Mendoza, trzecie największe miasto w Argentynie, po Buenos Aires i Cordobie. Stolica winna Argentyny, daleko przed Cafayate. Patrząc na mapę kontynentu, leży na samym zachodzie Argentyny, mniej więcej w centrum (jeśli chodzi o oś Północ Południe), mniej więcej na wysokości Santiago de Chile.
Tyle że jak się wjeżdża do Cafayate, to od wielu kilometrów gdzie się nie spojrzy widzi się winogrona. A nasz wjazd do Mendozy był zupełnie inny: po zjechaniu z gór, z przełęczy 3000 na jakieś 700 mnpm, znów było gorąco i sucho i wokół nas wysuszone pustkowia, z licznymi zakładami cementowymi. Zaliczyliśmy wjazd tylnymi drzwiami.
Zainstalowaliśmy się na kempingu, tym razem prywatnym a nie miejskim, co pociągnęło za sobą wzrost kosztów (30 zł za dwójkę) plus jakości usług – WIFI we własnym namiocie!
Wielki kompleks parkowo-rekreacyjny San Martin izolował nas od nieodległego centrum. Mieszkaliśmy więc stosunkowo niedaleko, i wjazd do miasta przez bramę parku, która wydawała się być odkupiona od królowej angielskiej – tak była wielka i imponująca, nagle przenosił nas do tętniącego centrum życiem. Wrażenie, jakbyśmy nagle znaleźli się w jakimś śródziemnomorskim kraju.
Słońce jest tu bardzo mocne, a samo miasto wybudowane na pustyni. Zaskakuje jednak wszechobecna zieleń, nawadniana wodami doprowadzanymi tutaj z Andów. Szerokie aleje wysadzane są drzewami o bardzo potężnych koronach, które zacieniają ulice i chodniki. Po chłodnej nocy poranki są długo rześkie, lecz z każdą godziną temperatura powietrza stale rośnie, osiągając kulminację koło zachodu słońca, kiedy nagrzane budynki i nawierzchnie oddają ciepło zgromadzone w ciągu dnia. A więc klimat przyjemny.
Centrum miasta zajęte przez wielki Plac Niepodległości, który w zasadzie jest parkiem z wielką fontanną pośrodku, bardzo popularnym wśród mieszkańców, w tym silnej rzeszy hipisów, miejscem. Cztery mniejsze place znajdują się kilka przecznic od każdego z rogów wielkiego placu, tak więc co chwilę trafiamy w jakieś miejsce, gdzie można nieco przycupnąć i poobserwować mieszkańców. Wszyscy wyglądają w pełni europejsko, tyle w odróżnieniu od nas całkiem zadbani. Bardzo sympatyczni, chętni do rozmowy i pomocy.
Jak tylko przyjechaliśmy do centrum motocyklem, z miejsca zatrzymały się dwie różne osoby i zaczęły z każdym z nas z osobna rozmawiać, wypytując o to skąd jedziemy, skąd jesteśmy, i też doradzając co warto zobaczyć. Żeby nie było nam ciężko, kaski udało nam się zostawić w punkcie ksero, przed którym na chodniku zaparkowaliśmy nasz motor.
Zszedł więc nam cały dzień na miłym cieszeniu się atmosferą pierwszego dużego miasta od czasów Salty, a tym bardziej cieszenia się nim po kilku spokojnych dniach spędzonych w Barrealu, gdzie było więcej spokoju i izolacji niż dobrej kawy czy dostępu do informacji. Wieczorem więc w kafejce internetowej siedzieliśmy do jej zamknięcia koło 22giej. Czas więc było wracać na kemping.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wróciliśmy po nasz motor i zastaliśmy puste miejsce. Niedowierzanie. Czyżby ukradli? A może odholowali za niewłaściwe parkowanie? Różne myśli po głowie biegały, niemniej efekt był taki że motoru ani widu ani słychu. Tylko na drzwiach zamkniętego już punktu ksero wywieszona kartka z napisem „guarde la moto!” – pilnuj motocykl! Podeszło do nas dwóch pijaczków, którzy zaczęli nas wypytywać gdzieśmy tak długo byli, że motocyklu nie ma itd. Ale szybko powiedzieli, że właściciel punktu ksero schował motocykl do siebie. Wydawało nam się, że trochę mały był ten punkt jak na nasz motor, ale ulżyło mi. W sumie to dopiero teraz się nad tym zastanowiłem co napisałem, i doszedłem do tego, że na kartce było napisane guarde z akcentem na końcowe e, czyli już znaczenie tego jest inne, bo oznaczałoby to: schowałem motocykl. No tak, proste…
Ucieszyliśmy się więc z faktu że smok jest bezpieczny, uśmialiśmy trochę z całej sytuacji, bo daliśmy panu do przetrzymania kaski, a ten się poczuł za cały motocykl odpowiedzialny. Czekał na nas jeszcze 45 minut od zamknięcia sklepu, a i musiał włożyć niemały trud w przepchanie motocykla, bo przecież miał założoną blokadę na przednim kole.
