśmy się, że znaczenie nazwy jest trochę inne: Lepszy rydz niż nic)
Na wieczór planowaliśmy zjechać w góry do Parku Narodowego Lircay, ale jak to czasem bywa obsuwa spowodowała, że zostaliśmy w San Clemente, jakieś 45 km od parku. Nocleg jeszcze 12 km od wioski, gdzie pozwolono nam rozbić namiot na terenie jakiegoś ośrodka turystycznego, który wziął od nas za to 16 dolarów – strasznie dużo. Gdyby nie to że mieli ciepłą wodę, rozbilibyśmy się za płotem za darmo. Trudno.
Rano obudziliśmy się w paskudnej mgle, której jakoś słońce nie mogło wypalić.

W drodze do Lircay


Trudno się w takim zimnie i takiej wilgoci śpieszyć z pakowaniem. Wraz z wzniesieniem się na pewną wysokość, mgły zostały w dole, my zaś cieszyliśmy się z przepięknej pogody. Nie trudno przewidzieć, że zanim dojechaliśmy do Parku i byliśmy gotowi wyruszyć na szlak, była już 13ta. Zamierzaliśmy przejść 7 godzinny szlak, więc było jasne, że nasza dzienna wycieczka rozłoży się na dwa dni. Przeszliśmy jedynie 2,5 godziny przez las lekko się wznosząc do zacisznego pola namiotowego. Stamtąd już bez plecaków pobiegliśmy na zachód słońca do punktu widokowego (niecała godzina w jedną stronę), gdzie rozciągała się spektakularna panorama na dno głębokiej doliny, jak również na okoliczne wierzchołki wulkanów. W takch momentach radość z danej chwili napełnia cały umysł.



Strażnik parku, z którym konsultowaliśmy trasę, mówił nam, że następnego dnia potrzebujemy jakieś 8 godzin na odcinek który sobie wyznaczyliśmy, więc najlepiej jak wyruszymy już o 7dmej rano. Tym bardziej że o 17tej zamyka bramę Parku. Rano więc sprężyliśmy się do tego stopnia, że już o 10tej opuściliśmy obozowisko. Trzeba przyznać, że mieliśmy pietra o czas, więc się dosyć spieszyliśmy. Po niecałej godzinie wyszliśmy poza granicę lasu, po kolejnych 45 minutach byliśmy na szczycie, który ma formę bazaltowej platformy. Widoki znów na dolinę i wulkany. Ależ jabłko smakuje w takim miejscu. Kolejne godziny zeszły nam na marszu grzbietem łańucha górskiego, skąd co chwilę podziwialiśmy widoki w każdym kierunku, w tym nizinę z której przyjechaliśmy, wciąż spowitą we mgle (a było popołudniej), aż wreszcie ujrzeliśmy Lagunę Alto (Jezioro Wysokie). Widok w sumie trochę jak z Tatr, niemniej super. Potem już tylko marsz w dół i po dołączeniu do wczorajszej drogi przez las, do bram parku. Byliśmy całkiem nieźle zmęczeni, jednak zadowoleni, humory dopisywały. Co prawda plagą są tu osy, które jeśli się tylko przystanie, nadlatują dziesiątkami z każdych stron wyczuwając jedzenie w plecaku, jak również chodzenie utrudnia ścieżka która pokryta jest kilkucentymetrową warstwą pyłu, którego nie da się nie wzbić maszerując, co baaardzo utrudnia oddychanie. Pierwszy raz coś takiego widziałem. Jak powiedziałem jednak, nastroje mieliśmy przednie. Strażnik się niezwykle ucieszył z faktu, że wycieczka nam się bardzo podobała. Ale w drugim zdaniu z poważną miną oznajmił, że w międzyczasie umarł nasz prezydent. I opowiedział wszystko co usłyszał z radia, a co w głowach nie chciało nam się pomieścić. Szybko więc spakowaliśmy motor i pojechaliśmy do San Clemente, gdzie w kafejce internetowej siedzieliśmy do jej zamknięcia, chłonąc informacje z Polski. Materiału do późniejszej dyskusji mieliśmy więc wystarczająco dużo. Na nocleg rozbiliśmy się za pobliską stacją benzynową i muszę przyznać, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów sen nieprędko przyszedł.

