Dyskretny nocleg u p. terapeutki sprawil, ze rano obudziliśmy się kilka kilometrow od winnicy, do ktorej postanowiliśmy się wybrac. Jednak jak zwykle udalo nam się zaprzepaścic szanse na efektywne wykorzystanie czasu. Odkrycie, ze w naszym poprzednim hostelu susza się nasze dwa szybkoschnące reczniki sprawilo, ze zanim dojechaliśmy do winnicy, musieliśmy obrocic w te i z powrotem do centrum. A w hotelu skusiliśmy się na śniadanko i skorzystanie z neciku. Tu zastala nas wiadomość, ze pewien mechanik który odkupil za grosze od turysty motocykl taki jak nasz, w którym zepsulo się sprzęgło, którego naprawa była już nieoplacalna, zdecydowal, ze zamiast sprzedac motocykl na czesci (a nam się oczy na amortyzator swiecily), wyremontuje go sobie. Ale koniec końców udalo nam się przed winnice zajechac.
Concha y Torro jest największym producentem win w Ameryce Łacińskiej a i jeden z głównych graczy na swiecie. Produkuje przerozne wina ze wszystkich polek cenowych i gatunkow winogron, uprawianych w wielu roznych dolinach w Chile. W Polsce pewnie jeden z Was pil wino Casillero del Diablo. To wlasnie od nich. Z dwoch dostępnych opcji wizytacji wybraliśmy opcje tansza. Standardowe oprowadzanie zawiera zobaczenie z zewnatrz rezydencji w której mieszkal kiedys założyciel (swoja droga był owczesnym ministrem finansow), spacer po ogrodach, pokazanie krzewow winogronowych, w tym zademonstrowanie roznic pomiedzy roznymi szczepami, których to do konca nie mogliśmy uchwycic, mówiąc szczerze. Pozniej wizyta w magazynach beczek – tutaj naprawde lezaly ich setki. Dodatkowo widzieliśmy puste beczki cale umorusane na czerwono. Otoz w wyniku trzesienia ziemi beczki im pospadaly na ziemie, i wylaly się miliony litrow wina. Naprawde musieli mieć niezle spustoszenie, na szczecie byli ubezpieczeni.
Jak zwykle nieodłącznym elementem jest degustacja win. Tym razem spróbowaliśmy tylko dwoch win, i to roznych kolorow, wiec dosyc trudno mowic tu o degustacji czy tez możliwości dokonania jakichs porównań. Dla chetnych oczywiście dodatkowo możliwość zjedzenia objadu w restauracji czy tez dalszej degustacji. Skusilismy się na dodatkowy kieliszek. Wizyta nie była jakims wielkim przezyciem dla nas, i na pewno nastepny raz wybierzemy się na taki tour tylko wtedy, kiedy prywatnie zaprosi nas jakis właściciel malej winnicy, kiedy to dostanie wiecej informacji i wina. Niemniej wywarla wpływ na nas: od tego czasu o ile pijemy wino, jest nim szczep Carmenere, który w Europie zostal zniszczony przez mszyce (Filoksera), zas tutaj dzieki izolacji udalo się go zachowac. Po drugie, już nie pijemy wina z naszych metalowych kubeczkow: w winnicy każdy może zachowac swoch kieliszek, tak wiec staramy się dowieźć możliwie daleko nasze dwa prawdziwe kieliszki. Nielatwe zadanie.
Po winnicy pognaliśmy szukac baru, w którym moglibyśmy zobaczyć ćwierćfinał Ligi Mistrzów. I mimo że udało się nam nie dużo spóźnić, już na wejściu nasza drużyna przegrywała 0:2. Ale futbol zmienny jest, zadowoleni ze zwycięskiej przegranej 3:2 ruszyliśmy aby oddalić się od Santiago i znaleźć kemping. Kemping z przesympatycznymi psami udało się znaleźć jeszcze za dnia. Na 7 sąsiadujących kempingów, byliśmy jedynymi gośćmi. Wakacje oczywiście już dawno minęły, jednak prawdziwe spustoszenie w turystyce wyrządziło trzęsienie ziemi. Podejrzewamy, że większość zagranicznych turystów omija ten obszar Argentyną.
