27 września 2012



OK, bądźmy szczerzy: My nie damy rady opisać już Ugandy dzień po dniu. Jakoś mamy tak pod górkę. Wy nie dalibyście pewnie rady przebrnąć przez kolejne posty. Robimy więc umowę: podgonimy trochę w jednym poście, skupiając się na najważniejszym.

Wiecie, że jak już wypożyczyliśmy motorki w Kampali byliśmy w Parku Narodowym Wodospadów Murchisona, wiecie że Boże Narodzenie spędziliśmy u rodziny Teddiego, i zjechaliśmy nad Jezioro Alberta.
Wiecie nawet z ostatniego postu, że w jakichś sposób znaleźliśmy się w samym rogu Ugandy i weszliśmy na wulkan Sabinyo.


O czym do tej pory nie mówiliśmy?

Na przykład o tym jak się znaleźliśmy pod tym Sabinyo!

Jechaliśmy szutrowymi drogami w swoim tempie, robiąc przerwy w każdej wiosce, nocując w jakichś zapomnianych noclegowniach. Zieleń, pagórki, koleiny na drodze.

Gorzej jak w takiej sytuacji nagle jechał samochód z naprzeciwka i za bardzo nie było jak zjechać na pobocze. Generalnie na zdjęciu naszym szerokokątnym nie wygląda to na coś trudnego, niemniej Madziulka miała niezłą lekcję jazdy po nieasfaltowych drogach. Dobrze że nie padało.

Najgorsze że po wielu godzinach jazdy nie można było sobie dogodzić smacznym obiadkiem. Matoke mieliśmy po dziurki w nosie.
Miło za to, że nie do wymiany opon nie trzeba było za bardzo zakasywać rękawów:



Niedaleko miasta Fort Portal, z którego dobrze już widać góry Ruwenzori, wybraliśmy targ, na którym Madziula dokonała znacznych zakupów tekstylnych - trudno było się zdecydować, który to materiał przywieźć sobie do Polski na ciuchy:

Jak się pojawia okazja, to trzeba brać, prawda?

No i nam się pojawiła świetna okazja na ponowne zobaczenie afrykańskich zwierząt.

Nasza droga prowadziła przez Park Narodowy Królowej Elżbiety.
Starczyło by historii na ze dwa wpisy ale skracając: przez Park prowadzą normalne drogi, niczym nie ogrodzone, ale żeby zjechać na boczne, trzeba wykupić bilet wstępu i pozwolenia itd itp. Po 3 godzinach namawiania Madziuli udało mi się ją namówić na moto-safari, sprzedawca biletów przekazał nam bilety, ale kontroler 2 metry obok nas nie przepuścił: na motorach nie wolno jednak.
No to pojechaliśmy drogą ogólnodostępną. Niby tereny otwarte, spokojne, wydaje się że pusto, ale w brzuchu jednak ciepło: nie ma tu płotu przecież, więc możemy spotkać każde zwierzę. No i o ile wszelkiego rodzaju sarenki itd nie wyglądają na niebezpieczne, to jednak jak widzimy bawoły robi się ciekawiej (podobno wystarczy plackiem na ziemi się położyć i bawół nie nic nikomu nie zrobi - bo ma tak rogi wywinięte że nie ma jak nabrać na nie człowieka, a kopytem go nie dotknie - nie sprawdzaliśmy koniec końców). Kiedy jednak w drodze na kemping widzę na drodze ślady stóp i wielkie kupy słoni w miejscu gdzie droga się krzyżuje z codziennym szlakiem słoni do wodopoju, emocje wyczekiwania są już naprawdę na bardzo wysokim poziomie. No i wreszcie widać: 200 metrów przed nami, tuż koło drogi, zza krzaka wylatuje w górę wielka kupa ziemi. Przede wszystkim słychać jednak syk powietrza przelatującego przez trąbę słonia! Co tu robić? Dojechaliśmy do miejsca, z którego mieliśmy nadzieję że damy radę nawrócić i uciec, ale nie mamy pojęcia czy słoń nas może zaatakować. Przede wszystkim jednak do kempingu brakuje nam już tylko kilku kilometrów, słońce zachodzi, a i nie mamy pewności czy w drugą stronę jakiś inny słoń nie odetnie nam drogi. Nie było z resztą czasu na takie gruntowne analizy.
Słoń przeszedł w międzyczasie przez drogę i był już doskonale widoczny. Madziula odchodziła od zmysłów i chciała czym prędzej zawrócić i uciekać, ale na szczęście zjawił się busik z japońskimi turystami. Zatrzymałem kierowcę i poprosiłem żebyśmy mogli przejechać koło słonia mając busa jako tarczę. Madziulka schowała się po właściwej stronie busa, a tymczasem..... busik zaczyna się cofać! A Madziula bez wstecznego nagle zostaje niekryta.
Może z tym kontekstem będziecie mogli się lepiej wczuć w ten filmik:


