To miał być szybki "wbieg" na najwyższy szczyt Ameryki Centralnej - wulkan Tajumulco. Szybki i prosty. Deklarowane przez wszystkich lokalsów 3 godziny w dwie strony, zmieniły się w 7, bardzo trudnych godzin.
Zachęceni pięknym czasem w górach Cuchumatanes, chcieliśmy więcej. Więcej gór, więcej widoków, przygody. Spojrzeliśmy na mapę raz jeszcze, szukając jakiś ciekawych szczytów do zdobycia. Michała skusił ciemnobrązowy punkt na zachodzie kraju - wulkan Tajumulco. Kuba tam był, łatwo wszedł, łatwo zszedł, jest to jakieś "naj", więc i Michał chce tam wejść. Ja też bym z wielką chęcią weszła, ale obawiam się o reakcję Ignasia na wysokość ponad 4000 m. npm. W Cuchumatanes na 3000 miał się niby bardzo dobrze, ale na Tajumulco będzie jednak 1000 metrów wyżej. Decydujemy się pojechać do miasteczka San Sebastian, znaleźć w nim hotel i się na jeden dzień rozdzielić. Niech chociaż połowa z naszych czterech oczu zobaczy jak wygląda Ameryka Centralna ze swojego dachu.
Plan nasz wywraca się góry nogami po spotkaniu z bardzo fajnym właścicielem stacji benzynowej. Uśmiechnięty jest facet od ucha do ucha i o przedsiębiorczym usposobieniu. Wszystkich w okolicy zna, wszystko wie, można zasięgnąć języka.
- Chcecie wejść na Tajumulco? Świetny pomysł, łatwa sprawa!
- Łatwa...? - dopytujemy, myśląc sobie, że Ci lokalsi to mają krzepę. Nie spodziewamy się hardkoru, ale łatwizną, czy spacerem po polu też byśmy tego nie nazwali.
- Pewnie! Już Wam mówię, jak to najlepiej zrobić. Wsiadacie do samochodu, jedziecie 40 minut kamienistą drogą (skręt zaraz za hotelem). Dojeżdżacie do miejsca, w którym na pewno spotkacie inne zaparkowane samochody. Tam zostawiacie auto i idziecie ścieżką do góry. Maksymalnie 1,5 godziny Wam to podejście zajmie. Przed południem będziecie z powrotem w San Sebastian.
- Czyli nie musimy iść 1500 metrów w górę...?
- Pewnie, że nie!
Skoro więc jest droga i do przejścia zostanie nam tak niewiele, postanawiamy iść w pełnym składzie. W tak krótkim czasie Ignaś nie zdąży odczuć wysokości, a jakby coś się działo bardzo szybko jesteśmy w stanie transportować się na dół.
Wszystko było dokładnie tak jak powiedział Pan ze stacji benzynowej. Przez 40 minut kamienista droga wspięła się mocno do góry i w miejscu, w którym zaczynała spadać znaleźliśmy zaparkowany samochód a koło niego ścieżkę. Ruszyliśmy więc pod górę, ciekawi, jak ta nasza ścieżka spotka się ze szlakiem uczęszczanym przez większość turystów. Widoki rewelacyjne. Mnóstwo wierzchołków skąpanych w mgle po horyzont. Po może pół godzinie sprawnego marszu zaczynamy trochę niepokoić się kierunkiem, w którym idziemy. Zamiast zyskiwać kolejne metry do góry ciągle trawersujemy zbocze. Po przejściu jakichś 25% obwodu góry uznajemy, że to jest na pewno zła ścieżka. Widzimy jakieś bramki sugerujące wypas owiec w okolicy, a kierunek naszego marszu z każdą minutą jest tylko gorszy. Michał patrzy na GPS, analizuje poziomice i szlak, który ma na mapie, patrzy na to, jak bardzo się oddaliliśmy i uznaje, że najlepiej będzie jak zejdziemy ze ścieżki i pójdziemy przed siebie do góry. Za tą górką mamy znaleźć szlak właściwy.
Wchodziliście kiedyś na wulkan? Sypkie są jego zbocza bardzo. Krok w górę, pół kroku w dół. Pierwsze metry nie są aż takie złe, bo są kępy trawy i jakieś kamienie się znajdą w sypkim podłożu. Ale stromo jest, miejscami bardzo stromo, wchodzę miejscami na czworaka. Im wyżej, tym niestety robi się trudniej. Dochodzimy w końcu do miejsca, w którym wiem, że byłoby mi bardzo trudno zejść tą samą drogą na dół. Przestaje mi się podobać to, gdzie jesteśmy i co robimy. Boję się, że dojdę do miejsca, w którym ani w dół ani w górę nie dam rady przejść. Wracać? Będzie bardzo trudno zejść tą samą drogą w dół. Iść dalej w górę? Robi się coraz trudniej, zaczęły się skały i normalna po nich wspinaczka, co dla wielu byłoby może "frajdą", ale przy moim lęku wysokości jest dużą walką - z samą sobą i umiejętnościami. Każdy kolejny pokonany "wierzchołek" odsłania kolejny wierzchołek. Wydaje się to nie mieć końca. Decydujemy się na przerwę. Ignaś idzie spać na moich rękach, jest na tyle stromo, że nie ma szans go położyć. Michał idzie natomiast na "zwiady", liczymy, że za tym wierzchołkiem pokaże się szlak i szczyt właściwy. Minuty oczekiwania na Michała dłużą mi się straszliwie. Cała wieczność po prostu. Zła jestem na siebie, że się rozdzieliliśmy, historia z jaskini powinna mnie była nauczyć, że nie jest to najlepszy pomysł. Po około 40 minutach wraca Michał i mówi, że ma dobre wieści - za tymi skałami jest ścieżka! Mamy już bardzo niedaleko. Super! Brniemy więc do góry dalej. W kilku miejscach rozkładam ręce i nie wiem, gdzie postawić stopę a gdzie trzymać się rękami, Michał z Ignasiem na brzuchu mnie dosłownie wciąga. Dochodzimy do "wierzchołka", a tam kolejny... wierzchołek.
