Długo czekaliśmy na zobaczenie dużego miasta z prawdziwie wielkomiejskim klimatem, z charakterystyczną tylko dla tego miejsca duszą. Miasta pociągającego i wciągającego. Trochę przytłaczającego. Buenos Aires takie właśnie według nas jest. Nie zawiodło. Bo oprócz swojej wielkomiejskości, szybkiego życia, ma też mnóstwo niezwykle klimatycznych miejsc i dużo niepowtarzalności. Tango wciąż żywe, dużo kawiarenek tętniących życiem, dużo zielonych placów pełnych ludzi. Naprawdę ciepła atmosfera.
Dzięki znakomicie rozbudowanej sieci kolei podmiejskiej i nienajgorszej sieci metra postanowiliśmy zostać na trzy nocy – do soboty – w Tigre u Pierra i Laurance. Spodobało nam się to łódkowe życie, nasze świetne łóżko na dziobie, codzienne pływanie małą dingy do Sailing Clubu, żeby stamtąd wziąć łódkę większą, która woziła wszystkich członków klubu i mieszkańców łódek na brzeg.
Mimo, że mieszkaliśmy jakieś 40km od centrum dojazd do samego „serca” Buenos zajmował nam 45-50 minut. Nie było więc to jakoś bardzo męczące, a tym bardziej drogie (1,35 peso = ok. 1zł) i pewnie zostalibyśmy w Tigre do końca naszego pobytu, gdyby nie fakt, że chęć powrotu po północy była bardzo skomplikowana, a my chcieliśmy zobaczyć miasto w akcji w sobotnią noc. Ustaliliśmy, że w sobotę robimy wielkiego grilla, po czym na wieczór przeprowadzamy się do centrum.
Centrum Buenos jest tak wielkie, że podzieliliśmy je sobie na fragmenty, które chcieliśmy zejść w poszczególne dni. Bo na tym właśnie polega „zwiedzanie” Buenos – na włóczeniu się po różnych dzielnicach centrum, spektakularnych zabytków nie ma za wiele, chodzi bardziej o kwintesencję miasta samą w sobie.
Pierwszego dnia postanowiliśmy skupić się na Microcentro. Po dojściu na dworzec kolejowy okazało się jednak, że jest strajk maszynistów kolei podmiejskiej… Do 14. Walter ostrzegał nas wcześniej, że Buenos to miasto ciągłych strajków – przekonaliśmy się o tym pierwszego dnia… Jazda kolejką to właściwie niekończące się miasto. Dzielnice biedne i bogate, mieszkalne i bardziej komercyjne. Ciągłe życie. Buenos jest wielkie! W kolejce odchodzi ciągły handel. Gumy do żucia, skarpety, USB. Ale też bardzo pozytywni grajkowie na harmonii, gitarze, pięknie śpiewające babeczki.
Microcentro to najbardziej żywa i zróżnicowana dzielnica Buenos Aires. To tu wielkie drapacze chmur – siedziby wielkich korporacji mieszają się ze starymi, ważnymi historycznie budynkami. Deptak – Avenida Florida niezależnie od godziny i dnia tygodni tętni życiem. Pędzący ludzie w garniturach mieszają się tu z tymi, którzy po prostu wybrali się na zakupy lub do kawiarni i z turystami. Dalej Plaza de Mayo – najważniejsze historycznie miejsce - z La Casa Rosada - siedzibą rządu oraz mało ciekawą katedrą. Z Plaza de Mayo wiąże się ciekawa historia Las Madres de la Plaza de Mayo. W 1977 roku po kilkunastu miesiącach krwawych rządów reżimu wojskowego, 14 matek, których dzieci zaginęły w ramach walki z opozycją, wyszło na główny plac Buenos Aires, domagając się informacji o swoich córkach i synach. Z czasem kobiet zaczęło przybywać, pomimo zakazu demonstracji i jakichkolwiek form sprzeciwu. Ich legendarnym obecnie znakiem rozpoznawczym były noszone na głowach białe chustki. Po upadku reżimu, kolejne rządy niewiele robiły, aby ujawnić wszystkie informacje. Matki kontynuowały więc swoje coczwartkowe marsze, które zostały przerwane dopiero w 2006 roku.
