Kazbeg i okolice |
19 listopada 2012
By
machy
/ Posted on
23:37:00
/
1 comment
/ Categories:
cminda sameba
,
gruzja
,
kazbegi
,
kazbek
,
phsaveli
,
stepantsminda
Jak dotąd w Gruzji było pięknie. Dopisywała pogoda, otaczały nas przepiękne widoki, a własnym samochodem mogliśmy zatrzymać się gdzie nam się podobało: przy lokalnym targu, na przełęczy, nad rzeczką na kąpiel. Byliśmy Pan(i)ami sytuacji
Tym razem jednak to nie my chcieliśmy tego postoju.
Nasza ładzina po przejechaniu 120 km po górskich drogach po powrocie do cywilizacji i przełączeniu biegów z górskich na drogowe zgrzytała straszliwie
Dzięki mieszkańcom Pshaveli udało nam się znaleźć garaż lokalnego mechanika.
Nie będę już tu się rozpisywał na temat naszych uczuć, kiedy usiedliśmy na małych stołeczkach przed bramą garażu, a master pod samochodem szukał źródeł pisków. Z mechanikiem nic nie szło się dogadać, bo nic po rosyjsku nie kumał, ale babeczka z naszej wypożyczalni zapewniła nam ekspresowe telefoniczne tłumaczenie konsekutywne, a i przy okazji dowiedziała się o całej akcji. Awaria skrzyni biegów: całkowity brak oleju, połamany jakiś trybik. Potrzeba części sprowadzić z miasta... Uwierzylibyście, że po 3 godzinach samochód był gotowy drogi? Mimo udanej jazdy testowej nie chciało mi się jednak wierzyć, że awaria się już nie powtórzy. Za 200 km mieliśmy wymienić olej w skrzyni biegów. No dobra.
Ale wyjechać się jednak nie udało.
Bo my jednak nie siedzieliśmy tak całych 3 godzin na tych stołeczkach. Podczas gdy, możemy już tu chyba zdradzić, Ważka zajmował się samochodem, nami zaś zajęła się jego żona, Eliza.
Centrum życia to w domu Elizy jest jak w wielu polskich domach - przy stole. Stół zaś stoi na wolnym powietrzu, ale dach jest na tyle przedłużony, że w czasie ulewy deszcz do talrzy się nie leje.
Eliza na szczęście znała rosyjski dużo lepiej niż my, jednak żalowaliśmy, że nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się wszystkiego co nas interesowało, jak i sami nie mogliśmy wyrazić wszystkiego, co chcieliśmy powiedzieć. Mieliśmy nawet rosyjskie rozmówki, ale to nie to samo co płynna rozmowa. Z Ukraińcami i Rosjanami o tyle jest łatwiej, że nawet jak mówimy po polsku z rosyjskim akcentem, to oni sobie jakoś jedno słowo dopasują, a inne zgadną. Gruziński zaś jest kompletnie inny więc o ile nie znaliśmy poprawnych słów, wiele naszych "strzałów" nie trafiało do celu.
Legendarna gruzińska gościnność jednak spełniła się w 100%. Co chwilę na stół wjeżdżała nowa dostawa do naszych żołądków. A to pielmieni, a to po prostu orzechy, a to znowu jakiś napój gazowany. Itd itp.
50 metrów od domu Elizy znajduje się prawdziwy młyn W ramach krótkiej wycieczki zostaliśmy oprowadzeni przez młynarza, który przedstawił nam cały proces technologiczny - a że żonę ma Ukrainkę, wiele udało nam się zrozumieć. Mogliśmy sami sterować rzeką i zemleć kamieniami nieco kukurydzy. Do czego to doszło, że musimy wyjechać za Kaukaz, żeby pierwszy raz w życiu móc się przyjrzeć takim instalacjom...
Ok. ale dlaczego nie wyjechaliśmy jak samochód był gotowy?
Kiedy jazda testowa zakończyła się sukcesem, wciąż było jasno, ale wiadomo było, że wiele kilometrów nie ujedziemy. Dla Elizy i Ważki jednak, to było po prostu niewyobrażalne, że mamy spać pod namiotem, jeśli możemy spędzić noc u nich.
Wiedzieliśmy, że ciężko będzie zebrać się o świcie, i kolejny znów nam się nieco rozejdzie, ale z drugiej strony, sytuacja była niepowtarzalna i czuliśmy że po prostu chcemy zostać.
Wieczór spędziliśmy swojsko. Eliza na jednym palniku butli gazowej ugotowała gigantyczną kolację. Ważka wrócił z warsztatu, i dołączył do nas świeżo wykąpany i uśmiechnięty od ucha do ucha. Przyjechał również brat Ważki ze swoją dwuletnią córką, którą Madziula do dziś wspomina przez pryzmat długaśnych włosów:
Kto był w Gruzji, scenariusz wieczoru zna, kto nie był, i tak sobie wyobraża.
Wraz z przybyciem braci średni poziom języka rosyjskiego spadł na poziom nieco powyżej naszego laotańskiego. Z drugiej strony mogliśmy skosztować lokalne piwko i czaczę w opcji znanej jako "wielka dolewka".