Reserva Nacional Altos de Lircay



Następnego dnia całe przedpołudnie pisaliśmy poprzedni wpis na blogu, jak również czytaliśmy kolejne wiadomości napływające z Polski. A że należał nam się prysznic, nie wiele kilometrów ujechaliśmy, znajdując go na autostradowej stacji benzynowej (info praktyczne, prysznice są na każdej stacji Pronto koncernu Copec). Tyle że oprócz prysznica dostępny był również bezprzewodowy Internet, więc znów zagłębiliśmy się w lekturze serwisów informacyjnych. Jak tu myśleć o podróży w takim momencie, potrzeba informacji zwyciężyła nad podróżniczą. Nadchodzący zachód słońca przepędził nas wreszcie, opuściliśmy autostradę na najbliższym zjeździe, i zaczęliśmy szukać noclegu. Ależ się nam trafiło! O ludziach tutaj mówi się, że ich serca wypełniają całe klatki piersiowe, i wiele w tym prawdy. Poprosiliśmy pewnego gospodarza o możliwość rozbicia namiotu na jego posesji, a on, posiadający gospodarstwo rolne, udostępnił nam swoje budynki socjalne przeznaczone dla pracowników. Zamiast więc kryć się przed zimnem, mogliśmy cieszyć się z ciepłego i suchego pomieszczenia, z dostępem do wody i prądu. Dla Was to nie brzmi zbyt luksusowo, dla nas owszem :) Tym bardziej, że Madziula się nieco przeziębiła, więc wyzdrowieć nie łatwo w namiocie.
Nad ranem obudziła mnie Madziula swym skokiem. Jako że katar ją męczył tak, że sen miała dość płytki, odczuła coś, co od dawna poczuć chcieliśmy. Trzęsienie ziemi. Tutaj są one na porządku dziennym. Po kilka na dzień. Nie mocne, jednak wyczuwalne. Na chwilę oddam klawiaturę Madziuli, żeby podzieliła się tym, jak to odczuła. "Ciezko opisac to slowami. Ziemia na poczatku po prostu drży, i pewnie bym nawet tego nie poczuła, gdyby nie kieliszki które zaczęły o siebie uderzać i skrzypienie desek. Później jednak drżenie przerodziło sie potrząsanie, trochę tak jakby nam ktoś grunt spod nóg zabierał".
Obszar w Chile, w którym występują trzęsienia ziemi jest badzo rozległy. Skutki lutowego wstrząsu widoczne były od kiedy wjechaliśmy do kraju z Argentyny, choć na pierwszy rzut oka ucierpiały jedynie wybrane budynki. Przede wszystkim te stare, zbudowane z szuszonej cegły. Domki potrafiły się złożyć w stos gruzu. Jednak bardzo wiele domów jest zbudowanych tutaj z drewna (przemysł drzewny ma tu duże znaczenie), które mają dużą tolerancję na trzęsienia. Wszyscy nam mówią o tym, jak bardzo domem telepało i jak głośne były skrzypienia, jednak domy stoją jak stały. Każdy podkreśla jednak, że dużo większe spustoszenie w kraju wywołało tsunami niż trzęsienie ziemi samo w sobie. A tymczasem podczas przerwy obiadowej, tym razem wspólnie czujemy, że ziemia zaczyna drżeć, po czym następuje nagły wstrząs. Uczucie trochę takie jakby się stało na deskorolce, i ktoś ją z lekka kopnął.
Niejednomyślnie postanowiliśmy udać się bliżej epicentrum ostatniego trzęsienia, do Concepcion. Wybraliśmy przejazd na skróty, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć trochę więcej niż przyautostradowe tereny. Teren delikatnie pagórkowaty, wyśmienita pogoda, wiejskie życie Chilijczyków. O wiele bardziej interesująco niż na niekończącej się autostradzie gdzie blokujemy prawy pas TIRom, a nasza aktywność ogranicza się do trzymania kierownicy i analizy haseł reklamowych, którę są często wyjątkowo beznadziejne (np. Ciężarówki robią inni. My robimy Skanię...).

Zanocowaliśmy znów na czyjejś posesji w miasteczku pod Concepcion, kilometr od Oceanu. Ciag dalszy serdeczności Chilijczyków: zagadaliśmy w pobliskim sklepie o lokal w którym moglibyśmy napić się czegoś ciepłego. I tutaj, ku naszemu zdziwieniu, sprzedawczyni zapukała do sąsiada i spytała czy by nam nie podał herbaty. ??????? Nie wiedzieliśmy jak się zachować w takiej sytuacji, niemniej skończyło się na herbatce, kawce i jeszcze racuszkach, za które nie chcieli od nas grosza. Za to chętnie rozmawiali, a teraz z Chilijczykami się dobrze rozmawia, bo i my i oni właśnie przeżywają tragedie narodowe. Byliśmy pod wrażeniem wiedzy zwykłych ludzi na temat historii Europy i Polski. Oczywiście nie jest to wiedza bardzo głęboka, niemniej na pewno dużo większa niż Polaków o Ameryce Południowej. A my wciąż pamiętamy, że w Peru i Boliwii trudno było komukolwiek w jakikolwiek sposób wytłumaczyć skąd jesteśmy.

Następnego dnia wjechaliśmy do Concepcion, pod względem gospodarczym jedynie Santiago ma w Chile większe znaczenie. Turyści jednak mają mało powodów, żeby tu przyjeżdżać. No chyba że teraz, zobaczyć na własne oczy to co widziało się w telewizji.



Po wjeździe do miasta uderzyła nas normalność. Skala zniszczeń bardzo mała, na pewno nie większa niż w innych miastach regionu. Miasto tętni życiem, na rynku ciężko o miejsce w kawiarniu. W dzień powszedni. Wszyscy się uśmiechają. A my siedzimy i się smucimy. Bo zgubiłem obrączkę ślubną i nie za bardzo nawet wiem gdzie i kiedy. Poczułem jej brak dopiero na parkingu w Concepcion, jednak długie i szeroko zakrojone poszukiwania nie dały pozytywnego rezultatu.
W planach mieliśmy złożenie kwiatów pod placówką konsula honorowego Polski, który urzęduje w Concepcion, jednak kiedy się okazało, że byłoby to pod drzwiami pokoju na szóstym piętrze zwykłej kamienicy, zrezygnowaliśmy z pomysłu. Wróciliśmy za to do poszukiwań zagubionej obrączki, jednak bez rezultatu. Spakowaliśmy manatki i postanowiliśmy wyjechać z miasta, kiedy to zakładając kask na głowę na ziemię upadła obrączka. Hurra! No to jedziemy. Z uśmiechem.
Jeszcze tylko wymiana oleju. Nie warta wzmianki. Gdyby nie dwa powody. Po pierwsze, nie było łatwo znaleźć miejsce na wymianę. Toteż sobie pojeździliśmy po mieście, a tym samym zobaczyliśmy trochę nowych miejsc. Na przykład nowoczesny apartament owiec, przewrócony na bok. Wystarczy taki jeden pełny śpiących mieszkańców, żeby zabrać ze świata kilkaset ludzi. I potem obserwowaliśmy baczniej resztę wysokich bloków. Mnóstwo jest pustych. Niektóre dla tego, że doznały jakichś uszkodzeń, jednak jak się dowiedzieliśmy, ludzie opuścili te wieżowce często po prostu dlatego, że się boją w nich dłużej mieszkać. Mieszkanie pod jednym dachem z rodzicami w drewnianym domku wydaje się być dużo bezpieczniejsze.