Na kemping więc dojechaliśmy lokalnym autobusem. W Mendozie, podobnie jak w Salcie, na przystankach nie uświadczysz żadnego rozkładu jazdy, czy też schematu linii, zaś nazewnictwo czy też numeracja tras posiada sobie znaną logikę którą znają wyłącznie lokalni.
Z samego rana, czyli już gdzieś koło 10tej siedzieliśmy w autobusie do centrum, który okazał się zbierać ludzi z wszystkich okolicznych osiedli, więc jadąc przez rondo na wprost mieliśmy szansę sprawdzić wcześniej pozostałe 3 drogi do niego prowadzące.
Do punktu ksero podeszliśmy skruszeni, z delikatnym uśmiechem. Smok już stał na zewnątrz, choć brakowało mu trochę bagaży. Właściciel uśmiał się jak nas zobaczył. Żeby wprowadzić motor do małego wnętrza musiał poodpinać boczne torby, jak również, co oznajmił z wielką dumą, rozbroić naszą blokadę na koło (pierwszym lepszym kluczem od ksera)... Brawo że sobie poradził z jej otwarciem, tyle że już się nie zamyka. Madziula więc przerażona, że każdy złodziej mógł nam to już wcześniej otworzyć, a ja wkurzony, że na ostatnie tygodnie pozostajemy bez żadnego zabezpieczenia. To, jakie by nie było, z całą pewnością zniechęcało drobnych złodziejaszków….
Tymczasem przyszedł czas na poznanie dumy Mendozy, czyli wina. Winnice znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie miasta i zajmują rozległe, lecz zwarte płaskie okolice. Bardzo popularnym zajęciem jest wypożyczenie roweru i zwiedzanie kilku kolejnych winnic , których gwoździem programu jest degustacja. Madziuli bardzo zależało na poznaniu winnicy, bo nigdy wcześniej nie miała okazji czegoś takiego zobaczyć, więc pojechaliśmy. Kierując się naszym przewodnikiem udaliśmy się do niewielkiej rodzinnej winnicy Di Tomasso.
Stary budynek, tuż za nim stoliki zajęte przez turystów, 3 metry dalej zaczyna się pierwszy rząd czarnych winogron. Malbec. Cabernet-Sauvignion nieco dalej. Cały tour jest bardzo dopracowany. Pieniądze kasowane na wejściu, i już zabiera nas sympatyczna pani przewodniczka do starego budynku, w którym obecnie produkcja już nie ma miejsca, została przeniesiona do nowszych pomieszczeń. My więc widzimy tylko wielkie ceglane pojemniki do fermentacji wina, gdzie możemy zobaczyć wciąż nalot z wina na betonowych ścianach wyścielonych woskiem i suficie. Możemy zobaczyć butelki wina , które się teraz w tych pomieszczeniach przechowuje. Już po chwili stoimy przy dębowych beczkach, w których niektóre gatunki wina dojrzewają przez połowę roku lub też dwie, co zależnie od klasy wina. Najtańsze wina nie leżakują w beczkach w cale, tylko od razu trafiają do butelek, gotowe do picia. Stąd już tylko krok do prezentacji całego asortymentu ustawionego na półeczce, z cenami nie aż tak wysokimi. Jeszcze tylko pokazanie ściany z dyplomami i drugiej z zestawem kolekcjonerskich butelek wybitnych roczników, których tradycyjne etykiety są zastąpione przez odręcznie sporządzone podpisy wnuczki założyciela winnicy.