Chyba nie wspomniałem dotąd, że Eliza i Ważka też mają dzieci. Córeczka, koło 10 lat i synek, sam poczatek podstawówki. Córeczka nawet niektóre słowa kojarzyła po angielsku, ale była niesamowicie speszona i głównie siedziała wpatrzona w Magdę - była niesamowicie przejęta i jak na dłoni można było dostrzec, jak bardzo chciałaby z nią pogadać. Przerwy na wpatrywanie się w Magdę były wyznaczane przez mamę poprzez kolejne zadania typu przynieś wynieś. Synek zaś siedział z nami przy stole cały czas i obiema rękami trzymał swoją wielką szklankę. Z początku żartowałem, że jego sok jabłkowy jest podobny do piwa, na co bracia się śmieli bardzo głośno i potwierdzali, że rzeczywiście. Do tej pory pamiętam jakim było dla mnie szokiem, jak rzeczywiście okazało się, że chłopiec z zadowoleniem popija piwo. 6 lat!!!
Serwowane jedzenie i napoje bardzo nam smakowały i staraliśmy się to wyraźnie pokazać. Być może nawet nieco zbyt wyraźnie. Trudno powiedzieć, która była to godzina w nocy, ale brat Ważki stwierdził, że koniecznie musimy pojechać do niego do domu po wino dla nas. Kilkaset metrów vectrą pokonaliśmy w mgnieniu oka i już po chwili rureczką zasysaliśmy wino z beczki do butelek Dodatkowo otrzymaliśmy słynną czaczę, również domaszną. Mimo że generalnie było ciemno, nie mogliśmy wrócić do Elizy i reszty załogi zanim nie zostałem oprowadzony po całym majątku dumnego gospodarza: naprawdę dorodne miał te świnie, konie, kury itd.
Impreza u Elizy trwała jakiś jeszcze czas, ale dzięki zastosowanej sympatycznej asertywności udało nam się zakończyć ją w dobrym stylu. Ależ przyjemnie się spało nie w namiocie, lecz pierwszy raz od Tbilisi pod dachem!
Nie bez śniadania i nie o świcie i nie bez serdecznych pożegnań ruszyliśmy w dalszą drogę.
Madziulka siadła za sterem Nivki po raz pierwszy i mam wrażenie że bardzo jej się jazda podobała. Okrzyk niezadowolenia z zaliczenia kolejnego wyboju na drodze zastąpił nieskrywany śmiech. Wiadomo - puntk widzenia zależy od punktu siedzenia - ale dodatkowo rzeczywiście prawy fotel miał w oparciu jakieś metalową część, na której już wiele gąbki nie zostało.
Samochód sprawnie pokonywał kolejne kilometry, jednak kolejnym hamulcem okazała się pogoda. Nie było się dokąd śpieszyć, więc przynajmniej mieliśmy zachętę by przystawać na dłużej przy zabytkowych kościołach, czy namiastkach kawiarni.
Podobnie jak chmury, nad naszymi głowami kłębiło się zasadnicze pytanie - co tu dalej robić. Prognoza na całą Gruzję jednakowo beznadziejna i długotrwała. Ale coś przecież musimy zrobić. Nie możemy siedzie jak niegdyś w Puconie w Chile i czekać aż znów na niebie nie będzie innego koloru oprócz niebieskiego.
Koniec końców zdecydowaliśmy, że damy szansę Kazbekowi. Najsłynniejsza góra Gruzji jest położona niedaleko jedynej w Gruzji drogi prowadzącej do Rosji. Sam szczyt, przekraczający 5000m npmn leży dokładnie na granicy i zdjęcie na jego tle należy do programu obowiązkowego każdej wycieczki. Dodatkowo, u stup szlaku prowadzącego na górę położony jest słynny klasztor z XIVw., Cminda Sameba, niezwykle ważny dla Gruzinów.
Z Tbilisi do miejscowości Kazbegi (obecnie Stepancminda), skąd odbija się w terenową drogę prowadzącą do klasztoru, zwana jest Gruzińską Drogą Wojenną, którą wybudowano, by Rosjanie mogli sprawnie przerzucać wojsko przez Kaukaz by chronić własne interesy. Widoki oczywiście są przepiękne, jednak dziś nawierzchnia w znakomitej większości zrobiona jest z asfaltu, hotele przy narciarskim kurorcie wielkością dorównują tym alpejskim, a bogate samochody na rosyjskick blachach jadą jeden po drugim. Czuliśmy się więc chyba nieco jak turysta który po pobycie w Bieszczadach przyjeżdża do Zakopanego. Czujecie, nie?
Taką właśnie pogodę mieliśmy przy klasztorze Cminda Sameba. Z mgły wyłonił się dopiero kiedy bylismy oddaleni o jakieś 20 metrów od jego bramy. Fatalnie! Wewnątrz rzeczywiście piękny i warto zajrzeć, jednak nie mamy wątpliwości, że to jego przepiękna lokalizacja sprawia, że odwiedzają go nie tylko religijni Gruzini, ale i wszyscy goście Gruzji.
W górach pogoda się szybko i nieprzewidywanie zmienia - daliśmy więc Kazbekowi drugą szansę. Może rano będzie lepiej?
A i owszem, poprawa była znaczna.
Tym razem słynny klasztor było widać ze słynnej polany - ale nie było mowy ani o zobaczeniu go na tle wielkiej góry, leżącej po przeciwnej stronie doliny, ani tym bardziej - patrząc w odwrotnym kierunku, majestycznego Kazbeka.