Po drugie, olej zmieniał nam mechanik, który być może zmieni nam co nieco styl podróżowania. Otóż bardzo sympatyczny Buzu, pochodzenia rosyjskiego, już kiedyś poznał trójkę podróżujących Polaków (www.moto-panamericana.pl) i przyjął ich do swojego domu. Wraz z kolegą, który go właśnie odwiedził, nie pozwolił nam odjechać, nim nie wykonał kilkunastu telefonów. Buzu należy do klubu motocyklistów, w ramach którego członkowie bardzo aktywnie sobie pomagają. I na nocleg już byliśmy umówieni u lidera regionalnego Lucho Goldwinga, mieszkającego w odległym o jakieś 130 km Los Angeles (jeszcze lepsze że później widzieliśmy też strzałki na Californię i Limę). Po drodze zdołaliśmy przystanąć przy wodospadadzie Salto del Laja, naprawdę pięknego, o szerokim, gwałtownym uskoku.



Zajechawszy przed firmę komputerową Luisa dowiedzieliśmy się, że Luis jest dziś bardzo zajęty, i będzie pracował do późnego wieczora, zaś żony nie ma w domu. Ale możemy spać na zapleczu biura, w sumie śpi tam już ten pracownik, z którym rozmawialiśmy. Znów nam się trafiło. Sucho, ciepło, z prysznicem, i super szybkim łączem komputerowym. Luis przyjechał w międzyczasie do biura i już wiedzieliśmy, skąd ksywa Goldwing. Otóż Luis jest właścicielem Hondy Goldwing (model 2007 to jego czwarty), która waży pół tony, ma silnik o pojemności 1800, radio z czterema głośnikami, klimatyzacje, bieg wsteczny itd.

Oprócz tego Luis ma wiele innych motocykli, ale jego świat to przede wszystkm Goldwing. Tu na zdjęciu akurat z mniejszym modelem, o pojemności jedynie 1300.



Dostep do Internetu sprawil, ze biuro Luisa opuściliśmy dopiero o rekordowej godzinie 15tej kolejnego dnia. Sprawa pogrzebu na Wawelu przykula nas do komputera. Luis, podobnie jak Buzu, na odchodnym wykonal telefon do przyjaciela z Pucon, do którego powoli zmierzamy, wiec mamy nadzieje na poznanie kolejnego członka moto-clubu. Tym bardziej, ze podobno niedlugo wjedziemy w strefe ciągłego deszczu, co nie sprzyja kempingowemu trybowi życia. Póki co jeszcze wciąż niebo nad głowami mamy niebieskie, choć krajobrazy co raz bardziej zielone.

Tymczasem z Los Angeles pomknęliśmy w kierunku kolejnego parku narodowego. I znów trafiliśmy do miejscowości poprzedzającej. Dojechalismy tuz przed zachodem słońca, zziębnięci. I jako ze Magda wciąż nie wyszla z przeziębienia, a ja wlasnie się zaczynałem rozkładać, postanowiliśmy rozbic świnkę i wysupłac grosza na nocleg w miejscowym hoteliku z obłednie miłymi właścicielkami. Skąd Ci ludzie w tak masowej skali biorą tyle ciepła?!

Concepcion - Salto del Laja


Tym samym dojechaliśmy opuściliśmy centrum Chile i wkroczyliśmy w obszar tzw Bliskiego Poludnia, które ciagnie się do polnocnej granicy Patagonii. To jest wiec dobry moment, aby zakończyć ten wpis, może jeszcze dodając kilka słów podsumowania.
Widzieliśmy tereny często omijane przez turystów, którzy z Santiago jadą wprost do Pucon, coś na miarę Zakopanego. Kiedy jedzie się autostradą nie widać za bardzo ani gór, ani nie czuje się bliskości morza. Wystarczy jednak zboczyć, aby znaleźć piękne miejsca, park który odwiedziliśmy był jedynie jednym z wielu, do których można się wybrać. Po drugie, warto spróbować nawiązać kontakt z mieszkańcami, którzy są szalenie ciepli i gościnni. I przede wszystkim, warto nacieszyć się przepiękną pogodą przed wjechaniem w obszary ciągłego deszczu.

Pozdrawiamy bardzo serdecznie.

Michal

11 kwietnia 2010



Znalezienie noclegu w Quintero okazało się nieproste. Nie chcieliśmy spać na dziko na plaży, żeby móc wieczorem się ruszyć z namiotu. A campingu w okolicy żadnego nie było. Większość domów miała jednak dosyć płaski ogród, zaczęliśmy więc pytać ludzi, czy nie wiedzą, gdzie można namiot rozbić – nie używając słowa „camping” albo po prostu pytaliśmy, czy nie można by się rozbić u nich. Każdy twierdził, że u niego to nie za bardzo, ale dwa domy dalej, trzy domy „wyżej” albo pięć niżej można. Chodziliśmy więc tak od domu do domu i zaczynaliśmy mieć już tego szczerze dość, kiedy znalazł się miły człowiek, który przyjął nas z otwartymi ramionami. Na początku wydawało mi się, że nieźle pijany jest. Z czasem jednak okazało się, że taki po prostu jest – zakręcony, wiecznie uśmiechnięty i baaaardzo skory do rozmowy. My też z wielką chęcią z nim rozmawaliśmy – problem tylko, dość znaczący był taki, że wyjątkowo szybko nawet jak na Chilijczyka mówił, a trzeba tu zaznaczyć, że Chilijczycy są naszym subiektywnym zdaniem najszybciej i najbardziej niewyraźnie mówiącym południowoamerykańskim narodem. Opowiadał nam trochę o swoim hipisowskim życiu, o podróżach po Ameryce Południowej, o zaginięciu ojca w czasie reżimu Pinoczeta i o Czerwonym Krzyżu, który bardzo pomagał mu jako osieroconemu dziecku – do tej pory dostaje zresztą od jednej babki ze Szwajcarii, która kiedyś pracowała dla CzK, paczkę z jedzeniem i ubraniami dla wnuków. Teraz wychowuje samodzielnie swoich dwóch wnuków, bo córka ma problemy, a żona pracuje w Santiago.