Dlaczego busik się zaczął cofać? Nie, bynajmniej nie dlatego, że kierowca się bał ataku słonia. Po prostu to Japończycy poprosili kierowcę, żeby ciut cofnął, bo w ich wielkich obiektywach słoń się nie mieścił......

Koniec końców zjawił się lokalny dżip. Kumpel kierowcy dał się namówić, żeby zamienił się z Madziulą na miejsca. Madziula w samochodzie, Ugandyjczyk na motorze.

Ufff. Dojechaliśmy do biura parku na półwyspie Mweya - tam gdzie Kanał Kazinga łączy się z Jeziorem Edwarda. Spanie w domkach okazało się nie być tanie, ale na szczęście jest chroniony, nieco oddalony kemping. Cały wielki kemping dla nas, oprócz tego tylko jeden ugandyjski namiot wesołej rodzinki z Kampali.  Podobno dwa dni temu na kemping weszły lwy i to chyba sprawiło że wymiotło turystów nieco. No dobra, to jak generalnie wygląda ochrona? Pan strażnik wieczorem przychodzi, rozpala ognisko, po czym się żegna i życzy miłej nocy. Zwierzęta się boją ognia, więc będziemy bezpieczni.
Atmosferka ciekawa, ściemnia się, więc już od tego ogniska do rana nie odejdziemy. Oglądamy film przy otwartym namiocie, jak tu nagle przed północą zaczyna masakrycznie padać. Pal licho że nasz namiot przecieka, ognisko się gasi!!! Wyobraźnia pracuje na 150%. Wiemy, że lwy może i nie przyjdą, ale co noc wdrapują się na ten pagórek  na którym śpimy nosorożce i słonie. Co chwilę wyciągam głowę z namiotu i świecę jak latarnia w okół, czy może już któryś się do nas nie dobiera, Madziula za to chowa się w śpiwór i ani myśli wyłazić z namiotu. Jakby te ścianki były problemem dla słonia....
Po jakimś czasie burza przechodzi i staramy się wskrzesić ogień na nowo. Nawet się udaje, ale spokojni to nie jesteśmy. Czas się masakrycznie dłuży. Dopiero przyjazd rodzinki do ich namiotu luzuje napięcie. I piwko, którym częstują.
Wstajemy jak jest jeszcze ciemno. Czyli wciąż pora zwierząt obowiązuje, ale my musimy podjechać do bramy parku.
Chytry plan wypada i udaje nam się znaleźć turystów, którzy wynajęli minibusa by wyjechać na poranne safari, i którzy podzielili się z nami miejscem w samochodzie w zamian za udział w kosztach.
Safari numer 2 z natury rzeczy jest mniej ekscytujące od safari numer 1. Niemniej do tej pory pamiętamy 3 widoki: lwa, który niespiesznie szedł przez sawannę (przydałby się teleobiektyw lub lornetka jednak - nawet nie wstawiamy zdjęcia bo żal), stado słoni, które majestatycznie przechodziły przez naszą drogę:
 i hipopotama, który jeszcze nie zdążył schować się w wodzie - do tej pory widzieliśmy je tylko właśnie taplające się w jeziorach i tylko musieliśmy sobie wyobrażać, jak wielkie są i jak właściwie wyglądają na żywo.