Może z tego zdjęcia tego nie da się wywnioskować, ale byliśmy jakoś niesamowicie zadowoleni, a już na pewno nie rozczarowani. Już tyle razy w naszym wspólnym podróżowaniu pogoda sprawiała, że to, co oglądaliśmy w przewodniku okazywało się być inne niż akurat w tym dniu kiedy mieliśmy szansę zobaczyć, że jakoś łatwo było nam się z tym pogodzić. Daliśmy szansę, nie udało się. A i tak kaweczka zrobiona na polanie smakowała wyjątkowo, a i mamy jakieś dziwne wrażenie, że to miejsce jeszcze kiedyś nam będzie dane zobaczyć. No i dojazd na polanę ładziną kosztował nas kilka złoych za paliwo, a nie godziny marszu czy też wielokrotnie więcej za wynajęcie specjalnej taksówki. Przy okazji obydwa razy zabraliśmy turystów, którzy po drodze nie wahali się ani chwili, by zamienić pieszkę na tylną ławę łady.
Próbowaliśmy jeszcze dać szansę i znaleźć jakąś alternatywną drogę z Kazbegów do głównej drogi prowadzącej na zachód Gruzji, ale niestety, po raz kolejny okazało się, że nie sposób "przeskoczyć" do innej doliny i trzeba trasę powtórzyć. Ale i te próby dostarczały nam mnóstwo radości:
A kilka dodatkowych zdjęć zobaczcie w kolejnym albumie:
Do następnego odcinka,
Pozdrawiamy
Michał
11 listopada 2012
Wielki Kaukaz odwiedziliśmy w trzech różnych miejscach w Gruzji. Łatwiej Kaukaz zwiedzić pieszo czy na koniu niż samochodem. Doliny prowadzace w góry to często ślepe uliczki. Nie da się raz wjechać i potem jakimiś przełęczami przemieszczać się wewnątrz gór. Za każdym razem trzeba było wyjechać kompletnie z jednej doliny, przejechać po płaskim kilkadziesiąt kilometrów i wjechać w kolejną wielką dolinę. Co tu mówić, Gruzję i Rosję łączy jedynie jedna droga górska. Ale o niej to później, bo teraz znajdujemy się w Tuszecji - regionie Gruzji graniczącym z Czeczenią od północy i Dagestanem od wschodu. Generalnie to oprócz samych gór ciekawiło nas, jak wygląda życie właśnie na samych krańcach dolin. Tam często radzieckie pazury nie sięgały. A przed radzieckimi także innych nieproszonych gości, którzy chcieli się na stale w tym regionie zadomowić.
Tego samego dnia, którego byliśmy jeszcze na pograniczu z Azerbejdżanem, chcieliśmy dojechać do tuszeckiej wioski Omalo - i tam się zastanowić, co zrobic dalej.
Od Omalo dzieliło nas tylko 60km, w sumie to "aż" 60, bo i do pokonania była przełęcz Abano 2850m npm. Jak się okazało, dojazd na przełęcz zajął nam resztę dnia. Dolina szybko zwężyła się, droga prowadzona była półkami wyciętymi w skale, a i jeszcze co chwile doganialiśmy wielkie radzieckie ciężarówki, które potrzebowały nieco więcej czasu na pokonanie ostrych zakrętów i podjazdów. W pewnym momencie trzeba było włączyć reduktor w skrzyni biegów, by łada miała więcej mocy a mniej prędkości. Aż w pewnym miejscu nastąpił finalny moment wspinaczki, czyli niekończące się serpentyny i przepaść po jednej stronie drogi. Towarzyszyły nam piękne widoki, cudowna pogoda i wciąż obecne słońce.
Dno doliny powoli wypełniało się cieniem. Wysoko ponad lasami na górze panował już ziąb niezwykły, jako że wiało niesamowicie i słońce już świeciło bardzo słabo. Na dodatek coś zaczęło jakby grzechotać gdzieś w skrzyni biegów. To znaczy same biegi chodziły bez zarzutu, ale tam jeszcze były dwie dodatkowe dźwigienki do jazdy w ternie. No i one coś jakoś tak dziwnie grzechotały.
Na noc rozbiliśmy się niedaleko za przełęczą - na samej górze wiatr był nie do zniesienia. Nie było sensu już jechać dalej bo robiło się ciemno i żal było nam widoków.
Udało nam się nawet znaleźć jakieś resztki drewna pozostawione przez jakichś innych rodaków (sądząc po etykietach konserw i innych pozostawionych śmieci...), i cudem rozpalić ognisko, by nieco się wygrzać i ogrzać w cieple ognia kupione wcześniej haczapuri.
Następnego dnia czekał nas dojazd do Omalo - przede wszystkim zaś piękny zjazd z reszty przełęczy do doliny, w której rzeka niosła wodę już do Rosjan.
Znów mieliśmy cudowną pogodę, i nawet chrzęszczenie skrzyni nie tak straszne, bo wiadomo, że w dół już jakoś zjedziemy i ktoś nam pomoże.
Niedaleko przed Omalo zatrzymaliśmy się u strażnika parku, żeby zapytać o mapę okolicy, wioski i drogowe połączenia. Strażnikowi parku wybudowali przepiękny domek z lokalnego kamienia, ale niestety nie dali nikogo do towarzystwa. Szybko więc padło z jego strony zaproszenie żeby koniecznie wpaść na chwilkę na "pa sta gram". W środku zostaliśmy poczęstowani kozim serem, chlebem i pomidorami i gruzińskim bimbrem lanego po brzegi metalowych menazek.
Próbujemy gadać i wymigiwać się z drugiej kolejki, raptem strażnik wygląda przez okno i wykrzykuje "Ukraińcy!" i wybiega na zewnątrz, po czym za minutę wraca zadowolony z trójką rowerzystów. Ci jechali z drugiej strony, już wracali z Omalo i widać po nich było że byli przestraszeni: mieli przed sobą wielką przełęcz do pokonania a wyraźnie jedno spotkanie ze strażnikiem za sobą. Ukraińcy uprzejmie się napili i zebrali do odwrotu, a my za nimi.