Wracając wieczorem na dworzec Retiro natknęliśmy się na kilka pokazów tangowych. Wszystkie miały charakter zrobionego dla turystów show, niektórzy tancerze byli jednak naprawdę świetni. Brakowało nam jednak tego co w tangu najważniejsze – intymności, męsko-damskiej gry, postanowiliśmy więc pójść w sobotni wieczór do klubu, na milongę z prawdziwego zdarzenia.
Do Tigre dotarliśmy ok. 23. Jako że lódka do Sailing Clubu pływa do 20, Pierre dał nam wcześniej numer do operatora tejże łódki, co by do niego zadzwonić i poprosić o zawiezienie nas na Mangaię. Nie mogliśmy się jednak dodzwonić. Wrzucaliśmy różne ilości monet, testowaliśmy różne kombinacje numeru i nic. I kiedy tak medytowaliśmy co by tu zrobić, podjechał jeep, wysadził 3 osoby, a chwilę później płynęła już po nas łódka klubu kajakowego, który znajdował się po drugiej stronie rzeki – tuż koło naszego :) Tam znaleźliśmy Guillermo, który odpalił drugą łódkę i zawiózł nas na Mangaię.
W piątek celem naszych spacerów było Palermo – dzielnica kawiarni, restauracji, trendy butików i podobno najlepszych w mieście klubów. Mały Paryż. Bogate, korzystające z życia i pełnego portfela Buenos. Każda kamienica miała coś ciekawego do zaoferowania. Kawiarnie i restauracje prześcigały się w ciekawych wystrojach, a butiki w oryginalnym, wyspecjalizowanym i luksusowym asortymencie. Sklepy tylko z gadżetami do pokoju dziecięcego, tylko z butami dla dzieci, tylko z krzesłami, ręcznie wyszywanymi T-shirtami, włóczkowymi szalikami itp. itd. Po kilku godzinach spaceru i wrzuceniu w siebie parillady dla 4 osób doturlaliśmy się do Muzeum Latynoamerykańskiej Sztuki Współczesnej – MALBA. Na sporej przestrzeni w dosyć ciekawy i przejrzysty sposób przedstawione są kolejne trendy w tutejszej sztuce XX wieku. Dominują obrazy, jest też jednak trochę rzeźb i ciekawych instalacji. SUPER!!!!
Sobota była dniem parillady, czyli grillowania. Normalnie takim dniem w Argentynie jest niedziela – tak też jest w Sailing Clubie. Jako, że jednak w planie mieliśmy przemieszczenie się na wieczór do centrum, Pierre i Laurance zorganizowali grillowanie w sobotę. Na grillu oprócz nas i naszych Francuzów pojawiło się całe mnóstwo innych Francuzów z łódek sąsiednich. Niesamowite jest to jak dużo ludzi podróżuje po świecie łódkami. Właściwie nie podróżuje, a żyje w podróży, bo nikt z poznanych przez nas ludzi nie planuje powrotu do kraju, a dom ma na łódce. Jeszcze bardziej jednak niesamowite jest to, że tą grupę podróżników zdecydowanie dominują Francuzi. Pierre tłumaczy to tym, że w latach 70-tych została we Francji wydana książka o podróży dookoła świata łódką, która to książka odniosła wielki sukces i stała się inspiracją dla kolejnych pokoleń żeglarzy. I tak na grillu poznaliśmy min dwie 70-letnie siostry, które od 30 mieszkają na swojej łodzi żaglowej. Ziemię okrążyły już 4 razy, jedna jest malarką, druga nauczycielką matematyki, a dorabiają pracując w rozsianych po świecie francuskich terytoriach – Gujanie, Martynice, Polinezji Francuskiej itp. itd. Obie w naprawdę imponującej kondycji fizycznej – w siatkę z nami grały i niezłego powera miały! Poznaliśmy też parę Francuzów, którzy podróżują od 3 lat z małym Erykiem. Jest to drugie poznane przez nas dziecko, które wychowuje się w podróży i nie wiem na ile jest to regułą, a na ile przypadkiem, ale obaj chłopcy byli tak niesamowicie otwarci, kompletnie bezkompleksowi i nieznający pojęcia nieśmiałość, że szczena opada.
