Jako że z motorem rozstaliśmy się, tym razem nieodwołalnie w Tigre, do Iguazu przyszło nam po raz pierwszy przejechać się legendarnymi autobusami.
Lonely Planet uznaje jazdę nocnym autobusem za jedno z najlepszych doświadczeń, jakie można zaznać w Argentynie. Jest to oczywiście gruba przesada, aczkolwiek przyznać trzeba, że Argentyńczycy zaszli naprawdę w daleko w zapewnianiu autokarowych komfortów i w pewnym sensie luksusu. Otóż na większości tras kursują trzy typy dwupoziomowych autobusów - semi-cama, cama i cama suite (od najgorszego do najlepszego). Semi-cama wygląda z grubsza jak dwupiętrowy europejski autobus. Siedzenia ustawione są jednak znacznie rzadziej i bardzo daleko się rozkładają, a pod nogami można rozłożyć sobie pochylnię. Wszystko to sumarycznie sprawia, że w nocy można spać całkiem komfortowo z pozycji półleżącej. Dodatkowo, żeby zminimalizować czas przejazdu serwowane jest śniadanie i kolacja w wersji typowo samolotowej, które można popić kawką prosto z ekspresu znajdującego się na drugim piętrze. Bus Cama jest lepszy. Siedzenia są znacznie szersze - w każdym rzędzie znajdują się zaledwie 3, i rozkładają się jeszcze bardziej. Camę suite widziałam tylko na zdjęciach - właściwie łózka zupełne.
Kupiliśmy bilety na opcję najtańszą - stwierdziliśmy, ze to i tak niezły luksus. Ku naszej wielkiej radości przypadły nam miejsca nad kierowcą na piętrze - piękna perspektywa!!!!
Do Puerto Iguazu przyjechaliśmy po 18 godzinach jazdy ok 8 rano. Mieliśmy więc chwilę na znalezienie hotelu i na zorientowanie się na temat możliwości dojazdu do Rio już z Puerto Iguazu. Oferowane nam bilety wydawały nam się jednak dosyć drogie, ustaliliśmy wiec, że Micho pojedzie wieczorem do Brazylii kupić nam bilety do Rio, a w międzyczasie ja zajmę się kolacją.
Z dworca autobusowego w Puerto Iguazu autobusy do wodospadów odjeżdżają co ok. 20 minut. Pogoda zupełnie nie zachęcała do przebywania na świeżym powietrzu, a tym bardziej zwiedzania, ale tym razem nie mieliśmy wyjścia - albo tego dnia albo w ogóle. Nasza podróż dobiega (niestety!) końca, wszystko musi odbywać tak jak w grafiku zaplanowano...
Ciężkie chmury spowijały całe niebo, deszcz czuć było w powietrzu. I było zimno. Bardzo przejmujące, wilgotne zimno. Szok. Wydawało nam się w tak tropikalnym miejscu jest zawsze ciepło, tymczasem my wybraliśmy się na zwiedzanie w swetrach, kurtkach i jeszcze żałowaliśmy, że czegoś nie dołożyliśmy... Sweter, kurtka i dżungla.
Nigdy wielką fanką wodospadów nie byłam, wodospady Iguazu są jednak takim przykładem cudu natury, że nie podobać się nie mogą. Dochodząc do każdego kolejnego punktu widokowego słyszy się dobiegające ze wszystkich stron językowo uniwersalne odgłosy ochów, achów i łałów. I samemu, chcąc nie chcąc, dołącza się do tego masowego zachwytu.
Większa część wodospadów znajduje się po stronie argentyńskiej. Platformy widokowe są tak perfekcyjnie poustawiane, że w wielu miejscach można podejść pod sam wodospad. W niektórych miejscach - szczególnie po deszczu, a my byliśmy tam właśnie niedługo po deszczu, spadająca woda tworzy taką bryzę, że nie sposób pozostać suchym. W innych z kolei można podejść do samego progu i obserwować ten ułamek sekundy, w którym każda kropla wody rozpoczyna swoje spadanie.
Po przejściu dwóch ścieżek pod i nad wodospadami pojechaliśmy mini kolejką do ostatniego wodospadu - Garganta del Diablo. Tony wody spadające ze wszystkich stron. Huk. Tumany wzbijającej się bryzy. Potęga nie do opisania słowami.
W czasie powrotu zaczęło się rozpogadzać, wyszły pierwsze promienie i w ciągu zaledwie pół godziny niebo zrobiło się zupełnie błękitne... Mimo, że po całej nocy jazdy i prawie całym już dniu łażenia mieliśmy już trochę dość, chęć zobaczenia tęczy przy wodospadach zwyciężyła.
Przemieszczaliśmy się pomiędzy kolejnymi punktami biegiem nie wierząc, że może być jeszcze piękniej! Czy nie mogło być tak od rana...? W słonecznym dniu wszędzie lata podobno masa kolorowych motyli i ptaków, my zobaczyliśmy zaledwie jednego ptaka. Motyle gdzieś się zaszyły, sporo było natomiast ostronosów. Nie można mieć wszystkiego, ważne, że udało nam się zobaczyć wodospady w lepszej pogodzie choć przez chwilę.