W Omalo jedynie kilka starszych osób żyje cały rok, większość na zimę zjeżdża w niższe tereny.Okoliczne wioski są wykonane z lokalnego kamienia, z pięknymi drewnianymi, zdobionymi balkonami i werandami.Tu widać że czas się zatrzymał. A przynajmniej zwolnił.
Tak się przypadkowo stało, że w Omalo byliśmy 28 sierpnia - to w kościele prawosławnym święto Zaśnięcia Bogurodzicy - odpowiednik nasze Wniebowzięcia NMP - tylko oni mają te święta poprzestawiane. W Gruzji to święto nazywa się mariamoba (więcej o tym na stronie portalu gruzja24.pl). Generalnie to świętuje się nadzwyczaj chętnie i intensywnie. W Omalo polegało to na tym, że na początku odbywając się wyścigi na koniach - akurat dojechaliśmy na sam koniec. Potem wszyscy mężczyźni, wraz z księżmi wsiadają w samochody terenowe i jadą gdzieś ze strzelbami - podobno na jakieś polowanie, ale o tym też nie powiemy, bo zostaliśmy na miejscu, szukając jakiegoś miejsca by zjeść obiad.
Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie objedliśmy się. Wkrótce mężczyźni wrócili z polowania i zaczęła się uczta.
W trzech rzędach na polanie rozstawione zostały potrawy przyniesione przez kobiety, coś trochę w stylu szwedzkiego stołu. Oprócz nas było jeszcze kilku innych turystów i mieliśmy dla siebie własny kącik. Do stołu zaprosiliśmy jeszcze Pawła i Kamę, którzy przyjechali swoim domem na kółkach aż z Irlandii, i akurat przystanęli widząc co się dzieje.
Abstynentów wsród Gruzinów nie stwierdziliśmy. Czacza - wódka pędzona z winogron lała się szklankami, choć napić można było się również z bawolego rogu - całkiem mocna dawka. Panowała ogólna "alko-radość", co rusz ktoś wygłaszał toast - za pokój, miłość, ojczyznę i zabawę :D. Gruzini nie traktowali nas jako turystów, którzy przyjechali im zrobić zdjęcia jak zwierzętom w Afryce, tylko po prostu jako gości - było to więc strasznie miłe przeżycie. Zrobiło się ciemno, a jedzenia i czaczy nadal nie brakowało i myśleliśmy że zabawa potoczy się przez cały wieczór aż do rana. Nic z tych rzeczy. Nie wiem o co poszło, niemniej ktoś się z kimś pokłócił i "alko-paliwo" sprawiło że świętowanie przerodziło się w wielką bitkę.
Zawinęłiśmy się stamtąd by rozbić obozowisko wraz z innymi turystami. I jak tak sobie siedzielismy wieczorem przy ognisku, padl pomysl zrobienia wycieczki na koniach dnia nastepnego.
Od dawna już o czymś takim marzyliśmy i nie mieliśmy planów na kolejny dzień sprecyzowanych, więc troche nie wiedzac co jazda na koniach oznacza,decyzje podjelismy szybko.
Madziula jako jedna z pierwszych wsiadła na konia, no i koń od razu odszedł gdzieś tam w odwrotną stronę niż planowaliśmy. Ryczeliśmy ze śmiechu prosząc uprzejmie bezradną Madziulę, żeby do nas wróciła. W końcu jednak każdy dosiadł swojego rumaka. Byliśmy zdalnie sterowani przez dwójkę chłopców, ale wiadomo że nie każdemu to wystarczało :)
Wskazówki szwajcarki co do zakrętów w lewo czy prawo i oczywiście hamowania zadziałały też na moim koniu. No to co jeszcze zostało.... Gaz! :) Nie od razu i nie za każdym razem, ale poklepywania tyłka, dźganie butami w brzuch i jakieś niewerbalne dźwięki jednak sprawiały, że ten mój konik naprawdę szybko biegł. Co ciekawe, albo mój koń dawał przykład innym, albo na inne działały te moje komendy, niemniej wszyscy mogli zakosztować tej niewątpliwej przyjemności czy też adrenaliny. Chłopakom to nawet się spodobało i jak skręciliśmy z głównej drogi w ściezkę, puścili wodze fantazji i sami zachęcili konie do wyścigów. To się podobno nazywa cwał. Ho ho ho! Instynkt przeżycia sprawił. Każde siodło bylo wyposażone w taką metaową obręcz, trzymaliśmy się ich z całych sił (co po niektórzy nawet dwoma rękami :D) i pędziliśmy! Nauczone ścigania się konie, strasznie się nawzajem napędzały i momentami tratowały, nikt z nas jednak nie potrafił nad tym zapanować... podnoszenie nóg w czasie jazdy to chyba nie najlepszy pomysł, ale w innym przypadku wydawałoby się że zostaną one zciśnięte przez brzuch sąsiedniego konia. Od tego wyścigu wiele osób intensywnie zabrało się za naukę hamowania :)
Celem naszej wycieczki było niewielkie jezioro Oreti, położone już powyżej granicy lasu pod jednym z okolicznych szczytów. Na piechotę by dojść i wrócić zajęło by ze dwa dni albo jeden bardzo intensywny. Koniem 8h z przerwą nad jeziorem.
Widoki były nieprawdopodobne i frajda i emocje wielkie z doznania czegoś nowego. Samo jezioro zimne jak nie wiem co, ale jak inni weszli, no to jak nie wejść...