Noc była wyjątkowo zimna. Nie spodziewaliśmy się, że temperatura spadnie nad morzem do 3-4 stopni. I poraz pierwszy od dawna noc nie była sucha. Tzn nie padało, ale rosa w połączeniu z bryzą sprawiły, że rano obudziliśmy się w zupełnie mokrym namiocie – mimo naszej świetnej wentylacji – czyli spania z otwartym namiotem… Rozgrzewaliśmy się na słońcu chwilę czytając, kiedy gospodarz wyleciał z domu z dwoma dużymi miskami gorącej zupy. W prezencie, żebyśmy się rozgrzali. Super! Tylko, że zupa była zupą z małż…. W sumie nie wiem dlaczego, ale już jako dziecko założyłam, że owoców morza nie lubię i od tamej pory nigdy nie próbowałam się przemóc. Smród dochodzący ze stoisk z owocami morza połączony z przedziwnymi kształtami i obślizgłościami nie zachęcały do jakiejkolwiek próby. Tym razem jednak wyjścia nie miałam, niewdzięcznością byłoby niespróbowanie, tylko jak tu łyżkę do miski włożyć, jak w niej TYLE muszelek????? W pierwszym kroku wygrzebałam to coś z muszelki i nawet dało się zjeść. Później było już tylko lepiej. Fanem małż na pewno nie zostanę, ale przyznaję, że są one jak najbardziej zjadliwe, niektóre nawet całkiem smaczne, a z tych mniej dobrych mały kociak cieszył się niezwykle. Tylko żeby ten piach mniej w zębach strzelał.



Na Wielką Sobotę postanowiliśmy przenieść się do Valparaiso, a tam zaszaleć i jakiś pokój znaleźć jako że od Uyuni nie spaliśmy w łóżku :P A co! Pojechaliśmy tam drogą wzdłuż wybrzeża, mijając kilka mniejszych rybackich wiosek i kilka większych, bardzo blisko Valparaiso – o wyglądzie kurortowym. Bogate apartamentowce, wille, hotele, promenady wysadzane palmami, place zabaw, publiczne siłownie na świeżym powietrzu – ot taki klimat Vina del Mar. Do tego oczywiście szerokie, złote plaże z mnóstwem cieszących się z długiego weekendu ludzi. Było nam w swetrach (które zostały na nas po zimnej nocy) i kurtkach motocyklowych straaasznie gorąco, postanowiliśmy więc, że wrócimy do Vinia del Mar w niedzielę lub w poniedziałek. I pojechaliśmy do Valparaiso.



Quintero - Valparaiso


Szukanie hotelu w Valpo to sprawa bardzo niełatwa. Ogólnie niełatwo się tam czegokolwiek szuka, bo miasto to jedna wielka plątanina pagórków i prowadzących przez nie jednokierunkowych dróg. Jazda na naszym przeładowanym motorze z wciąż niedziałającym kierunkowskazem była dla mnie lekko mówiąc męcząca. W miarę szybko na szczęście udało nam się znaleźć hotel – polecany w LP jako najtańsze miejsce do spania w Valpo – m.in. przez to, że w jednej z najgorszych dzielnic – dzielnicy portowej. Okazało się jednak, że pełny. Na szczęście babeczka powiedziała, że dwa domy dalej ludzie wynajmują kilka pokoi w swoim mieszkaniu. I był to strzał w dziesiątkę. Bardzo ładne, stare wnętrze, wielki pokój w dwoma łożkami, szafą, stołem z dwoma fotelami, stolik z lampką nocną i co najpiękniejsze – duże okno z widokiem na morze. Wszystko to za 9000 chilisjkich pesos, czyli jakieś 54zł, co jak na Chile jest niezłą taniochą (dla porównania za beznadziejny camping w San Pedro płaciliśmy 8000 pesos). Jakby ktoś był zainteresowany dom (niebieski) znajduje się na rogu ulicy Merlet i Castillo (ostatnie drzwi od ulicy Merlet). Wrażenia ze spania w łóżku poraz pierwszy od trzech tygodni – no cóż fajnie było przypomnieć sobie, że można śpiąć podgiąć nogę albo położyć obie nogi tak, żeby jedna drugiej nie dotykała :P
W Valparaiso spędziliśmy prawie 3 dni. Dosyć aktywne trzy dni, takie po uliczkach-szwędacze trzy dni. Bo na tym właśnie polega zwiedzanie Valparaiso. Nie ma w nim jakiś wielkich zabytków, nie chodzi się więc od pałacu do muzeum i od muzeum do placu, a po prostu od uliczki do uliczki, gdzie nogi zaniosą. Cały naprawdę nie-bylejaki urok Valparaiso tkwi właśnie w jego pagórkowatym położeniu, w wijących się po tych pagórkach uliczkach i w kolorowych domach. Efekt kolorowych domów jest szczególnie wyjątkowy w słońcu, nie tylko przez większą intensywność kolorów i tło w postaci niebieskiego nieba, ale i przez to, ze większość domów pokyta jest blachą, która bardzo ciekawie załamuje promienie słoneczne.



Mimo tego niepowtarzalnego uroku Valpo nie ma jednak wcale sielankowego charakteru. Z wyjątkiem może Cerro Concepcion i Alegre, gdzie mieszka mnóstwo obcokrajowców i bogatych Chilijczyków, przez co obejścia i domy same w sobie są bardzo zadbane. Reszta miejsc sprawia wrażenie różne, często ponure, ale i bardzo klimatyczne. Wąskie ulice, obdrapane domy, graffiti na murach, a czasami i na elewacjach. Ciągnące się, słabo oświetlone schody z wszechobecnym smrodem sików. Do tego od czasu do czasu klimatyczna knajpa z tarasem z widokiem na kolorowe domy i ocean. I placyk, na którym można usiąść w cieniu drzew i po prostu popatrzeć.