To zapraszam na degustację. To – młody Malbec (22A$), to Cab-Sau. leżakujący w beczce 0,5 roku (32A$), a to Malbec z beczki 1 rok (42A$). Prawda że najlepszy? Trudno się nie zgodzić. 4 inne osoby, testujące z nami, również kiwają głowami, ale jakoś nikt nie kupuje. Tamci jadą jeszcze do innych winnic, przecież to była dopiero ich trzecia. A my do Mendozy. W Chile postaramy się znaleźć takie miejsce, gdzie ktoś naprawdę pokaże nam jak to się wszystko robi, a może nawet da skosztować coś ciekawego i coś od serca opowie, trochę czasu poświęci. A tutaj kolejna przetwórnia turystów. Dwa zdanka, fotka z beczkami, które są pierwszą rzeczą która się turyście kojarzy z winem , a potem już możemy zaczynać podchody sprzedażowe. Ale nie nachalne, bo turysta wtedy się zaperzy i nie kupi tyle, ile kupi jak mu się nie będzie nakazywało. Wiecie o co chodzi, nie będę się dalej rozpisywał.
Tyle o wrażeniach z Mendozy. Resztę niech dopowiedzą zdjęcia.
Mendoza |
Jak wspomniałem, Mendoza leży na wysokości Santiago de Chile. Autobusy jadące z Santiago do Buenos Aires przejeżdżają przez Mendozę. Czas więc na przejazd do Chile, gdzie planowaliśmy spędzić Wielkanoc.
W stronę gór, ciągnęło wiele Argentyńczyków, dla których Wielki Tydzień to krótkie wakacje i jedna z ostatnich możliwości spędzenia czasu na dworze w cieple przed zimą. Z równin koło Mendozy szybko dojechaliśmy do koryta rzeki Mendoza, która wypływa z Andów. Jej doliną wjechaliśmy pomiędzy wysokie góry, szybko dojeżdżając do miejscowości, gdzie na każdym kroku widzieliśmy absurdalnie wyglądające obecnie wypożyczalnie łańcuchów górskich dla samochodów czy też sprzętu narciarskiego. Otaczające nas góry stawały się co raz to masywniejsze, a widoki prześliczne. Jazdę utrudniał bardzo porywisty wiatr, spowalniały też widoki, dla których co chwilę zatrzymywaliśmy się by zrobić zdjęciem. Czas szybko płynął, a ze strony Chile stopniowo zaczęły napływać pierzaste chmury. I niestety zepsuły nam odbiór najważniejszego punktu tego dnia.
Najważniejsza droga łącząca Chile z Argentyną, którą jechaliśmy, jest poprowadzona tuż koło najwyższej góry Ameryki Południowej, Aconcagua. W zasadzie jest to najwyższy szczyt poza Himalajami, osiągający prawie 7000 metrów. Zboczyliśmy nieco w dolinę, która do niej prowadzi, tak że byliśmy całkiem blisko, mogąc podziwiać jej rozmach, granitowe skały i wielkie jęzory lodowców, jednak szczyt był spowity chmurami. Stojąc w punkcie widokowym na ok. 3000 metrach wciąż jednak bliżej nam było w pionie do Mendozy niż na szczyt. Żeby na niego wejść, potrzebne by było mnóstwo pieniędzy i czasu. Opłaty na rzecz parku, wynajęcie przewodnika i muła sprzętu itd. na prawie 3 tygodnie, które są potrzebne na zdobycie szczytu i aklimatyzację, są nieproporcjonalnie droższe niż wejście na Huayna Potosi (co zrobiliśmy w La Paz). Wejść na szczyt jest kilka, z czego najprostsze jest podobno naprawdę jak na te wysokości proste, natomiast najtrudniejsze (przez „Polski Lodowiec"! - polska ekspedycja prowadzona przez Konstantego Narkiewicz-Jodko w 1934 roku po raz pierwszy weszla na Aconcague ta wlasnie trasa) wymagające dużych umiejętności.
Mendoza - Aconcagua |
Stąd do granicy już kilka kilometrów, rozbiliśmy więc namiot w nadgranicznej osadzie, i tuż po zachodzie słońca, próbując złapać sen, znaleźliśmy się w śpiworach, zakrywając po czubek nosa.
Było zimno, ale nie rekordowo. Na pewno kilka stopni poniżej zera. Zobaczcie co utworzyła woda tryskająca z węża ogrodowego.