Prym wiedli Yetz i Duffi - którzy to właśnie i te konie zorganizowali, i pierwsi do wody wbiegli.
Pięknie się prezentowali.
Zanim Yetz doszedł do tego miejsca, spotkała go nieciekawa historia: jego siodło, wiązane od dołu, niestety się rozwiązało i Yetz wraz z siodłem zsunął się do tyłu i zleciał na ziemię, kiedy wdrapywaliśmy się pod strome zalesione zbocze. Nasi przewodniccy najedli się wyraźnie strachu i pośpiesznie sprawdzili inne siodła i generlanie nic więcej nikomu się nie stało.
Poza obtarciami kości ogonowych. Bo generalnie to wszystko pięknie na zdjęciach wygląda, i fajnie się pościgać, jednak jazda była strasznie męcząca. Na pewno to kwestia złej czy też braku techniki jazdy, więc nie jesteśmy zrażeni do koni, ale wiemy już z czym to się je mniej więcej. Najgorzej było w kłusie, kiedy po prostu waliliśmy tyłkami o siodła i miałem wrażenie jakbym dostawał jakieś lańsko w tyłek, tylko nie paskiem a jakąś deską. Mięśnie następnego dnia każdego inne bolały. Jedno nogi, drugiego tyłek i plecy, Madziulkę ręka, którą mocno trzymała obręcz i lejce by jej koń nie przystępował do kolejnych wyścigów, a trzeba tu dodać, że jej koń lubił ściganie się najbardziej ze wszystkich.
Na wieczór zabraliśmy się z Pawłem i Kamą nieopodal nad rzekę. Strasznie miło było posłuchać opowieści naszych Irlandczyków, którzy swoją terenówką przemierzyli Europę, Turcję i Armenię i w zasadzie dla których zbliżał się już punkt odwrotu. Wóz Pawła posiadał wszystko co tylko sobie można było wymarzyć. Pierwszym punktem na liście marzeń Madziuli jest zawsze ciepły prysznic. Haraszo. Proszę bardzo.
Paweł rozstawia w jedną sekundę kabinę prysznicową z Decathlonu, podłącza odpowiednie węże do silnika, przekręca kluczyk w stacyjce i gotowe. Niewiarygodny luksus! Madziulka wniebowzięta, ale chętnie korzysta każdy.
Rano obudził nas deszcz i wiadomo było że nie mamy czasu by przeczekać to załamanie pogody, więc skierowaliśmy się ku wyjazdowi z doliny przez znaną przełęcz. Cofnęliśmy się do Omalo, po Yetza i Duffy, którym zaoferowaliśmy podwózkę - dostać i wydostać sie stąd bez własnego środka transportu jest nietanie i niełatwe.
Na przykład kiedy po ulewie osunie się zbocze i droga zostanie zablokowana. Na szczęście na miejscu jest spychacz, który naprawia zepsute odcinki, więc blokada nie trwała długo. Widoki beznadziejne. Zimno, wszędzie wokół chmury, totalne mleko. Na przełęczy opowiadaliśmy tylko Yetzowi i Duffie jak tutaj potrafi być pięknie. Oni w drodze do Omalo jechali nocnym busem i też nic nie widzieli.
Pamiątkowa fota z przełęczy żeby pokazać jak nie było nic do pokazania:
Jechało się jednak strasznie sympatycznie. Izraelczycy w Gruzji stanowią chyba drugą po Polakach największą grupę turystów. W sumie to do wielu sąsiadów mają wjazd zamknięty, więc Gruzja jest na wyciągnięcie ręki. W drodze przystanęliśmy również przy kolumnie 5 samochodów z Izraelczykami w średnim wieku, którzy zaprosili nas na herbatkę. Z kilkoma z nich rozmawiamy po polsku, mimo że z Polski wyjęchali jako malutkie dzieci. Miło się gawędzi, ale mamy ambitne plany i musimy kontynuować jazdę.
Dolina się poszerza, a droga znów staje się dostępna dla zwykłych osobówek. Można wyłączyć górskie biegi, bo można trochę przyspieszyć. Hmm... coś jakoś poskrzypuje, czyżby zawieszenie się trochę zepsuło na tych dołach? Oglądam samochód od dołu nic nie widać. Ale jak tylko zaczynamy jechać, okropne metaliczne dźwięki powracają. Zmieniamy biegi na górskie i problem ustaje. Ale jak przejechać całą Gruzję z maksymalną prędkością 40 km/h?
W pierwszej wiosce przystajemy by spytać się o radę. Przecież te łady tutaj królują, więc na pewno ktoś będzie znał rozwiązanie. Niestety, kilku mieszkańców wzrusza ramionami i mówi, że naszej nivce trzeba Mastera.
No ładnie. Trzeci dzień jazdy samochodem i już mamy awarię...Yetza i Duffy przerzucamy w busa, bo muszą zdążyć na nocny pociąg. Rano obudzą się w Mestii. Myśmy tam planowali dojechać dopiero za kilka dni, a teraz to już w ogóle nie wiemy czy nam się uda. Podobnie jak z motorem w Ameryce Południowej, własny środek transportu oznacza wolność, kiedy działa, i totalną kotwicę, kiedy przestaje.
O tym jednak co dalej nas spotkało, następnym razem.
Pakiecik zdjęć:
Tuszetia / Gruzja |
Pozdrawiamy!