Nie chciało się tego grilla kończyć. Ale słońce zaczęło zachodzić, a my ciągle niespakowani na łódce w Tigre. Niełatwe było spakowanie się powrotem do dwóch plecaków. Żadnych bocznych toreb, żadnych dodatkowych miejsc do upchnięcia milionów wożonych przez nas pierdółek. Jakoś daliśmy radę, ale nasze plecaki są takimi wieżami, że mocno obawiamy się o ich stan kilogramowy. Wszystko okaże się przed wejściem do samolotu :P
Dziwnie było nam maszerować na dworzec z plecakami. Bez opcji powrotu na motor. Sentymentalnie i smutno się zrobiło. Zaczęliśmy się jednak pocieszać nadchodzącą perspektywą nocy w Buenos, wodospadów Iguazu i pięknego podobno Rio.
Po dojeździe do centrum poszliśmy do polecanego przez kanadyjskich sąsiadów Pierra i Laurance hotelu Tourismo na ulico Viamonte, dwie przecznice od deptaku Florida. Tam naprawdę przyzwoity pokój, co prawda bez okna, ale z kablówką dostaliśmy za 60 pesos za pokój! Świetna opcja cenowa jak na Buenos Aires, polecamy!
Przebraliśmy się, znaleźliśmy w LP klub z sobotnimi milongami stosunkowo niedaleko od nas – bo jedyne 14 przecznic (dla zilustrowania odległości w tym monstrualnym mieście) i poszliśmy na obserwację nocnego życia. Mimo że dochodziła północ kawiarnie i restauracje pękały w szwach. Tak tu właśnie jest, że do 2 siedzi się przy kawie, steku albo pizzy, po czym po 2 przenosi się do klubu. Milongi zaczynają się jednak wcześniej z reguły ok. 11, jak już doszliśmy wszystko było mocno rozkręcone.
Milonga w klubie El Beso była jednym z najciekawszych i najpiękniejszych argentyńskich doświadczeń. Totalny autentyzm, niesamowicie było cały ten rytuał obserwować i podziwiać piękno tangowych ruchów. Szkoda tylko, że my wszystko właściwie zapomnieliśmy i jedyne buty jakie mieliśmy to te do trekingu :P
W klubie centralnym miejscem był oczywiście parkiet, wokół którego ustawiony były w dwóch rzędach stoliki, a między nimi po 2 krzesła – również równolegle do parkietu. W taki sposób nikt nie siedział do tańczących tyłem. Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, żeby wygodniej było biernym gapiom – czyli nam, bo byliśmy jedynymi nietańczącymi. Wszystko po to, żeby mężczyznom łatwiej było wyhaczać ładne i dobrze tańczące kobiety! Par siedzących przy stolikach było niewiele – dominowali single i singielki, siedzący naprzeciwko siebie, po przeciwnych stronach parkietu. Tangowa muzyka podzielona była na 5-7 minutowe sety, przedzielone minutą muzyki w zupełnie innym stylu, w czasie której wszyscy wracali na swoje miejsca. Po minucie przerwy mężczyźni podchodzili do kobiet lub na odległość prosili je do tańca intensywnym spojrzeniem i skinięciem głowy. Parkiet zapełniał się natychmiastowo. 1,5 minuty tańca, koniec piosenki, wszyscy przestawali tańczyć w tej samej sekundzie. Od razu rozpoczynała się kolejna piosenka, nikt nie zaczynał jednak tańczyć! Przez pierwsze sekundy wszyscy po prostu rozmawiali. I wyglądali na tak zajętych rozmową, jakby znali się od lat. A jestem pewna, że niektórzy nie znali się w ogóle! I tak w kółko. Nie tylko jednak ten „rytuał” był niezwykły. Wielkie wrażenie robili ludzie będący uczestnikami tejże milongi. Średnia wieku oscylowała wokół 50 lat – co oznacza, że było całe mnóstwo starszych ludzi, szczególnie starszych panów. Większość siwiusieńka, wszyscy z włosami elegancko zaczesanymi do tyłu, w garniturach. Tacy starsi, klasyczni, tradycyjni mieszkańcy Buenos Aires, którzy pewnie obserwowali swoich rodziców tańczących tango na ulicach w czasie II wojny światowej. Siedzieliśmy na kanapie i obserwowaliśmy to wszystko jak zaczarowani… W pamięci zapisał nam się jednak przede wszystkim Terminator. 