W lokalnej restauracji, przypominającej schronisko górskie udało nam się wypić coś ciepłego, szybko więc zaczęliśmy normalnie funkcjonować i spakowawszy motor ruszyliśmy w kierunku Chile. Zaraz za miejscowością jest wjazd do tunelu pod łańcuchem górskim, przez który przebiega granica państw, jednak można jechać również starą drogą, po serpentynach na przełęcz ponad 3800 m, co oczywiście wybraliśmy. Na przełęczy stoi pomnik Chrystusa Rozjemcy z 1904, postawiony na pamiątkę zakończenia sporu o granicę Argentyny i Chile. Wiele pamiątkowych tablic przymocowanych do podstawy pomnika, w tym dla Jana Pawła II za zasługi w krzewieniu braterstwa i przyjaźni pomiędzy tymi krajami. Miejsce jednak jest przepiękne ze względu na widoki.
Polodowcowe gignatyncze doliny, wystający zza innej góry szczyt Aconcagui, z drugiej strony ośnieżona Góra Tupungato. Przepięknie. Staramy się nacieszyć oczy i uwiecznić moment aparatem, po czym zjeżdżamy do Chile. Tam dopiero po kilku kilometrach wspólna granica. Pierwszy raz coś takiego widzimy w Ameryce Południowej. Zawsze granica niosła za sobą rodzielone służby dwóch krajów, zupełnie ze sobą niewspółpracujące, po dwóch stronach granicy. A tutaj razem. Wspólne budki imigracji dwóch krajów, potem celników itd. Wspólne formularze. Co ciekawe, mamy wrażenie że zamiast ograniczyć ich liczbę, dostajemy do wypełnienia więcej niż zazwyczaj, i trochę się w tym gubimy. Każdy mówi co innego, odsyłają nas od budki do budki. Z czasem jednak udaje nam się przejechać ostatnią bramkę i jesteśmy w Chile, po raz trzeci już :P
Zaraz za granicą wjeżdżamy do kurortu narciarskiego, gdzie przecieramy oczy na widok pięknego jeziora wypełniającego dolinę, próbujemy wyobrazić sobie, po którym stoku za kilka miesięcy zaczną jeździć zawodnicy przygotowujący się do nowego sezonu i jedziemy dalej. I tutaj szczęka w dół. Tak jak po stronie argentyńskiej cały czas jechaliśmy stale lecz pomału do góry wzdłuż rzeki Mendozy, tak tutaj witają nas agrafki serpentyn, znacznie przyspieszające wytracanie wysokości. Nie mija wiele czasu, a góry zostają za nami, a wokół widzimy jedynie niewysokie pagórki. Jedziemy nad morze, na plażę niedaleko Valparaiso, bardzo ważnego portu międzynarodowego na Pacyfiku, słynącego z kolorowych domów.
Krajobraz szybko stał się bardzo rolniczy i zaczęliśmy dostrzegać pierwsze winnice, pola wysuszonej kukurydzy, drzew owocowych. Co chwila wjeżdżaliśmy do mniejszych lub większych wiosek. Inny świat. Naprawdę niewiele trzeba było odjechać od Mendozy, aby znaleźć się na półpustyni. A tutaj wylądowaliśmy w środku kraju, tak niedaleko od jego stolicy, wykorzystanym w 100% na produkcję PKB. I geografia Chile wciąż zadziwia, co to za kraj, który rozciąga się na 5000km Pn-Pl, zas z przeleczy na granicy z Argentyna nad Ocean jest nie wiecej niż 200km. A jeszcze po tym jak przez 5 dni ciągłej jazdy nie udalo nam się zauważyć stalej zmiany w krajobrazie Argentyny, tutaj zmiana następują z kilometra na kilometr. I za kolejna górką widzimy Ocean. Wybrzeże w tym miejscu obfituje w niewielkie miejscowości rybackie przeplatające się z wypoczynkowymi. Campingów w okolicy brak, więc trochę nam czasu schodzi żeby znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Lądujemy u pewnego pana na podwórku na mięciutkiej trawie.
O tym co dalej, doniesiemy niebawem!
Pozdrawiamy i dołączamy kolejny album ze zdjęciami
Aconcagua - Quintero |
Michał
0 komentarze :
Prześlij komentarz