Michał
Madziulka jeszcze chce słówko do Was:
23 października 2012
By
machy
/ Posted on
21:47:00
/
4
comments
/ Categories:
davit gareja
,
dawid garedża
,
gruzja
,
niva
Ależ ostatnio ta Gruzja popularna - Ci jadą, tamci wrócili, jeszcze inni są właśnie na miejscu. W samolocie LOTu wszyscy w okół pochyleni nad mapami rozprawiają o tych samych miejscach. W Ameryce Południowej przez 8 miesięcy spotkaliśmy 8 Polaków, a tutaj czujemy się jak w busie do Pragi :)
Żeby zjechać w jakieś mniej zjeżdżone miejsca, przydałby się choć jeden motor
Spadł nam z nieba Amerykanin, który zechciał nam udostępnić swój motocykl Suzuki V-Strom byśmy nim pojeździli po Gruzji w zamian za wymianę oleju. Niestety, 2 dni przed wylotem okazało się że to niemożliwe - a już mielismy i filtr kupiony, i kluczk ze Stanów przyszłany, i specjalne uchwyty do naszych sakw dokupione. Trudno. Będzie inaczej więc.
Przez internet się nie udało, ale na miejscu przez telefon owszem - pożyczyliśmy samochód.
Wszyscy wokół mówili że w Gruzji już prawie wszędzie się po asfalcie dojedzie, ale i tak wzięliśmy terenówkę Ładę Nivę. Klimat rosyjskiego auta tak pasuje do Gruzji, że długo się nie zastanawialiśmy. Niby terenówka, ale przy prawdziwych dżipach nasza nivka wyglądała jak nieco napompowany maluch.
Na odespanie piątkowego nocnego lotu, zorganizowanie środków i odebranie samochodu zeszło nam całkiem dużo czasu, Tbilisi zobaczyliśmy tyle co "po drodze" i wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenie - pięknie położone na zboczach głębokiej doliny, w wielu miejscach intensywnie odremontowane. No i winogrona wszędzie. Dokładnego planu nie mieliśmy, ale że gotowi do drogi byliśmy w niedziele koło 16tej, postanowiliśmy pojechać do najbliższego z punktów na mapie, które chcieliśmy zobaczyć.
O Dawid Garedża pierwszy raz usłyszeliśmy w 2007 roku, kiedy to nasi przyjaciele Karwas i Zuza odwiedzili Zakaukazie, a my Indie - po dokłądnej relacji zostało mgliste wspomnienie, ale tak pozytywne, że musieliśmy tam pojechać.
Dawid = to mnich z VI wieku
Garedża = góra.
Historia niesłychana: Dawid Garedża to kompleks klasztorów założony w VI przez jednego z trzynastu mnichów (za wikipedią). Przez setki lat miał swoje lepsze czasy, jak i wizyty nie proszonych gości. Obecnie w dolnej części zyją mnisi, zwiedza się zaś raczej górną - opuszczoną.
Droga która prowadzi na miejce jest przygodą samą w sobie. Po zjechaniu z międzynarodowej asfaltowej drogi prowadzącej do Azerbejdżanu jedzie się przez półpustynne pustkowia, tuż obok bazy militarnej Gruzinów (kiedyś byli tu ich północni sąsiedzi). Dłuższą część drogi jedzie się w strefie przygranicznej. Nie dziwne, że granica prowadzi właśnie przez Dawid Garedża.
Dojechaliśmy na tyle późno, że zdążyliśmy pozbierać drewno na namiot i rozbiliśmy namiot na małym boisku do koszykówki tuż koło klasztoru.
Ciepły, suchy, begwiezdny wieczór. A że dobrze zaopatrzyliśmy się wcześniej w sklepie (kocham motocykl ale tyle jedzonka i napojów by się na niego nie zmieściło :P), to byliśmy bardzo podekscytowani tym, co nas czeka dnia następnego i przez wszystkie kolejne.
Następnego dnia wstaliśmy szybciutko. Wiadomo było, że podejście czeka nas może nie duże, ale w pełnym słońcu. Warto wziąć te bardziej trekkingowe buty (co nie, Madziula?) i butelkę wody.
Do kompleksu klasztornego prowadzi łatwa ścieżka, nie ma żadnych opłat czy obowiązkowych lub dobrowolnych przewodników.
Większość pomieszczeń wydrążonych w skale jest w bardzo złym stanie, jednak łatwo sobie wyobrazić rozmach całego obiektu i trud włożony w jego konstrukcję. Kilka pomieszczeń jednak wciąż jest w stanie, który łatwo pozwala sobie wyobrazić, jak musiała wyglądać całość.
Szkoda jednak, że miejsce odwiedzane jest również przez takich, którzy nie mogą się oprzeć pokusie poskrobania farby:
Żeby dotrzeć do niektórych grot, trzeba się nieco powspinać. Rekomendujemy wzięcie spodni w których będziecie się czuli swobodnie :) Tu Madziula, jeszcze bez dziry w kroku.
A nawet jeśli kogoś nie przekonują klasztory, warto się wybrać dla widoku, który się przed nami roztacza. Gdzie okiem nie sięgnąć, pustki Azerbejdżanu:
Chętnie byśmy się wybrali w tamtym kierunku. Lubimy suchy klimat i bezkresne krajobrazy.
Tym razem jednak wiedzieliśmy, że musimy się wystarczająco napatrzeć, bo przed nami raczej urlop w barwach soczystej zieleni.
Zanim jeszcze dobrze słońce rozgrzało powietrze i zjechali się pierwsi turyści z Tbilisi, my już byliśmy w drodze w Wielki Kaukaz.