Kolejny dzień spędziliśmy głównie na siedzeniu motocykla, jadąc autostradą na południe. Droga prowadzi przez tereny rolnicze, gdzie nie spojrzymy, tam winnice i sady. I tak przez dziesiątki czy setki kilometrów. Dodatkowo całkiem sporo zabudowy. Czy to nigdy się nie skończy? Stopniowo zauważamy, co raz większe, choć punktowe ślady niedawnego trzęsienia ziemi. Najbardziej, i najbardziej spektakularnie ucierpiały wiadukty i mosty. Zobaczcie:
Po drodze mijamy zjazdy na miejscowości o ciekawych nazwach. Jedna nazywa się Polonia (pytaliśmy i mieszkańcy nie wiedzą skąd właściwie ta nazwa), druga Peor es Nada, co można by przetłumaczyć na polski jako „Nie ma nic gorszego”. Tam już nie zjeżdżaliśmy, choć pytanie o genezę nazwy nadal nas nurtuje. (Dopiero później dowiedzieliśmy się, że znaczenie nazwy jest trochę inne: Lepszy rydz niż nic)
Na wieczór planowaliśmy zjechać w góry do Parku Narodowego Lircay, ale jak to czasem bywa obsuwa spowodowała, że zostaliśmy w San Clemente, jakieś 45 km od parku. Nocleg jeszcze 12 km od wioski, gdzie pozwolono nam rozbić namiot na terenie jakiegoś ośrodka turystycznego, który wziął od nas za to 16 dolarów – strasznie dużo. Gdyby nie to że mieli ciepłą wodę, rozbilibyśmy się za płotem za darmo. Trudno.
Rano obudziliśmy się w paskudnej mgle, której jakoś słońce nie mogło wypalić.
Trudno się w takim zimnie i takiej wilgoci śpieszyć z pakowaniem. Wraz z wzniesieniem się na pewną wysokość, mgły zostały w dole, my zaś cieszyliśmy się z przepięknej pogody. Nie trudno przewidzieć, że zanim dojechaliśmy do Parku i byliśmy gotowi wyruszyć na szlak, była już 13ta. Zamierzaliśmy przejść 7 godzinny szlak, więc było jasne, że nasza dzienna wycieczka rozłoży się na dwa dni. Przeszliśmy jedynie 2,5 godziny przez las lekko się wznosząc do zacisznego pola namiotowego. Stamtąd już bez plecaków pobiegliśmy na zachód słońca do punktu widokowego (niecała godzina w jedną stronę), gdzie rozciągała się spektakularna panorama na dno głębokiej doliny, jak również na okoliczne wierzchołki wulkanów. W takch momentach radość z danej chwili napełnia cały umysł.
Strażnik parku, z którym konsultowaliśmy trasę, mówił nam, że następnego dnia potrzebujemy jakieś 8 godzin na odcinek który sobie wyznaczyliśmy, więc najlepiej jak wyruszymy już o 7dmej rano. Tym bardziej że o 17tej zamyka bramę Parku. Rano więc sprężyliśmy się do tego stopnia, że już o 10tej opuściliśmy obozowisko. Trzeba przyznać, że mieliśmy pietra o czas, więc się dosyć spieszyliśmy. Po niecałej godzinie wyszliśmy poza granicę lasu, po kolejnych 45 minutach byliśmy na szczycie, który ma formę bazaltowej platformy. Widoki znów na dolinę i wulkany. Ależ jabłko smakuje w takim miejscu. Kolejne godziny zeszły nam na marszu grzbietem łańucha górskiego, skąd co chwilę podziwialiśmy widoki w każdym kierunku, w tym nizinę z której przyjechaliśmy, wciąż spowitą we mgle (a było popołudniej), aż wreszcie ujrzeliśmy Lagunę Alto (Jezioro Wysokie). Widok w sumie trochę jak z Tatr, niemniej super. Potem już tylko marsz w dół i po dołączeniu do wczorajszej drogi przez las, do bram parku. Byliśmy całkiem nieźle zmęczeni, jednak zadowoleni, humory dopisywały. Co prawda plagą są tu osy, które jeśli się tylko przystanie, nadlatują dziesiątkami z każdych stron wyczuwając jedzenie w plecaku, jak również chodzenie utrudnia ścieżka która pokryta jest kilkucentymetrową warstwą pyłu, którego nie da się nie wzbić maszerując, co baaardzo utrudnia oddychanie. Pierwszy raz coś takiego widziałem. Jak powiedziałem jednak, nastroje mieliśmy przednie. Strażnik się niezwykle ucieszył z faktu, że wycieczka nam się bardzo podobała. Ale w drugim zdaniu z poważną miną oznajmił, że w międzyczasie umarł nasz prezydent. I opowiedział wszystko co usłyszał z radia, a co w głowach nie chciało nam się pomieścić. Szybko więc spakowaliśmy motor i pojechaliśmy do San Clemente, gdzie w kafejce internetowej siedzieliśmy do jej zamknięcia, chłonąc informacje z Polski. Materiału do późniejszej dyskusji mieliśmy więc wystarczająco dużo. Na nocleg rozbiliśmy się za pobliską stacją benzynową i muszę przyznać, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów sen nieprędko przyszedł.
