Jeszcze nigdy przenigdy w czasie naszych podróży nie byliśmy w miejscu, w którym tak bardzo zaniżaliśmy średnią wieku turystów aktualnie tam przebywających. W Ugandzie byliśmy dosyć młodzi, bo większość spotykanych przez nas przyjezdnych stanowili zamożni, już dorobieni Europejczycy, którzy poruszali się po kraju wynajętymi busami / jeepami i spali w super wypaśnych lodżach. W Dolnej Kalifornii najczęściej spotykaną przez nas grupą turystów byli emeryci - amerykańscy lub kanadyjscy.
Większość z nich ucieka do "Baja" przed zimą i ostrymi, północnymi śniegami. Pakują się do swoich domów na kółkach, które mają się do europejskich przyczep kempingowych jak rozmiar koli w polskim i amerykańskim McDonaldzie. Są w wersji supersize. Wielkości międzymiastowego autobusu, z wysuwanymi na bok slide-out'ami - do powiększania przestrzeni wewnątrz domu po osiągnięciu celu. Ponieważ takim autobusem nie sposób zaparkować w mieście, ciągną za sobą na sztywnym holu samochód, często gęsto w wersji supersize. Zdarza się też, ze wpakowują do autobusu quada albo motor. I taką oto karawaną zajeżdżają na kilka miesięcy na Półwysep Kalifornijski i instalują się na długie tygodnie w jednym z powszechnie obecnych RV Parków (ang. RV - Recreational Vehicle, czyli innymi słowy motorhome). Przed swoimi domami na kołach wywieszają tabliczki z imionami, wykładają chodniczki, instalują oświetlenie (często bożonarodzeniowe), czy klatki dla psów. Wieczorami gaworzą ze swoimi sąsiadami, czasami jeżdżą razem na plaże i na wycieczki do pobliskich miejscowości. A z tymi, z którymi jeszcze za dobrze się nie znają wymieniają w łazience kurtuazyjne:
- How are you Mister Jones?
- Oh, great! What a lovely sun, I love this weather!
Ci, którzy przyjeżdżają skromniejszymi pojazdami i nie mają miejskiego samochodziku mogą skorzystać z lokalnych wypożyczalni aut, quadów lub meleksów. Meksykanie wiedzą, że Amerykanin samochód mieć musi, opcji jest więc do wyboru do koloru.
Amerykanów i Kanadyjczyków spotykaliśmy przez cały nasz przejazd przez Półwysep Kalifornijski. Zawsze mili i pomocni, dwa razy odratowali nasz padający lub wypadający (dosłownie) akumulator. Widać, że ta część Meksyku żyje z kieszeni północnego turysty. W wielu miejscach znaki po angielsku, w knajpach menu dwujęzyczne, w wielu miejscach dogadasz się bez znajomości hiszpańskiego. O ile jednak większość półwyspu jest po prostu pusta i jakiekolwiek człowieka, w tym turystę, spotyka się stosunkowo rzadko, o tyle amerykanizacja i komercjalizacja krańców półwyspu przeszła nasze oczekiwania.
Zaczęliśmy od wschodu - Cabo Pulmo, kiedyś niedostępnego, oddalonego przylądka z pięknymi plażami, koloniami lwów morskich i miejscami do nurkowania. Tłumy do Cabo Pulmo rzeczywiście nie docierają, o tej porze roku przynajmniej. Da się więc znaleźć ustronny kawałek plaży i o ile wiatr nie połamie namiotu można spędzić tam naprawdę piękny czas. Coraz trudniej jest jednak znaleźć dojście do wody. Przez wszechobecne płoty. Niejeden Amerykanin i Kanadyjczyk odkrył, że urokliwe to miejsce i prawie całość terenu wokół Cabo Pulmo została podzielona na działki i jest na sprzedaż. Taki klimat:
Cabo Pulmo, jeszcze w miarę dziewiczy fragment |
Samo południe - Los Cabos - to taka śródziemnomorska riviera. Hotel koło hotelu, zawrotne ceny, wszystko po angielsku. Żeby dojść do morza trzeba pójść na lichą plażę dla Meksykanów, położoną przy porcie. Reszta jest prywatna - należy do hoteli. Po wodzie pływają promy wycieczkowe, jachty z muzyką na żywo, na których amerykańscy turyści sączą drinki i się bawią. Czasami potrzeba wyobraźni, żeby przypomnieć sobie gdzie się jest. Tym, których na południe zagna, polecamy przejazd z zatokowego Cabo Pulmo prosto nad otwarty Pacyfik. Warto tam pojechać, dla fal...
Na plaży dla lokalsów |
Magda
Więcej zdjęć:
Los Cabos |
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS
0 komentarze :
Prześlij komentarz