Valparaiso to najważniejszy chilijski port i drugie po Santiago najważniejsze miasto Chile. Hiszpanie używali go do wysyłki złota i innych pozyskiwanych w Ameryce Południowej produktów. Największy boom przyszedł jednak wraz z gorączką złota w Kalifornii i wzrostem zapotrzebowania na chilijska pszenicę. Jako pierwszy znaczący port po opłynięciu Przylądka Horn, Valparaiso stało się jednym z najważniejszych centrów biznesowych na Pacyfiku oraz stolicą finansową Chile. XX wiek przyniósł ze sobą jednak ciężkie czasy. Na początku wieku miasto zostało dotkliwie zniszczone przez trzęsienie ziemi. Później otworzono Kanał Panamski. I mimo, że Valpo w ostatnich latach mocno ożyło, dzięki ponownemu wzrostowi znaczenia portu i coraz liczniej napływających turystach – w wielu miejscach czuć ten klimat podupadłej świetności. Valparaiso słynie zresztą w Chile z dosyć dużej przestępczości. Właściciel naszego domu mówił nam, że jeszcze kilka lat temu strach był wyjść po zmroku. Teraz koło placu, przy którym mieszkaliśmy zamontowali kamery i jest dużo lepiej, ale na dole (przy porcie, w sercu dzielnicy portowej) i na górze, wciąż po zmroku jest niebezpiecznie. A i w ciągu dnia wielu turystów jest okradanych, niedaleko musimy szukać przykładu – Alinie i Krzyśkowi ukradli tu aparat. Machencjusz stwierdził jednak, że ludzie w Chile są przewrażliwieni i postanowił zostawić motor na ulicy, coby przetestować bezpieczeństwo miejsca. I tak smok, po raz pierwszy w swoim południowoamerykańskim życiu spędził dwie noce na ulicy. Pozostawię to bez komentarza (=co jest chyba wystarczającym komentarzem).



W Valparaiso przyszło nam spędzić już drugą w życiu poza Polską Wielkanoc. Dziwne to były święta. W Valparaiso i okolicach panował klimat urlopowo-wakacyjny. Wszystkie biznesy zorientowane na turystów były pootwierane. Atmosferę Świąt można było poczuć jedynie w kościele. A i to odczucie było dziwne. W Wielki Piątek (w Quintero) Nabożeństwo zostało sprowadzone do spotkania dziękczynnego za uchronienie regionu przed tsunami. Ludzie klaskali, tańczyli, zza kapliczki były wyrzucane wstążki, a ksiądz co chwile krzyczał do mikrofonu – Chrystus żyje!, jak przecież właśnie umarł. Msza niedzielna była normalną Mszą, z tą tylko drobną różnicą, że co chwilę ludzie bili brawo, a jak za cicho powiedzieli Alleluja ksiądz zwracał im uwagę, że za cicho i trzeba powtórzyć, bo się nie liczy :). Ot taka emocjonalna specyfika lokalnego Kościoła.



Valparaiso


W poniedziałek było już po świętach, miasto ożyło, a my ruszyliśmy w stronę Santiago, mimo, ze mieliśmy w pierwotnych planach Vina del Mar. Po raz kolejny już raz dostaliśmy nauczkę, ze nic nie można odkładać na później. Niebo spowite było tak grubą warstwą chmur, że zupełnie sensu nie było jechać na plaże, nad ocean. W połowie drogi między Valpo a Santiago wypogodziło i do Santiago wjechaliśmy w zupełnie bezchmurnym niebie. I znowu pojawił się problem, gdzie spać? Najbliższy camping kilkadziesiąt kilometrów za Santiago, co nawet przy posiadaniu motoru jest kiepską opcją. Hotele w mieście z kolei bardzo drogie. Postanowiliśmy jednak wybrać opcję hotelu na jedną noc i ograniczyć zwiedzanie do popołudnia i całego dnia następnego, a na kolejną noc pojechać pod namiot, pod Santiago. I tak wylądowaliśmy w Hotelu Casa Roja – prowadzonym przez Australijczyków. Dawno, bardzo dawno nie byliśmy już w takim backpackerskim miejscu. Z wielką kuchnią, salonem z telewizorem, Internetem bezprzewodowym i mnóstwem ludzi, których przez nasz styl podróżowania spotykamy bardzo mało. Nawet basen był :). Hotel robił bardzo pozytywne pierwsze wrażenie – w starej kamienicy, przestrzenie wspólne ładnie odrestaurowane – pokoje jednak, jak na tę cenę (płaciliśmy za dwójkę – prawie 120zł) kiepskie. Podłużna cela z wysokim sufitem, wyposażona w trzy łóżka i mikro szafeczkę nocną. Bez okna.



Santiago z całą pewnością nie jest najładniejszym, najciekawszym ani najbardziej niezwykłym miastem w Ameryce Południowej. Santiago jest trochę tym, czym Warszawa wśród stolic europejskich. Zabudowania jak z Marszałkowskiej mieszają się z nowymi biurowcami i starymi kościołami. Gdzieniegdzie zielony plac wysadzany palmami, na ulicach bardzo dużo ruchu. Widać zdecydowanie szybsze tempo życia miasta i większą zamożność mieszkańców. Na pewno imponuje dojazd do stolicy Chile – sieć autostrad oplata całe miasto. I położenie miasta na tle ośnieżonych Andów -choć to widać rzadko, przez duże zanieczyszczenie powietrza w okolicach Santiago.

Architektonicznie jednak Santiago nie jest ciekawe. Półtora dnia z zupełności więc nam wystarczyło, żeby obejść co ładniejsze miejsca, a i czas na zobaczenie ćwierćfinału Ligii Mistrzów – Arsenal - Barcelona znaleźliśmy. Resztę zobaczycie na zdjęciach.