Po powrocie zdecydowaliśmy się jeszcze pojechać w miejsce, gdzie można zobaczyć szympansy, do wąwozu Kyambura. Gdyby goryle nie kosztowały 10 razy więcej, to pewnie właśnie je byśmy zobaczyli, ale jak najbardziej polecamy tę aktywność. Piękny spacer po dnie wąwozu, do którego schodzi się po stromym zboczu. Udało nam się szybko zlokalizować szympansy, a potem już przez 2 godziny zadzierać wysoko do góry głowę, by je sobie podglądać:

Szympansów jest wiele i to w różnych rolach: matki, ojcowie, dzieci. Przewodnik uczy nas, w jaki sposób znaleźć najlepsze miejsce do obserwacji i wyjaśnia ich zachowania. Bawią się, odpoczywają, przeraźliwie głośno nawołują, skaczą po drzewach. W pewnym momencie na trzy cztery wszystkie opuszczają się zwinnie po pniach drzew, i biegnąc po ziemi (u nas konsternacja czy zaraz wyskoczą zza krzaka na nas czy może biegną w odwrotnym kierunku) oddalają się w nowe miejsce. Fajnie!


Z trudem, ale udało nam się znaleźć miejsce na spanie w lokalnym standardzie, bo tubylcy odsyłali nas do gesthałsu za 230 usd i nie mogli się nadziwić, że jesteśmy biali a mówimy że nas nie stać :)

Następnego dnia ruszyliśmy wzdłuż Jeziora Edwarda w kierunku Sabinyo.
Znów napotkaliśmy słonie na drodze, lecz tym razem stały ze 200 metrów od drogi, więc nawet Madziula pozwoliła sobie foteczkę na ich tle zrobić:

Tak, to ten szary punkt nad mniej więcej na wysokości prawego nadgarstka Magdy :)

Obiecałem, że będzie to ostatni post, ale zmieniam zdanie. Kończę w tym miejscu, a co było dalej dowiecie się z kolejnego wpisu.

Tymczasem zamieszczam nasz skromny katalog ze zdjęciami z Parku Narodowego Królowej Elżbiety:

Queen Elisabeth National Park


A tu kilka ujęć z drogi, czyli od Jeziora Alberta do Edwarda (polecam!)

Od Alberta do Edwarda


Pozdrawiam

Michał

14 września 2012

Do Ugandy przyjeżdża się przede wszystkim dla goryli. A precyzyjniej, dla goryli górskich, bo te nizinne można zobaczyć w innych częściach Afryki i jest ich tysiąc razy więcej niż górskich, które żyją jedynie w dwóch miejscach: w Nieprzeniknionym Lesie Bwindi i w górach Wirunga. Oba te miejsca są w południowo-zachodniej Ugandzie, z czego góry Wirunga ciągną się jeszcze do Rwandy i Konga.

Goryle żyją w rodzinach, a ich odwiedzanie jest ściśle reglamentowane: jedną rodzinę może dziennie zobaczyć jedynie jedna grupa kilku turystów. Generalnie to świetnie dla goryli i świetnie dla budżetu Państwa - bo cena jaką płaci turysta za dzień spędzony na poszukiwaniu goryli i 60-minutowej ich obserwacji to 500 USD. Przepraszam - od kiedy kupiliśmy ceny już skoczyły i w Rwandzie płaci się obecnie już 700 USD. Co nie ma wpływu zasadniczo na zmalenie popytu.

My z tej przyczyny odpuściliśmy sobie tę przyjemność, choć zwłaszcza Madziula chętnie by sobie te zwierzęta poobserwowała. Podobnie wcześniej odpuściliśmy sobie czterodniowy treking w Ruwenzori ( bo to już by wyniosło koło 3000zl od łeba).