Następnego dnia całe przedpołudnie pisaliśmy poprzedni wpis na blogu, jak również czytaliśmy kolejne wiadomości napływające z Polski. A że należał nam się prysznic, nie wiele kilometrów ujechaliśmy, znajdując go na autostradowej stacji benzynowej (info praktyczne, prysznice są na każdej stacji Pronto koncernu Copec). Tyle że oprócz prysznica dostępny był również bezprzewodowy Internet, więc znów zagłębiliśmy się w lekturze serwisów informacyjnych. Jak tu myśleć o podróży w takim momencie, potrzeba informacji zwyciężyła nad podróżniczą. Nadchodzący zachód słońca przepędził nas wreszcie, opuściliśmy autostradę na najbliższym zjeździe, i zaczęliśmy szukać noclegu. Ależ się nam trafiło! O ludziach tutaj mówi się, że ich serca wypełniają całe klatki piersiowe, i wiele w tym prawdy. Poprosiliśmy pewnego gospodarza o możliwość rozbicia namiotu na jego posesji, a on, posiadający gospodarstwo rolne, udostępnił nam swoje budynki socjalne przeznaczone dla pracowników. Zamiast więc kryć się przed zimnem, mogliśmy cieszyć się z ciepłego i suchego pomieszczenia, z dostępem do wody i prądu. Dla Was to nie brzmi zbyt luksusowo, dla nas owszem :) Tym bardziej, że Madziula się nieco przeziębiła, więc wyzdrowieć nie łatwo w namiocie.
Nad ranem obudziła mnie Madziula swym skokiem. Jako że katar ją męczył tak, że sen miała dość płytki, odczuła coś, co od dawna poczuć chcieliśmy. Trzęsienie ziemi. Tutaj są one na porządku dziennym. Po kilka na dzień. Nie mocne, jednak wyczuwalne. Na chwilę oddam klawiaturę Madziuli, żeby podzieliła się tym, jak to odczuła. "Ciezko opisac to slowami. Ziemia na poczatku po prostu drży, i pewnie bym nawet tego nie poczuła, gdyby nie kieliszki które zaczęły o siebie uderzać i skrzypienie desek. Później jednak drżenie przerodziło sie potrząsanie, trochę tak jakby nam ktoś grunt spod nóg zabierał".
Obszar w Chile, w którym występują trzęsienia ziemi jest badzo rozległy. Skutki lutowego wstrząsu widoczne były od kiedy wjechaliśmy do kraju z Argentyny, choć na pierwszy rzut oka ucierpiały jedynie wybrane budynki. Przede wszystkim te stare, zbudowane z szuszonej cegły. Domki potrafiły się złożyć w stos gruzu. Jednak bardzo wiele domów jest zbudowanych tutaj z drewna (przemysł drzewny ma tu duże znaczenie), które mają dużą tolerancję na trzęsienia. Wszyscy nam mówią o tym, jak bardzo domem telepało i jak głośne były skrzypienia, jednak domy stoją jak stały. Każdy podkreśla jednak, że dużo większe spustoszenie w kraju wywołało tsunami niż trzęsienie ziemi samo w sobie. A tymczasem podczas przerwy obiadowej, tym razem wspólnie czujemy, że ziemia zaczyna drżeć, po czym następuje nagły wstrząs. Uczucie trochę takie jakby się stało na deskorolce, i ktoś ją z lekka kopnął.