- Michaś, i gdzie jest ta ścieżka?
- Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że ją widziałem.
No super. Ignaś ma dosyć, klnę pod nosem i chce mi się płakać naraz, ale co robić, sami się w to wpakowaliśmy, sami musimy się stąd wydostać. Ten mój superoptymistyczny mąż, który nawet jak chce nieistniejącą ścieżkę dostrzec, gdzieś ją między kamieniami wypatrzy.
Kolejne skały, kolejne kryzysy, ale brniemy dalej. Dochodzimy w końcu do miejsca, które można nazwać wierzchołkiem bocznym wulkanu. Gapimy się w wierzchołek właściwy, w zbocze, w wierzchołek, w zbocze i ... zauważamy ścieżkę. Taką cienką, malutką, ale ewidentnie ścieżkę. Skrzydeł nam to dodaje, bardzo szybko do niej schodzimy, a po kilku minutach od jej znalezienia dochodzimy do przedszczytowego obozu, w którym ludzie rozbijają namioty... Udało się. Siadamy cali szczęśliwi na ziemi. Jesteśmy cali usmoleni od tego wczołgiwania się na górę. Patrzymy na zegarki - wiecie ile zajął nam ten górski offroad? Prawie 4 godziny. Po krótkiej przerwie biegniemy dosłownie na szczyt właściwy, brakuje nam może pół godziny. Dochodzimy do kolejnego przedwierzchołka, brakuje nam do właściwego szczytu może 10 metrów. Dalej nie idziemy. Ignaś daje znać, ze już wystarczy, jest bardzo senny, nie wiemy na ile jest to objaw choroby wysokościowej a na ile kolejnej infekcji, która właśnie się zaczynała. Zawracamy.
Tylko jak znaleźć ścieżkę, która zaprowadzi nas do naszego samochodu. Ta którą widzimy i którą weszli spotkani ludzie schodzi do wioski po innej stronie góry. Czas zejścia: 3 godziny, do tego należy doliczyć ponad godzinę transferu niewiadomo czym do samochodu. Nie zdążymy przed zmierzchem. Pytamy każdą jedną spotkaną osobę, czy wie, w którym miejscu odchodzi ten łatwiejszy szlak prowadzący do pobliskiej drogi. Jedni nie wiedzą o jaką drogę nam chodzi. Inni mówią, że gdzieś tam bardziej w dole odejdzie na prawo ścieżka do naszego samochodu. Co znaczy gdzieś? W sumie to do końca nie wiedzą. Zaczynamy więc nasze zejście bez konkretów. Liczymy na to, że po prostu to rozwidlenie ścieżek zauważymy. Niestety dochodzimy do miejsca, w którym szlak odbija w lewo, a my do naszego samochodu powinniśmy pójść w prawo. Co robić? Znowu schodzić ze szlaku? Zaklinaliśmy na górze, że już tego nie zrobimy. Nie chcemy drugi raz się zgubić. Poziom adrenaliny i tak osiągnął już w trakcie podejścia poziom porodowy, już wystarczy. Poziomice wskazują na w miarę łagodne zejście, dlatego próbujemy. Nie będę już pisała o żadnej walce o kolejne metry. Zejście jest łatwe, po może 20 minutach dochodzimy do ścieżki, a kolejne 20 minut później jesteśmy przy samochodzie. Zdrowi, cali, naćpani adrenaliną do granic możliwości. I wiecie co się okazuje? Że my od samego początku poszliśmy złą ścieżką. Ta właściwa odchodziła do góry przy samym samochodzie, pod takim ostrym kątem, że jej po prostu nie zauważyliśmy. Zauważyliśmy natomiast inną ścieżkę i nią poszliśmy.
Zakończę nasz wpis banalnym: wszystko dobre, co się dobrze kończy. I że najważniejsze to uczyć się z własnych błędów i wyciągać trafne wnioski. Nie jesteśmy dumni z tej historii, zastanawialiśmy się nawet, czy o tym pisać. Żeby nie było jednak za różowo na naszym blogu, a prawdziwie, dzielimy się naszą przygodą. Może ktoś zechce kiedyś pójść na Tajumulco samodzielnie, łatwiejszą drogą z krótkim podejściem? Chętnie podzielimy się szlakiem, coby nie powtarzać drugi raz tego samego błędu.
Magda
P.S. Zdjęć z tego dnia prawie nie mamy, za bardzo skupieni byliśmy na walce z górą, żeby myśleć o robieniu zdjęć. Uwierzcie na słowo, że, mimo wszystko, było pięknie!
W drodze na Tajumulco |
Już/ Jeszcze na szlaku |
Dalej trawersujemy zbocze |
Nasz pierwszy prawdziwy wierzchołek |
Brudni i zadowoleni, jesteśmy znowu na ścieżce to i przerwę na spokojnie można zrobić |
"Na szczycie" |
Dochodzimy do samochodu. My poszliśmy [na zdjęciu] w prawo, a przyszliśmy od góry |