22 czerwca 2012


Jest Boże Narodzenie 2011, po dwóch dniach spędzonych u rodziny Teddiego żegnamy się tuż po bożonarodzeniowym obiedzie by zdążyć dojechać przed nocą nad Jezioro Alberta. Madziula po dwóch dniach przerwy motocyklowej jedzie nadzwyczaj ostrożnie, by uniknąć nieprzyjemnych spotkań z ziemią. Kierujemy się do Butiaby - niewielkiej rybackiej wioski nad Jeziorem Alberta. Po drodze chcemy zobaczyć miejscowość Nyabyeya - a raczej polski kościół i cmentarz, które sie tam znajdują
Wrażenie jest niezwykłe. Jedziemy na motorkach po środku zielonych pagórków, przejeżdżamy przez wioski składające się z drewnianych chat, nagle ni stąd ni z owąd polskie miejsce.

Podobnie jak poznani przez nas Polacy mieszkający w Nowej Zelandii, do Ugandy w czasie drugiej wojny światowej trafili Polacy, wywiezieni na Syberię, a następnie uwolnieni, którzy chcieli dołączyć do Armii Andersa. Cywile zaś poprzez Iran trafili do Meksyku, Nowej Zelandii a i do Afryki.
Wspierani przez rząd brytyjski przetrwali czas wojny i wrócili do kraju. W międzyczasie jednak zdążyli wybudować wielki (jak na okoliczne standardy) kościół, niektórzy zdążyli umrzeć, inni się narodzić.




Co ciekawe, i kościół, i cmentarz wyglądały na bardzo zadbane - zastanawialiśmy się, kto to taki o nie dba.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejazd o tyle ciekawy, że atmosfera we wioskach była niezwykle radosna. Podczas kiedy w Polsce chronimy się od zimna za stołami i na ulicach wiele się nie dzieje, tam wioski były pełne ludzi, koło lokalnych kościołów powystawiane specjalne namioty. Każdy ubrany w najlepsze ciuchy jakie miał.
Jezioro Alberta jest jednym z Wielkich Jezior Afrykańskich, wypełniające Wielki Rów Afrykański. I rzeczywiśćie do jeziora trzeba zjechać z pagórkowatego płaskowyżu. Przepiękny moment warto uwiecznić to na fotce. Madziula więc jedzie swoim tempem, ja co chwilę przystaję, robię zdjęcie i doganiam Madziulę. Wszyscy zadowoleni. Do czasu. Za jednym zakrętem zaskakuje mnie Madziula, która zatrzymała się przed stadkiem małp. Na sypkim żwirku motor hamuję zbyt mocno i motor kładzie się  w sekundę. No to mamy 1:1 w wywrotkach. Madziula trochę się przejmuje drobnymi ranami, ale widzę, że w gruncie rzeczy jest bardzo ukontentowana.

Zachód słońca za pasem, więc jedziemy bezpośrednio nad jezioro. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że udało nam się bez przeszkód dojechać w to piękne miejsce i staramy się uchwycić ten niezapomniany moment. Szum fal wody, gdaczące wielkie ptaki, śmiech młodych chłopaków przyglądających się umorusanym od kurzu drogi białym.



Dowiadujemy się, że z samego rana przypływają rybacy ze świeżo złowionymi rybami i decydujemy się być świadkami tego wydarzenia.Wracamy do centrum wioski i instalujemy się w jakiejś upadającej gospodzie, choć tego dnia jest to najlepszy pub w mieście i świętujący mieszkańcy są już mocno wstawieni, a końca muzycznej imprezy nie spodziewamy się.


Idąc po ciemku przez wioskę udaje nam się znaleźć jakieś miejsce na jedzenie.
Mimo huczącej muzyki nie mamy żadnych problemów ze snem i rano wstajemy zgodnie z planem by zdążyć zobaczyć rybaków.
Pomimo wczorajszej imprezy, nad brzegiem Jeziora pełno ludzi. Przede wszystkim rybacy, którzy wyciągają swoje łódki na brzeg i z miejsca zabierają się do sortowania rybek. Mniejsze przesypują do mis, które kobiety potem niosą na głowach gdzieś dalej - do wioski. Większe są od razu nad brzegiem jeziora bardzo sprawnie obrabiane.

Oprócz tych pracujących jest jeszcze liczniejsza grupa gapiów, którzy po prostu przyglądają się pracy innych i między sobą komentują. Wśród nich my. Zastanawialiśmy się, jakież to reakcje będą na nasze osoby. Powiedziałbym że neutralne. Ani przesadnie się nami nie interesują, ani też nie wypraszają nas ze swojego towarzystwa. Z niektórymi udaje nam się nawiązać kontakt i zdobyć zgodę na zrobienie zdjęć, jednak staramy się nie czynić tego zbyt natarczywie.


Kiedy już dochodzimy do momentu, że wyczerpaliśmy naszą ciekawość, wracamy do centrum w otoczeniu gromadki dzieci, których nie uda nam się pozbyć do końća naszej wizyty w wiosce.

Kiedy idziemy, nagle jeden chłopczyk robi gwiazdę, co nagradzamy naszym podziwem i śmiechem. Nie trzeba długo czekać, a zaraz mamy koło siebie gromadkę gwiazd, które nie chcą przestać świecić.
Idziemy jeszcze na śniadanko do wczorajszej jadłodajni, która otoczona jest bambusowym płotem. Płot ma jednak dziury, jak i drzwi. Zobaczcie tę sytuację sami:



Nic nadzwyczajnego ta Butiaba. I oto chodziło. Tego własnie chcieliśmy.


Nad Jeziorem Alberta

Pozdrawiamy

M.