Kwintesencja Santiago:



Wieczorem, po meczu, spakowaliśmy motor i mimo, że słońce było już w zaawansowanej fazie zachodzenia, rozpoczęliśmy naszą jazdę na południe. Dojechaliśmy już o zmierzchu do miejscowości Pirque, gdzie następnego dnia chcieliśmy zobaczyć winnicę – Concha y Toro – jednego z światowych liderów produkcji wina. Wiedzieliśmy, że campingu tam nie będzie, liczyliśmy jednak na to, że uda nam się znaleźć jakiś dobrych ludzi, którzy przygarną nas do swojego ogródka. Mimo, że noc zaufania nie budzi, drugi dom, do którego zajechaliśmy udostępnił nam kawałek swojego pola. Babeczki były co prawda na początku trochę nieufne, bo jak się okazało, zajechaliśmy do Ośrodka Terapeutycznego, w którym są prowadzone terapie odchudzające, antystresowe itp. itd. Ogród służy więc do spacerów w przerwie między zajęciami, a nie do campowania :P Rozbiliśmy więc namiot pomiędzy białymi różami, krzakami lawendy i eukaliptusami, babeczki spisały numery naszego paszportu (na wszelki wypadek) i zasnęliśmy w boskiej woni otaczających nas roślin. Jeden z ładniejszych noclegów :P

Madziula

P.S. Jesteśmy własnie w okolicach Talci w Chile, w ciągu najbliższych 2-3 dni nadrobimy resztę zaległości.
P.S.2 Zdjęcia dodamy prawdopodobnie jutro, jak tylko znajdziemy WiFi.

5 kwietnia 2010



Mendoza, trzecie największe miasto w Argentynie, po Buenos Aires i Cordobie. Stolica winna Argentyny, daleko przed Cafayate. Patrząc na mapę kontynentu, leży na samym zachodzie Argentyny, mniej więcej w centrum (jeśli chodzi o oś Północ Południe), mniej więcej na wysokości Santiago de Chile.

Tyle że jak się wjeżdża do Cafayate, to od wielu kilometrów gdzie się nie spojrzy widzi się winogrona. A nasz wjazd do Mendozy był zupełnie inny: po zjechaniu z gór, z przełęczy 3000 na jakieś 700 mnpm, znów było gorąco i sucho i wokół nas wysuszone pustkowia, z licznymi zakładami cementowymi. Zaliczyliśmy wjazd tylnymi drzwiami.
Zainstalowaliśmy się na kempingu, tym razem prywatnym a nie miejskim, co pociągnęło za sobą wzrost kosztów (30 zł za dwójkę) plus jakości usług – WIFI we własnym namiocie!

Wielki kompleks parkowo-rekreacyjny San Martin izolował nas od nieodległego centrum. Mieszkaliśmy więc stosunkowo niedaleko, i wjazd do miasta przez bramę parku, która wydawała się być odkupiona od królowej angielskiej – tak była wielka i imponująca, nagle przenosił nas do tętniącego centrum życiem. Wrażenie, jakbyśmy nagle znaleźli się w jakimś śródziemnomorskim kraju.

Słońce jest tu bardzo mocne, a samo miasto wybudowane na pustyni. Zaskakuje jednak wszechobecna zieleń, nawadniana wodami doprowadzanymi tutaj z Andów. Szerokie aleje wysadzane są drzewami o bardzo potężnych koronach, które zacieniają ulice i chodniki. Po chłodnej nocy poranki są długo rześkie, lecz z każdą godziną temperatura powietrza stale rośnie, osiągając kulminację koło zachodu słońca, kiedy nagrzane budynki i nawierzchnie oddają ciepło zgromadzone w ciągu dnia. A więc klimat przyjemny.



Centrum miasta zajęte przez wielki Plac Niepodległości, który w zasadzie jest parkiem z wielką fontanną pośrodku, bardzo popularnym wśród mieszkańców, w tym silnej rzeszy hipisów, miejscem. Cztery mniejsze place znajdują się kilka przecznic od każdego z rogów wielkiego placu, tak więc co chwilę trafiamy w jakieś miejsce, gdzie można nieco przycupnąć i poobserwować mieszkańców. Wszyscy wyglądają w pełni europejsko, tyle w odróżnieniu od nas całkiem zadbani. Bardzo sympatyczni, chętni do rozmowy i pomocy.

Jak tylko przyjechaliśmy do centrum motocyklem, z miejsca zatrzymały się dwie różne osoby i zaczęły z każdym z nas z osobna rozmawiać, wypytując o to skąd jedziemy, skąd jesteśmy, i też doradzając co warto zobaczyć. Żeby nie było nam ciężko, kaski udało nam się zostawić w punkcie ksero, przed którym na chodniku zaparkowaliśmy nasz motor.

Zszedł więc nam cały dzień na miłym cieszeniu się atmosferą pierwszego dużego miasta od czasów Salty, a tym bardziej cieszenia się nim po kilku spokojnych dniach spędzonych w Barrealu, gdzie było więcej spokoju i izolacji niż dobrej kawy czy dostępu do informacji. Wieczorem więc w kafejce internetowej siedzieliśmy do jej zamknięcia koło 22giej. Czas więc było wracać na kemping.

Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wróciliśmy po nasz motor i zastaliśmy puste miejsce. Niedowierzanie. Czyżby ukradli? A może odholowali za niewłaściwe parkowanie? Różne myśli po głowie biegały, niemniej efekt był taki że motoru ani widu ani słychu. Tylko na drzwiach zamkniętego już punktu ksero wywieszona kartka z napisem „guarde la moto!” – pilnuj motocykl! Podeszło do nas dwóch pijaczków, którzy zaczęli nas wypytywać gdzieśmy tak długo byli, że motocyklu nie ma itd. Ale szybko powiedzieli, że właściciel punktu ksero schował motocykl do siebie. Wydawało nam się, że trochę mały był ten punkt jak na nasz motor, ale ulżyło mi. W sumie to dopiero teraz się nad tym zastanowiłem co napisałem, i doszedłem do tego, że na kartce było napisane guarde z akcentem na końcowe e, czyli już znaczenie tego jest inne, bo oznaczałoby to: schowałem motocykl. No tak, proste…

Ucieszyliśmy się więc z faktu że smok jest bezpieczny, uśmialiśmy trochę z całej sytuacji, bo daliśmy panu do przetrzymania kaski, a ten się poczuł za cały motocykl odpowiedzialny. Czekał na nas jeszcze 45 minut od zamknięcia sklepu, a i musiał włożyć niemały trud w przepchanie motocykla, bo przecież miał założoną blokadę na przednim kole.