Chcieliśmy jednak w Ugandzie doświadczyć choć trochę gór i zdecydowaliśmy się na jednodniową wycieczkę w Wirundze. Łańcuch górski stanowi kilka wulkanów rozrzuconych po trzech krajach (Uganda, Rwanda i Kongo). W Ugandzie można wejść na Muhaburę (4127m), Gahingę (3474m) i Sabinyo (3674m). Oczywiście najchętniej by się weszło na najwyższy, ale zdecydowaliśmy się wejść na Sabinyo - to taki tutejszy Krzemieniec: na nim spotykają się granice trzech państw. Za bardzo tego pewnie nie czuć, ale można choć też rzucić okiem na wioski rwandyjskie i kongijskie.

Już przyzwyczailiśmy się, że w Afryce w góry od tak się nie chodzi. Trzeba wykupić bilet wstępu, jak również mieć ze sobą przewodnika wskazującego drogę i skauta chroniącego nas przed dzikimi zwierzętami. 60 usd od osoby.

Stopień trudności szlaku zmienia się proporcjonalnie do wysokości npm i wynika z naturalnej krzywizny stożka wulkanicznego.
Początek trasy to płaski spacer przez nieregularny las - dobrze można obserwować przybliżający się szczyt. Dostaliśmy specjalne gumiaki, w których dobrze się idzie przez rozmiękłe łąki. W pewnym momencie Madziula robi krok i gumiak zostaje w błocie, a Magda próbuje złapać równowagę by nie stanąć skarpetą w ciemnej mazi.

Stopniowo zwiększa się nachylenie i w pewnym momencie zamieniamy gumiaki na nasze buty górskie. Gumiaki ukrywamy w krzakach, a sami zaczynamy zasadnicze podejście. Wysokość nabieramy mozolnie błogosławiąc wysokie krzaki, dzięki którym idziemy w słońcu. Cieszymy się oczywiście, że trafił nam się prześliczny dzień bez jednej chmurki. Przez dziury w krzakach widać co raz dokładniej szczyt na który chcemy wyjść.
Gałęzie oblezione są przez pięknie wyglądające porosty - przewodnik tłumaczy nam że występują one tylko w miejscach, gdzie powietrze jest niezanieczyszczone. Oddychamy więc pełną piersią. W pewnym miejscu krzaki się kończą i wchodzimy na szczyt. Ale nie ten główny. Bo Sabinyo ma w zasadzie trzy szczyty. Po pierwszym z nich trzeba nieco zejść, by wdrapać się na drugi, po czym znów po lekkim obniżeniu atakuje się ostatni, trzeci szczyt, gdzie właśnie jest granica trzech państw. Trzy małe szczyki ustawiają sie w linię, której przedłużeniem są dwa pozostałe ugandyjskie wulkany. Przełęcze pomiędzy nimi są całkiem niskie i dla goryli nie stanowią żadnej bariery. Przewodnik tłumaczy, że goryle swobodnie przemieszczają się między państwami i akurat teraz wszystkie z tego obszaru są w Rwandzie. Pytam, czy kraje nie starają sie zwabiać do siebie goryli - bo przecież w innym wypadku ucieka im zarobek - ale przewodnik poważnie zaprzecza. Co ciekawe, on nigdy jeszcze w Rwandzie nie był. W miejscu w którym stoimi wioski rwandyjskie są równie blisko jak te ugandyjskie, z któych przyszliśmy. Nie mamy lornetki, ale tak na pierwszy rzut oka wyglądają porządniej. Blaszane dachy domów odbijają się w promieniach słońca - w Ugandzie wciąż nie są powszechnym standardem. Kiedyś musimy tam wpaść.
Podczas rozmowy o zwierzętach z przewodnikiem okazuje się, że można tu zobaczyć kameleony. Madziuli rozpalają się oczy, zaś przewodnik ze skautem zaśmiewają się z nas - jak to, nigdy nie widzieliście kameleona???

Póki co po krótkiej przerwie kanapkowej czeka nas podejście na 2 ostatnie szczyciki Sabinyo. Każdy wyższy 100 metrów od poprzedniego, problem jednak jest w nachyleniu. Zwłaszcza wejście na ostatni jest tak strome, że w zasadzie przewyższenie pokonuje się w całości po skleconych z gałęzi krzaków drabinach. Pode mną raz po jakiś czas załamuje się kolejny szczebelek owej drabinki. Muszę motywować nieco Madziulę, żeby wdrapała się dla pięknego widoku.