Niejednomyślnie postanowiliśmy udać się bliżej epicentrum ostatniego trzęsienia, do Concepcion. Wybraliśmy przejazd na skróty, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć trochę więcej niż przyautostradowe tereny. Teren delikatnie pagórkowaty, wyśmienita pogoda, wiejskie życie Chilijczyków. O wiele bardziej interesująco niż na niekończącej się autostradzie gdzie blokujemy prawy pas TIRom, a nasza aktywność ogranicza się do trzymania kierownicy i analizy haseł reklamowych, którę są często wyjątkowo beznadziejne (np. Ciężarówki robią inni. My robimy Skanię...).
Zanocowaliśmy znów na czyjejś posesji w miasteczku pod Concepcion, kilometr od Oceanu. Ciag dalszy serdeczności Chilijczyków: zagadaliśmy w pobliskim sklepie o lokal w którym moglibyśmy napić się czegoś ciepłego. I tutaj, ku naszemu zdziwieniu, sprzedawczyni zapukała do sąsiada i spytała czy by nam nie podał herbaty. ??????? Nie wiedzieliśmy jak się zachować w takiej sytuacji, niemniej skończyło się na herbatce, kawce i jeszcze racuszkach, za które nie chcieli od nas grosza. Za to chętnie rozmawiali, a teraz z Chilijczykami się dobrze rozmawia, bo i my i oni właśnie przeżywają tragedie narodowe. Byliśmy pod wrażeniem wiedzy zwykłych ludzi na temat historii Europy i Polski. Oczywiście nie jest to wiedza bardzo głęboka, niemniej na pewno dużo większa niż Polaków o Ameryce Południowej. A my wciąż pamiętamy, że w Peru i Boliwii trudno było komukolwiek w jakikolwiek sposób wytłumaczyć skąd jesteśmy.
Następnego dnia wjechaliśmy do Concepcion, pod względem gospodarczym jedynie Santiago ma w Chile większe znaczenie. Turyści jednak mają mało powodów, żeby tu przyjeżdżać. No chyba że teraz, zobaczyć na własne oczy to co widziało się w telewizji.
Po wjeździe do miasta uderzyła nas normalność. Skala zniszczeń bardzo mała, na pewno nie większa niż w innych miastach regionu. Miasto tętni życiem, na rynku ciężko o miejsce w kawiarniu. W dzień powszedni. Wszyscy się uśmiechają. A my siedzimy i się smucimy. Bo zgubiłem obrączkę ślubną i nie za bardzo nawet wiem gdzie i kiedy. Poczułem jej brak dopiero na parkingu w Concepcion, jednak długie i szeroko zakrojone poszukiwania nie dały pozytywnego rezultatu.
W planach mieliśmy złożenie kwiatów pod placówką konsula honorowego Polski, który urzęduje w Concepcion, jednak kiedy się okazało, że byłoby to pod drzwiami pokoju na szóstym piętrze zwykłej kamienicy, zrezygnowaliśmy z pomysłu. Wróciliśmy za to do poszukiwań zagubionej obrączki, jednak bez rezultatu. Spakowaliśmy manatki i postanowiliśmy wyjechać z miasta, kiedy to zakładając kask na głowę na ziemię upadła obrączka. Hurra! No to jedziemy. Z uśmiechem.
Jeszcze tylko wymiana oleju. Nie warta wzmianki. Gdyby nie dwa powody. Po pierwsze, nie było łatwo znaleźć miejsce na wymianę. Toteż sobie pojeździliśmy po mieście, a tym samym zobaczyliśmy trochę nowych miejsc. Na przykład nowoczesny apartament owiec, przewrócony na bok. Wystarczy taki jeden pełny śpiących mieszkańców, żeby zabrać ze świata kilkaset ludzi. I potem obserwowaliśmy baczniej resztę wysokich bloków. Mnóstwo jest pustych. Niektóre dla tego, że doznały jakichś uszkodzeń, jednak jak się dowiedzieliśmy, ludzie opuścili te wieżowce często po prostu dlatego, że się boją w nich dłużej mieszkać. Mieszkanie pod jednym dachem z rodzicami w drewnianym domku wydaje się być dużo bezpieczniejsze.