Na kemping więc dojechaliśmy lokalnym autobusem. W Mendozie, podobnie jak w Salcie, na przystankach nie uświadczysz żadnego rozkładu jazdy, czy też schematu linii, zaś nazewnictwo czy też numeracja tras posiada sobie znaną logikę którą znają wyłącznie lokalni.
Z samego rana, czyli już gdzieś koło 10tej siedzieliśmy w autobusie do centrum, który okazał się zbierać ludzi z wszystkich okolicznych osiedli, więc jadąc przez rondo na wprost mieliśmy szansę sprawdzić wcześniej pozostałe 3 drogi do niego prowadzące.

Do punktu ksero podeszliśmy skruszeni, z delikatnym uśmiechem. Smok już stał na zewnątrz, choć brakowało mu trochę bagaży. Właściciel uśmiał się jak nas zobaczył. Żeby wprowadzić motor do małego wnętrza musiał poodpinać boczne torby, jak również, co oznajmił z wielką dumą, rozbroić naszą blokadę na koło (pierwszym lepszym kluczem od ksera)... Brawo że sobie poradził z jej otwarciem, tyle że już się nie zamyka. Madziula więc przerażona, że każdy złodziej mógł nam to już wcześniej otworzyć, a ja wkurzony, że na ostatnie tygodnie pozostajemy bez żadnego zabezpieczenia. To, jakie by nie było, z całą pewnością zniechęcało drobnych złodziejaszków….

Tymczasem przyszedł czas na poznanie dumy Mendozy, czyli wina. Winnice znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie miasta i zajmują rozległe, lecz zwarte płaskie okolice. Bardzo popularnym zajęciem jest wypożyczenie roweru i zwiedzanie kilku kolejnych winnic , których gwoździem programu jest degustacja. Madziuli bardzo zależało na poznaniu winnicy, bo nigdy wcześniej nie miała okazji czegoś takiego zobaczyć, więc pojechaliśmy. Kierując się naszym przewodnikiem udaliśmy się do niewielkiej rodzinnej winnicy Di Tomasso.



Stary budynek, tuż za nim stoliki zajęte przez turystów, 3 metry dalej zaczyna się pierwszy rząd czarnych winogron. Malbec. Cabernet-Sauvignion nieco dalej. Cały tour jest bardzo dopracowany. Pieniądze kasowane na wejściu, i już zabiera nas sympatyczna pani przewodniczka do starego budynku, w którym obecnie produkcja już nie ma miejsca, została przeniesiona do nowszych pomieszczeń. My więc widzimy tylko wielkie ceglane pojemniki do fermentacji wina, gdzie możemy zobaczyć wciąż nalot z wina na betonowych ścianach wyścielonych woskiem i suficie. Możemy zobaczyć butelki wina , które się teraz w tych pomieszczeniach przechowuje. Już po chwili stoimy przy dębowych beczkach, w których niektóre gatunki wina dojrzewają przez połowę roku lub też dwie, co zależnie od klasy wina. Najtańsze wina nie leżakują w beczkach w cale, tylko od razu trafiają do butelek, gotowe do picia. Stąd już tylko krok do prezentacji całego asortymentu ustawionego na półeczce, z cenami nie aż tak wysokimi. Jeszcze tylko pokazanie ściany z dyplomami i drugiej z zestawem kolekcjonerskich butelek wybitnych roczników, których tradycyjne etykiety są zastąpione przez odręcznie sporządzone podpisy wnuczki założyciela winnicy.
To zapraszam na degustację. To – młody Malbec (22A$), to Cab-Sau. leżakujący w beczce 0,5 roku (32A$), a to Malbec z beczki 1 rok (42A$). Prawda że najlepszy? Trudno się nie zgodzić. 4 inne osoby, testujące z nami, również kiwają głowami, ale jakoś nikt nie kupuje. Tamci jadą jeszcze do innych winnic, przecież to była dopiero ich trzecia. A my do Mendozy. W Chile postaramy się znaleźć takie miejsce, gdzie ktoś naprawdę pokaże nam jak to się wszystko robi, a może nawet da skosztować coś ciekawego i coś od serca opowie, trochę czasu poświęci. A tutaj kolejna przetwórnia turystów. Dwa zdanka, fotka z beczkami, które są pierwszą rzeczą która się turyście kojarzy z winem , a potem już możemy zaczynać podchody sprzedażowe. Ale nie nachalne, bo turysta wtedy się zaperzy i nie kupi tyle, ile kupi jak mu się nie będzie nakazywało. Wiecie o co chodzi, nie będę się dalej rozpisywał.
Tyle o wrażeniach z Mendozy. Resztę niech dopowiedzą zdjęcia.

Mendoza


Jak wspomniałem, Mendoza leży na wysokości Santiago de Chile. Autobusy jadące z Santiago do Buenos Aires przejeżdżają przez Mendozę. Czas więc na przejazd do Chile, gdzie planowaliśmy spędzić Wielkanoc.



W stronę gór, ciągnęło wiele Argentyńczyków, dla których Wielki Tydzień to krótkie wakacje i jedna z ostatnich możliwości spędzenia czasu na dworze w cieple przed zimą. Z równin koło Mendozy szybko dojechaliśmy do koryta rzeki Mendoza, która wypływa z Andów. Jej doliną wjechaliśmy pomiędzy wysokie góry, szybko dojeżdżając do miejscowości, gdzie na każdym kroku widzieliśmy absurdalnie wyglądające obecnie wypożyczalnie łańcuchów górskich dla samochodów czy też sprzętu narciarskiego. Otaczające nas góry stawały się co raz to masywniejsze, a widoki prześliczne. Jazdę utrudniał bardzo porywisty wiatr, spowalniały też widoki, dla których co chwilę zatrzymywaliśmy się by zrobić zdjęciem. Czas szybko płynął, a ze strony Chile stopniowo zaczęły napływać pierzaste chmury. I niestety zepsuły nam odbiór najważniejszego punktu tego dnia.