50-latek, w super eleganckim garniturze, białej koszuli i krawacie, wyglądający trochę jakby przeszedł ostrą służbę wojskową w amerykańskiej armii a obecnie zajmujący wysokie menadżerskie stanowisko w Ernście jakimś. Zrywał się na baczność w pierwszej sekundzie nowego tangowego setu, maszerował żołnierskim krokiem w kierunku wybranej wcześniej kobiety i jako pierwszy zaczynał tańczyć - ABSOLUTNIE za każdym razem!!!! Po skończonym tańcu odprowadzał kobitkę do stolika, tą samą ręką i tą samą białą chusteczką przecierał czoło i wracał do swojej wielkiej butelki szampana…
Na niedzielę zostawiliśmy sobie najbardziej tradycyjną część Buenos Aires – La Boca i San Telmo. A wszystko przez to, ze chcieliśmy zobaczyć mecz na stadionie Bombonera (znajdującym się właśnie w La Boca) z Boca Juniors w roli głównej. Niestety okazało się, że bilety rozeszły się w godzinę, a my byliśmy przy kasach dwie godziny później… Koniki chciały taką kasę za wejściówki na najtańsze trybuny, że podziękowaliśmy… Trudno, postaramy się wybrać na mecz na jeszcze bardziej legendarny stadion Maracana w Rio.
La Boca to stara dzielnica robotnicza. To tu osiedlała się większość imigrantów z Hiszpanii i Włoch w połowie XIX wieku. Sławę zdobyła dzięki kolorowo pomalowanym domom – do ich malowania używane były resztki farby, które zostały z malowania statków. Obecnie kolorowe domy zajmują jedynie 3 ulice, wszędzie restauracje, sklepy z pamiątkami i ludzi tańczący tango. Lepszy klimat jest podobno w ciągu tygodnia, w weekend tysiące turystów.
San Telmo to najbardziej urokliwa i najbardziej klimatyczna dzielnica Buenos Aires. Mnóstwo tu starych kamieniczek, brukowanych ulic, stylowych, starych kawiarenek, sklepów z antykami, choć i ta dzielnica zaczyna się zmieniać, na swoją niekorzyść. W niedzielę na głównym placu San Telmo odbywa się targ staroci, który przyciąga tłumy zarówno turystów jak i lokalnych. Stare telefony, monety, banknoty, koronki, ciuszki i wszechobecne tango :)
Na poniedziałek zostawiliśmy sobie jedno z najpiękniejszych miejsc – stary cmentarz La Recoleta. Jest tu pochowanych wiele sławnych osób – min Eva Peron, zwana Evitą. Jej grób jako jedyny obłożony był grubą warstwą wiązanek – to chyba najlepsze świadectwo o wciąż żywej pamięci o postaci byłej Prezydentowej. Oboje uważamy, że jest to najbardziej niezwykły cmentarz jaki w życiu widzieliśmy. Plątanina wąskich uliczek, wzdłuż których ustawione są grobowce – wszystkie w formie zminiaturyzowanych kamienic, pałacyków. Trumny leżą na ziemi, często jedna na drugiej – wnętrza grobowców można zobaczyć przez szyby. Czasami też przy odpowiedniej szybie i odpowiednim kącie w szybach można zobaczyć widoki następujące:
Bardzo bardzo magiczne miejsce.
To by było na tyle jeśli chodzi o Buenos Aires. W poniedziałek w południe wsiedliśmy a autobus w kierunku Iguazu.
Zdjęcia z Buenos Aires:
Buenos Aires |
Madziula
Hej kochani podróznicy, przeczytałam z ciekawością relację o stolicy Argentyny. Wyraxnie wyczuwalna jest wasza fascynacja tym miastem ( i tangiem). Miło czytać. możecie nawet sami siebie czytac bo teraz macie nieprzyzwoicie dużo czasu czyz nie ??? podrowienia z bazy mami kielecka
OdpowiedzUsuńMi też ten cmentarz w Buenos bardzo się podobał, paradoksalnie chyba najbardziej z tego całego, jakże żywego miasta. A to Wasze pierwsze zdjęcie z cmentarza, z kłódką i pajęczyną jest po prostu powalające - zdaje się, że mój faworyt wśród setek Waszych niesamowitych fotek! :)
OdpowiedzUsuńPozdro,
Przemek