Po drugie, olej zmieniał nam mechanik, który być może zmieni nam co nieco styl podróżowania. Otóż bardzo sympatyczny Buzu, pochodzenia rosyjskiego, już kiedyś poznał trójkę podróżujących Polaków (www.moto-panamericana.pl) i przyjął ich do swojego domu. Wraz z kolegą, który go właśnie odwiedził, nie pozwolił nam odjechać, nim nie wykonał kilkunastu telefonów. Buzu należy do klubu motocyklistów, w ramach którego członkowie bardzo aktywnie sobie pomagają. I na nocleg już byliśmy umówieni u lidera regionalnego Lucho Goldwinga, mieszkającego w odległym o jakieś 130 km Los Angeles (jeszcze lepsze że później widzieliśmy też strzałki na Californię i Limę). Po drodze zdołaliśmy przystanąć przy wodospadadzie Salto del Laja, naprawdę pięknego, o szerokim, gwałtownym uskoku.
Zajechawszy przed firmę komputerową Luisa dowiedzieliśmy się, że Luis jest dziś bardzo zajęty, i będzie pracował do późnego wieczora, zaś żony nie ma w domu. Ale możemy spać na zapleczu biura, w sumie śpi tam już ten pracownik, z którym rozmawialiśmy. Znów nam się trafiło. Sucho, ciepło, z prysznicem, i super szybkim łączem komputerowym. Luis przyjechał w międzyczasie do biura i już wiedzieliśmy, skąd ksywa Goldwing. Otóż Luis jest właścicielem Hondy Goldwing (model 2007 to jego czwarty), która waży pół tony, ma silnik o pojemności 1800, radio z czterema głośnikami, klimatyzacje, bieg wsteczny itd.
Oprócz tego Luis ma wiele innych motocykli, ale jego świat to przede wszystkm Goldwing. Tu na zdjęciu akurat z mniejszym modelem, o pojemności jedynie 1300.
Dostep do Internetu sprawil, ze biuro Luisa opuściliśmy dopiero o rekordowej godzinie 15tej kolejnego dnia. Sprawa pogrzebu na Wawelu przykula nas do komputera. Luis, podobnie jak Buzu, na odchodnym wykonal telefon do przyjaciela z Pucon, do którego powoli zmierzamy, wiec mamy nadzieje na poznanie kolejnego członka moto-clubu. Tym bardziej, ze podobno niedlugo wjedziemy w strefe ciągłego deszczu, co nie sprzyja kempingowemu trybowi życia. Póki co jeszcze wciąż niebo nad głowami mamy niebieskie, choć krajobrazy co raz bardziej zielone.
Tymczasem z Los Angeles pomknęliśmy w kierunku kolejnego parku narodowego. I znów trafiliśmy do miejscowości poprzedzającej. Dojechalismy tuz przed zachodem słońca, zziębnięci. I jako ze Magda wciąż nie wyszla z przeziębienia, a ja wlasnie się zaczynałem rozkładać, postanowiliśmy rozbic świnkę i wysupłac grosza na nocleg w miejscowym hoteliku z obłednie miłymi właścicielkami. Skąd Ci ludzie w tak masowej skali biorą tyle ciepła?!
Tym samym dojechaliśmy opuściliśmy centrum Chile i wkroczyliśmy w obszar tzw Bliskiego Poludnia, które ciagnie się do polnocnej granicy Patagonii. To jest wiec dobry moment, aby zakończyć ten wpis, może jeszcze dodając kilka słów podsumowania.
Widzieliśmy tereny często omijane przez turystów, którzy z Santiago jadą wprost do Pucon, coś na miarę Zakopanego. Kiedy jedzie się autostradą nie widać za bardzo ani gór, ani nie czuje się bliskości morza. Wystarczy jednak zboczyć, aby znaleźć piękne miejsca, park który odwiedziliśmy był jedynie jednym z wielu, do których można się wybrać. Po drugie, warto spróbować nawiązać kontakt z mieszkańcami, którzy są szalenie ciepli i gościnni. I przede wszystkim, warto nacieszyć się przepiękną pogodą przed wjechaniem w obszary ciągłego deszczu.
Pozdrawiamy bardzo serdecznie.
Michal