Po kilkudziesięciu minutach od Dawida Garedży wjeżdżamy w gruzińską wieś pełną zieleni, życia i ład:
My zaś w naszej odkrywamy, że powyżej 70km/h wał napędowy wpada w jakieś dziwne wibracje, więc efektywnie jedziemy jeszcze wolniej niż naszym motorem. Generalnie jednak jest pięknie, słuchamy muzyki z telefonu Madziulki, co jest nieco utrudnione przez otwarte szyby, ale nie ma wyjścia: klimy przecież nie ma, a i tak musimy wietrzyć samochód, bo zapach benzyny jest nie do wytrzymania.
Na chwilę wjeżdżamy do Telavi - jednego z większych miast na wschodzie Gruzji i jesteśmy w szoku - centrum miasta właśnie przechodzi gruntowny remont. W sumie to tak właśnie się powinno przeprowadzać remonty, ale pierwszy raz widzieliśmy, żeby na dużym odcinku na raz były remontowane wszystkie fasady, chodniki no i sama jezdnia oczywiście również. W ciągu roku miasto zmieni się nie do poznania.
My jednak po zrobieniu odpowiednich zakupów ruszyliśmy w prawdziwe góry. Startując z wysokości 400 m npm mieliśmy przed sobą przełęcz 2600 po szutrowych drogach. Ach, jak pięknie.
Ale o tym następnym razem:
Reszta zdjęć, jakie dla Was wybraliśmy:
David Gareja / Gruzja |
Pozdrawiamy,
Michał
10 października 2012
By
machy
/ Posted on
23:58:00
/
1 comment
/ Categories:
Entebbe
,
masaka
,
mbarara
,
rushooka
,
ssese
,
Uganda
Droga prowadząca z Parku Narodowego Królowej Elżbiety do Parku Narodowego Mgahinga - gdzie weszliśmy na wulkan Sabinyo, była przepięknym odcinkiem naszej podróży.
Zanim wjechaliśmy w górskie tereny Bwindi - gdzie ogląda się słynne górskie goryle, jechaliśmy przez świat motyli. Trudno temu zjawisku zrobić odpowiednie zdjęcie, ale na przestrzeni kilkunastu kilometrów musieliśmy mieć zamknięte zęby by nie zadławić się tymi kolorowymi stworzeniami. Najlepsze było kiedy pierwsza osoba przejeżdżała blisko kałuży przy której było największe skupienie motyli - wtedy druga osoba musiała już bezmała przebijać się przez ścianę szalonych owadów - efekt podobny do kopnięcia w pień sosny pokrytej czapą śniegu :P
W górach spadła nam całkowicie średnia. Strome, kręte, oczywiście całkowicie szutrowe drogi, piękne widoki, zmieniające się perspektywy. Pięknie było!
W jednej z wiosek spędziliśmy sylwestra. Nawet szukaliśmy miejsca gdzie można by pójść na imprezę, ale ku naszemu wielkiemu zdziwieniu większość mieszkańców rozeszła się do swoich kościołów i wedle wyznania spędzali wieczór na nabożeństwie - trzeba przyznać że na niektórych z nich, pod gołym niebem, atmosfera była niemniej transowa niż w zachodnich klubach.
Rano wszyscy znów stawili się na pierwszej w tym roku Mszy Świętej, odświętnie ubrani. Tym razem siedliśmy sobie cichutku tuż pod ścianą, i nie wzbudziliśmy wielkiego zainteresowania. Nikt tam nawet nie zwrócił uwagi, że zgodnie z tradycją powinienem iść do prawej, męskiej nawy, zamiast siedzieć jako jedyny chłop z babami :)
Popadało, oj popadało. Na szczęście najbardziej pod koniec dnia - wieczorem.
Rano przyszło walczyć z błotem, ale chociaż na ciele sucho :)
Generalnie jednak jazda była przyjemnością podobnie zresztą co ja będę pisał:
Gdybyśmy tylko mieli więcej dni, z pewnością byśmy się tam pokręcili dużo dłużej, tymczasem przyszło nam wracać do Kampali.
Po wielu dniach tułaczki po prowincji powrót po asfaltowej drodze powinien był się wydawać pestką, tym czasem wcale taki nie był. Asfaltowa droga prosta droga byłaby co najwyżej nudna. Pędzące między Ugandą a Rwandą międzynarodowe autobusy co i rusz spychały nas niesamowicie na pobocze i Madziula się porządnie stresowała.
Postoje co, ciekawe, dziwnie zbiegały nam się z polskimi misjami katolickimi :)
Ale jak tu nie wstąpić. To jest po prostu bezcenne uczucie wreszcie móc z kimś pogadać o tym co się dookoła wydarza - bo niestety z lokalnymi ludźmi taka możliwość jest ograniczona. Na misji w Rushooce akurat braci nie spotkaliśmy, bo wyjechali na zebranie do..., ale zastaliśmy wolontariuszke Anię z którą spędziliśmy bardzo miły wieczór. Rano polska siostra Andżelika pokazała nam swoją pracownię, w której daje zatrudnienie lokalnym kobietom, które szyją m.in. stroje dla uczniów. Aż się miło robi.
Madziuli się miło zrobiło szczególnie, bo w prezencie dostała taki hafcik:
Brata Teofila z Rushoki i tak spotkaliśmy, bo następnego dnia przejeżdżaliśmy przez Mbararrę, gdzie były obrady. Krótka przerwa na obiadek, podziękowanie za nocleg i znów w drogę. W pewnym momencie wielkie roboty drogowe, mega duzo kurzu wszedzie, Madziula ledwo zyje z soczewkami. Po całym dniu mięliśmy takie miny:
Im bliżej Kampali, tym gorzej, więc wzięliśmy sprawę sposobem.