Na górze uzyskujemy panoramę 360 stopni. Teraz możemy rzucić okiem i na Rwandę i na Kongo. Przede wszystkim zaś na wulkany, które dalej się ciągną wzdłuż granicy rwandyjsko-kongijskiej.
Bardzo lubimy wulkany.
Pamiątkowe zdjęcie, łyki wody i w sumie musimy się zbierać. Przewodnik delikatnie pospiesza, bo według jego harmonogramu powinniśmy być już w połowie zejścia na dół.
Jak wiadomo jednak, wejście na szczyt to połowa sukcesu, drugim jest dotarcie do bazy.

Pierwsze schody to te na drabinie. Nieco łatwiej po niej wchodzić niż schodzić. Pojawia się problem znany jako "nie mam oczu z tyłu głowy", znany tutaj jako "nie mam oczu na łydkach". Tak samo jak czasem się zastanawiamy, jak koń stawia tylne łapy idąc po trudnym terenie, tak tutaj nie tak prosto schodzić po drabinie nie widząc gdzie są poszczególne szczebelki. Madziulka była więc nieco wystraszona, ale dzielnie i spokojnie pokonała trasę w dół i wkrótce wróciliśmy byliśmy już na pierwszym szczycie. Tam czekał na nas skaut, który z braku niebezpieczeństw na samej górze nie towarzyszył nam we wspinaczce na samą górę. W miedzy czasie jednak nie nudził się bardzo: postawił sobie na ambicję zaskoczyć nas i znalazł kamelona!

Słońce już tak nie pali, a wręcz schowało się za górą, jednak dopiero teraz widzimy, ile wcześniej się na maszerowaliśmy pod górę. Schodzimy, schodzimy i wciąż w dół. W końcu dochodzimy do miejsca, gdzie ukryliśmy gumiaki. Zejście zakończone, ale wciąż jeszcze kilka kilometrów po tych łąkach do końca szlaku.
Zamiast tysiąca słów niech przemówi to zdjęcie.

Jako że czasem gramy w totolotka, to i teraz liczyliśmy, że może a nuż przypadkowo trafimy na goryla. Oczywiście go nie spotkaliśmy, podobnie jak dzikich słoni, przed którymi miał strzec nas pan skaut. Przez radio przewodnika dotarła do nas jednak informacja, że goryli nie zobaczyła też tego dnia grupa turystów w lesie Bwindi. Powód? Goryle trzeba odszukać. Wiadomo, gdzie się znajdowały poprzedniego dnia, więc nie jest to wielka tajemnica, niemniej żeby się do nich dostać, trzeba iść przez niełatwy teren. I tego dnia właśnie w grupie turystów jedna osoba już nie miała sił. W konsekwencji cała grupa musiała zawrócić Zwrot pieniędzy by im się należał tylko w przypadku, jakby to przewodnicy nie rady znaleźć goryli. To nam, wstyd przyznać, poprawiło nieco humory - jak dobrze, że zdecydowaliśmy się na Sabinyo, a nie te goryle!

Wycieczka na Sabinyo dała nam choć trochę możliwości spędzenia czasu poza siodełkiem motoru w górach. Nie spotkaliśmy tego dnia żadnych innych turystów na tej trasie i zastanawiamy się w sumie, czy to wynik małego zainteresowania tą trasą turystów, czy jednak również poniekąd stawek - nawet osoby z zachodniej europy się dziwiły cenom. Kwestia ta oczywiście ma wiele aspektów i chyba nie miejsce tu na nią.
W tamtym momencie byliśmy po prostu szczęśliwi, że 100 metrów od końca szlaku czekało na nas wygodne łóżeczko.

Polecamy zdjęcia!

Mgahinga NP - Uganda

A tutaj relacja filmowa:


Pozdrawiamy

Michał

P.S.:  Nasz szlak w everytrail:

Mount Sabinyo Trek

>