Po powrocie z wodospadów Michał pojechał do Brazylii kupić bilety. Wrócił po trzech godzinach z pustymi rękami. Autobusami pomiędzy Puerto Iguazu a Foz do Iguazu jeżdżą głównie lokalni ludzie. Nie przechodzą oni przez żadną kontrolę migracyjną, przez co jeśli autobusem jedzie jakiś obcokrajowiec, kierowca wysadza go na granicy i każe czekać na kolejny. A czeka się godzinę, o czym oczywiście nie informuje. Dojechanie do Foz do Iguazu zajęło więc Michałowi 2h. Na miejscu natomiast okazało się, że autobus nie zatrzymuje się na dworcu autobusowym, jedzie przez jedna z głównych ulic miasta do mostu na granicy z Paragwajem. I tak wysiadł Micho w centrum miasta, biegał w rozpadających się klapkach szukając dworca autobusowego i nie mogąc z nikim się skomunikować - bo portugalski w wymowie naprawdę NIJAK się ma do hiszpańskiego. W końcu przez to, że za chwilę miał odjechać ostatni autobus do Argentyny, wrócił zrezygnowany na przystanek, żeby się na niego załapać.
Bilety musieliśmy więc kupić następnego dnia rano. Spakowaliśmy plecaki i we dwójkę z całym dobytkiem pojechaliśmy do Foz do Iguazu. Scenariusz z porzuceniem nas na granicy się niestety powtórzył. Czekanie w tym przenikającym zimnie dłużyło się niemiłosiernie. Nie było gdzie się schować, nie było gdzie usiąść, staliśmy więc tuż koło plecaków, chodziliśmy dookoła nich i coraz bardziej się wkurzaliśmy.
Po ponad godzinie autobus przyjechał, zawiózł nas na przystanek komunikacji miejskiej w centrum Foz, a tam z wielkim wysiłkiem dowiedzieliśmy się, co na dworzec jedzie. Dworzec okazał się być położony poza miastem, na zupełnych obrzeżach, nic więc dziwnego, że trudno go było dzień wcześniej Michałowi znaleźć. Tam lekkie zdziwienie - do Rio jadą zaledwie dwie firmy przewozowe i obie oferują bilety w cenie równej tej z Puerto Iguazu - czyli jedyne 350 zł od osoby - dwa razy tyle co z Buenos do Puerto Iguazu, odległość ta sama, standard bez porównania niższy... EH. Gdybyśmy to wcześniej wiedzieli, kupilibyśmy bilet na samolot. W TAMie lub GOLu można znaleźć bez większego problemu bilety w cenie niewiele przekraczającej 100USD. A jeśli nie samolotem, to już lepiej z Argentyńskiego Puerto Iguazu pojechać z firmą Crucero del Norte za mniejsze pieniądze i w wyższym standardzie.
Bilety kupiliśmy na wieczór, mieliśmy więc wciąż ok 6 godzin. Michaśkowi bardzo zależało na zobaczeniu wielkiej tamy Itaipu, ja skłaniałam się bardziej ku zobaczeniu raz jeszcze wodospadów Iguazu - tym razem od strony brazylijskiej. Jako że jednak w Brazylii trzeba znowu wejście do wodospadów jest bardzo drogie, pojechaliśmy zobaczyć tamę. Nie dało się jednak zobaczyć jej w prosty sposób. Micho uparł się, żeby zobaczyć ją od strony paragwajskiej, a ja miałam jakiś wyjątkowo bierny dzień i nie miałam ochoty na jakiekolwiek próby przekonywania i argumentacji. Pojechaliśmy więc autobusem do Paragwaju. Korek do granicy masakryczny. Godzina w autobusie. Na granicy bałagan nieziemski. Znowu musieliśmy wysiadać i iść przez granicę na piechotę, autobus pojechał dalej. W Ciudad del Este, czyli pierwszym mieście Paragwaju tuż za mostem, strefa wolnocłowa. Wracają wspomnienia azjatyckie. Miliony handlarzy, brud, chaos, sklepy z drogą elektroniką, pod którymi jedzą żebracy, cinkciarz garście banknotów trzyma i krzyczy, Brazylijki przeciskają się z kupionymi właśnie w hurtowych ilościach chińskimi kocami, ktoś ulicę zamiata, inny na nią sika, policjant się przeciąga i wszyscy gadają po portugalsku - mimo, że w hiszpańskojęzycznym Paragwaju jesteśmy!!!
Zanim dogadaliśmy się, skąd odjeżdża autobus do Itaipu, zanim swoje odczekaliśmy i do tamy dojechaliśmy minęły conajmniej 2h. A tam okazało się, ze tamy nie można tak po prostu zobaczyć, trzeba na tour poczekać, który będzie dopiero o 14.30, a że w Paragwaju przestawia się zegarek o godzinę w tył, oznaczało to dla nas, że musimy czekać 2,5 godziny i prawdopodobieństwo jest spore, że spóźnimy się na autobus do Rio. Nie nasz dzień.
Powrót zajął nam znowu bardzo długo. Komunikacja z ludźmi w Brazylii jest bardzo trudna. Dopiero po opuszczeniu Argentyny uświadomiliśmy sobie jak łatwo podróżowało nam się, jak swobodnie czuliśmy się w pytaniu o cokolwiek, ile łatwiejsze jest podróżowanie jak można o wszystko spytać i wszystko mniej lub więcej się rozumie. Wiadomo - bez języka też się da, przećwiczyliśmy to już nie raz w Azji, ale możliwość rozmowy zarówno prostej - czysto informacyjnej jak i tej bardziej skomplikowanej - kulturo-poznawczej jest wielkim plusem Ameryki Południowej jako destynacji podróżniczej.
Tymczasem dojechaliśmy na dworzec, odebraliśmy bagaże z przechowalni i wsiedliśmy do Rio de Janeiro, ostatniego miejsca naszej podróży.
Wodospady Iguazu |
Pozdrawiamy serdecznie
Madziula
49 year-old Physical Therapy Assistant Bevon Foote, hailing from Lakefield enjoys watching movies like Not Another Happy Ending and Watching movies. Took a trip to Fernando de Noronha and Atol das Rocas Reserves and drives a Envoy XUV. blog
OdpowiedzUsuń