Na mapie Afryki tego nie zobaczycie, trzeba dobrze przyzoomować. Na Jeziorze Wiktorii znajdziecie niewielkie wyspeki Ssese - i na jedna taka da sie przyplynac promem od zachodu, a poplynac z drugiego konca prosto do Entebbe - gdzie miesci sie lotnisko pod Kampala.
Na wysepkach wlasnie trwa masowa wycinka lasu naturalnego i zastepowanie go palmami uprawianymi pod olej - wiec niezbyt wesolo, ale poki co proceder dzieje sie z dala od miejsca gdzie przyjezdzaja pobyczyc sie turysci (zreszta i lokalni i zagraniczni).
Zielona woda nie zachecila nas do plywania, ale klimat na kempingu prowadzonym przez niemieckiego podstarzalego hipisa byl odpowiednim zwienczeniem naszego pobytu w Ugandzie. Wybraliśmy sobie taki domek na nocleg:
Rano wielka mobilizacja! Przeprawa z wysepki do Entebbe to jak transfer w sekunde z Ustrzyk do centrum Warszawy.
Najważniejsze było jednak oddać motocykle i nie dopłacić do nich zbyt wiele - Madziula przecież po wywrotce na samym początku szutrowego odcinka podróży pokrzywiła reflektor i poobcierała w paru miejscach metalowe częsci. Na szczęście wszystko ułożyło się bezproblemowo: w jednym warsztacie udało się wymienić za pestki pokrzywione części na zupełnie nowe, jak i umyć na wysoki połysk obydwa Badziadzie.
Właściciel motoru Magdy coś tak jakoś gadał pod nosem i widać że bacznie przyglądał się, czy aby naprawdę prosta ta kierownica, ale nie było co narzekać. Chłopaki zarobili cudownie.
Wszystko dobre co się dobrze kończy: nie pierwszy raz się przekonujemy, że ulga z bezproblemowego pozbycia się środka komunikacji potrafi być niemniejsza niż początkowa satysfakcja z jego posiadania i myślę że to nie ostatni raz :P
Po takim spotkaniu można pozwolić sobie na chwilę luksusu:
Naprawdę, na lokalne warunki ceny kawy i ciasteczka ogromne.
W Kampali nie pobawiliśmy dłużej niż było trzeba, zgiełk, chaos, smród spalin i palonych śmieci. Nie tego nam trzeba.
Ostanie kilkanascie godzin spędziliśmy już w Entebbe, koło lotniska.
Jeśli kiedyś tam będziecie, polecamy wizytę w zoo. To brzmi strasznie śmiesznie, iść do zoo w Afryce, ale inicjatywa jest naprawdę znakomita: w zoo znajdują się zwierzęta, które nie są samowystarczalne: odzyskane od handlarzy, którzy trzymali je w niewoli, uratowane z sideł zastawione przez kłusowników. Wyleczone, ale niezdolne już do walki o życie w naturalnych warunkach.
Nosorożcy na przykład w Ugandzie już w ogóle nie ma na wolności, więc warto się tam wybrać nawet jeśli zaliczy się wcześniej wyjątkowo udane prawdziwe safari
I wreszcie koniec opuszcamy Ugandę. Powrót męczący, bo przez z Ugandy do Polski lecieliśmy przez Dubaj i Kair. Zwłaszcza noc w Dubaju mało komfortowa, co jest o tyle dziwne, że w podobnym położeniu co noc jest milion innych ludzi: o 2giej w nocy dolatuje się z portów początkowych, po czym czeka na przesiadkę do portu docelowego gdzieś koło 6.30. Tysiące ludzi snuje się po korytarzach, kładzie za ławkami i próbuje jakoś zabić te godziny - które najchętniej choćby przespałby spokojnie na jakim rozkładanym fotelu a cenne rzeczy złożył w przechowalni. Nie tego się po wielkim Dubaju spodziewaliśmy. Madziulka oczywiście i tak odnalazła się w sytuacji: złożyła okularki i odleciała w swój świat...
Wracaliśmy do Polski jednak wielce zadowoleni z tego, co nas w Ugandzie spotkało. Czuliśmy, że właśnie tego chcieliśmy doświadczyć: nieśpiesznego przemieszczania się z miejsca na miejsce i chłonięcia tego co nas otacza, niezwykłych spotkań inicjowanych dzięki zbiegom okoliczności, wycieczki w górach, zobaczenia nowych zwierząt. A dzięki Magdy zapałowi udało się nam przemierzyć kraj nie na jednym większym motorze, lecz na dwóch mniejszych. Madziulce się spodobało. Ja też potrafiłem mieć swoją przyjemność i jesteśmy na dobrej drodze by znaleźć rozwiązanie pasujące obu stronom.
Choć w turystycznych hotspotach wyraźnie zbyt droga by skorzystać ze wszystkich atrakcji, Uganda suma sumarum okazała się być perfekcyjnym miejscem na krótki 3 tygodniowy wyjazd. I pomyśleć, że jest to jeden z najmniejszych krajów Afryki, a że i z jego terytorium widzieliśmy część. Chyba tylko w jeden sposób możemy poznać ją szerzej....
Na koniec ostatni pakiet albumów:
Jazda przez Ugandę |
Sesse Islands |
Kampala |
Tym samym projekt Uganda na blogu zamykamy - może obrobimy jeszcze materiał wideo w czasie długich zimowych wieczrów. Teraz jednak szybko zabierzemy sie za Gruzje - zanim nie wyleci kompletnie z glowy - bo zadnych notatek nie robiliśmy....
Pozdrawiamy!
Michał
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)