Najważniejsza droga łącząca Chile z Argentyną, którą jechaliśmy, jest poprowadzona tuż koło najwyższej góry Ameryki Południowej, Aconcagua. W zasadzie jest to najwyższy szczyt poza Himalajami, osiągający prawie 7000 metrów. Zboczyliśmy nieco w dolinę, która do niej prowadzi, tak że byliśmy całkiem blisko, mogąc podziwiać jej rozmach, granitowe skały i wielkie jęzory lodowców, jednak szczyt był spowity chmurami. Stojąc w punkcie widokowym na ok. 3000 metrach wciąż jednak bliżej nam było w pionie do Mendozy niż na szczyt. Żeby na niego wejść, potrzebne by było mnóstwo pieniędzy i czasu. Opłaty na rzecz parku, wynajęcie przewodnika i muła sprzętu itd. na prawie 3 tygodnie, które są potrzebne na zdobycie szczytu i aklimatyzację, są nieproporcjonalnie droższe niż wejście na Huayna Potosi (co zrobiliśmy w La Paz). Wejść na szczyt jest kilka, z czego najprostsze jest podobno naprawdę jak na te wysokości proste, natomiast najtrudniejsze (przez „Polski Lodowiec"! - polska ekspedycja prowadzona przez Konstantego Narkiewicz-Jodko w 1934 roku po raz pierwszy weszla na Aconcague ta wlasnie trasa) wymagające dużych umiejętności.

Mendoza - Aconcagua


Stąd do granicy już kilka kilometrów, rozbiliśmy więc namiot w nadgranicznej osadzie, i tuż po zachodzie słońca, próbując złapać sen, znaleźliśmy się w śpiworach, zakrywając po czubek nosa.
Było zimno, ale nie rekordowo. Na pewno kilka stopni poniżej zera. Zobaczcie co utworzyła woda tryskająca z węża ogrodowego.



W lokalnej restauracji, przypominającej schronisko górskie udało nam się wypić coś ciepłego, szybko więc zaczęliśmy normalnie funkcjonować i spakowawszy motor ruszyliśmy w kierunku Chile. Zaraz za miejscowością jest wjazd do tunelu pod łańcuchem górskim, przez który przebiega granica państw, jednak można jechać również starą drogą, po serpentynach na przełęcz ponad 3800 m, co oczywiście wybraliśmy. Na przełęczy stoi pomnik Chrystusa Rozjemcy z 1904, postawiony na pamiątkę zakończenia sporu o granicę Argentyny i Chile. Wiele pamiątkowych tablic przymocowanych do podstawy pomnika, w tym dla Jana Pawła II za zasługi w krzewieniu braterstwa i przyjaźni pomiędzy tymi krajami. Miejsce jednak jest przepiękne ze względu na widoki.



Polodowcowe gignatyncze doliny, wystający zza innej góry szczyt Aconcagui, z drugiej strony ośnieżona Góra Tupungato. Przepięknie. Staramy się nacieszyć oczy i uwiecznić moment aparatem, po czym zjeżdżamy do Chile. Tam dopiero po kilku kilometrach wspólna granica. Pierwszy raz coś takiego widzimy w Ameryce Południowej. Zawsze granica niosła za sobą rodzielone służby dwóch krajów, zupełnie ze sobą niewspółpracujące, po dwóch stronach granicy. A tutaj razem. Wspólne budki imigracji dwóch krajów, potem celników itd. Wspólne formularze. Co ciekawe, mamy wrażenie że zamiast ograniczyć ich liczbę, dostajemy do wypełnienia więcej niż zazwyczaj, i trochę się w tym gubimy. Każdy mówi co innego, odsyłają nas od budki do budki. Z czasem jednak udaje nam się przejechać ostatnią bramkę i jesteśmy w Chile, po raz trzeci już :P

Zaraz za granicą wjeżdżamy do kurortu narciarskiego, gdzie przecieramy oczy na widok pięknego jeziora wypełniającego dolinę, próbujemy wyobrazić sobie, po którym stoku za kilka miesięcy zaczną jeździć zawodnicy przygotowujący się do nowego sezonu i jedziemy dalej. I tutaj szczęka w dół. Tak jak po stronie argentyńskiej cały czas jechaliśmy stale lecz pomału do góry wzdłuż rzeki Mendozy, tak tutaj witają nas agrafki serpentyn, znacznie przyspieszające wytracanie wysokości. Nie mija wiele czasu, a góry zostają za nami, a wokół widzimy jedynie niewysokie pagórki. Jedziemy nad morze, na plażę niedaleko Valparaiso, bardzo ważnego portu międzynarodowego na Pacyfiku, słynącego z kolorowych domów.



Krajobraz szybko stał się bardzo rolniczy i zaczęliśmy dostrzegać pierwsze winnice, pola wysuszonej kukurydzy, drzew owocowych. Co chwila wjeżdżaliśmy do mniejszych lub większych wiosek. Inny świat. Naprawdę niewiele trzeba było odjechać od Mendozy, aby znaleźć się na półpustyni. A tutaj wylądowaliśmy w środku kraju, tak niedaleko od jego stolicy, wykorzystanym w 100% na produkcję PKB. I geografia Chile wciąż zadziwia, co to za kraj, który rozciąga się na 5000km Pn-Pl, zas z przeleczy na granicy z Argentyna nad Ocean jest nie wiecej niż 200km. A jeszcze po tym jak przez 5 dni ciągłej jazdy nie udalo nam się zauważyć stalej zmiany w krajobrazie Argentyny, tutaj zmiana następują z kilometra na kilometr. I za kolejna górką widzimy Ocean. Wybrzeże w tym miejscu obfituje w niewielkie miejscowości rybackie przeplatające się z wypoczynkowymi. Campingów w okolicy brak, więc trochę nam czasu schodzi żeby znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Lądujemy u pewnego pana na podwórku na mięciutkiej trawie.

O tym co dalej, doniesiemy niebawem!

Pozdrawiamy i dołączamy kolejny album ze zdjęciami

Aconcagua - Quintero


Michał