Wjeżdżamy do naszego pierwszego większego gwatemalskiego miasta - Quetzaltenango (zwanego Xela). Później niż myśleliśmy, pierwszy raz w Gwatemali jedziemy chwilę po zmierzchu. I może właśnie dlatego nasze generalne wrażenia z tego miasta nie są najlepsze - pierwsze spojrzenia i pierwsze emocje czasami determinują całościowe postrzeganie miejsca. Ciemno jest i mrocznie. Większość przyulicznych biznesów, pomimo wczesnej pory - jest zaledwie kilka minut po 18, jest pozamykana. Sklepy spożywcze za kratami, pralnia za kratami, apteka z ochroniarzem ze spluwą jak na wojnę - też za kratami.
W dzień Xela przyjmuje trochę inne, bardziej gościnne oblicze. Ulice i główny plac zalewane są ludźmi, toczy się normalne życie tak jakby nikt nie myślał o tym, że nie jest to najbardziej bezpieczne [i tym samym najbardziej przyjemne] miejsce do życia. I pewnie rzeczywiście tak jest, nikt o tym nie myśli, bo inaczej nie dałoby się żyć. Ludzie tu rodzą się, dorastają, zakładają rodziny, pracują. Toczy się normalne życie, w którym wszystkie elementy rzeczywistości traktuje się ... jako normalność. Nikt nie zastanawia się nad tym, że te wszechobecne kraty, druty kolczaste, rozbite butelki wystające z murów, mury sięgające miejscami nieba - nie są standardowym miejskim wyposażeniem. Urodzili się w kratach, to i montują kolejne kraty, tak się robi i tyle. I nawet nie ma sensu myśleć w kategoriach bezpiecznie / niebezpiecznie. Tak jest i koniec. Jest krata i ochroniarz ze spluwą w prostej pralni tak jak i jest centrum handlowe, dobry samochód i kawiarnia na głównym placu.
W Xeli jest sporo obcokrajowców. Część przyjechała tu na kursy hiszpańskiego dostępne w licznych szkołach, część to turyści, część - pracownicy NGO-ów, ale jest i grupa osób, które się tu osiedliły, bo urzekło ich Qetzaltenango. Ostatnia grupa pozostanie dla mnie fenomenem niepojętym. I dobrze, bo jest to piękny przykład ludzkiego zróżnicowania i wzbogacającej odmienności.
Xela zdecydowanie nie stała się "naszym" miejscem. Nie spędzilibyśmy w niej ani chwili, za ciekawe są okolice miasta, u Ignasia powróciła jednak infekcja i musieliśmy odłożyć nasze plany na kolejny pobyt w Gwatemali. Jedyne, co udało nam się przedsięwziąć, to wizyta na cotygodniowym targu połowy z nas. O targach pisaliśmy już nie raz, uwielbiamy je, ten tłum przeciskających się kolorowych ludzi, miliony zapachów [i smrodów]. Tu ktoś nawołuje przez mikrofon do zakupu tabletek od bólu głowy, tam sok owocowy reklamuje sprzedawca albo chińskie majtki. Na prawo kobiety siedzą na ziemi ze świniami na smyczy, po lewej indory i kury związane za nogi. Co ja tu zresztą będę pisała, moje słowo nie jest nawet w połowie tak plastyczne jak zdjęcia!
Najfajniejsza w targach wokół Xeli jest ich normalność i naturalność. Cotygodniowe targi dzieją się tam od stuleci, są elementem lokalnej tradycji i to właśnie jest w nich piękne. Takim targiem, najbardziej znanym w Gwatemali ze wszystkich jest Chichicastenango. Odwiedziliśmy go w najgorszy możliwy dzień - Wielki Czwartek, kiedy lokalni ludzie skupieni są bardziej na świątecznych przygotowaniach niż na handlu. Zastaliśmy targ bez ludzi, za to z miliardem stoisk z turystycznym kramem i pojedynczymi gringosami plączącymi się między alejkami w poszukiwani pamiątek i pseudo-autentycznych fotograficznych ujęć.. Wyobrażam sobie, że w normalnych okolicznościach wraca się z Chichicastenango z lepszymi wrażeniami. I tak jednak tym, którzy chcą zobaczyć gwatemalski targ w pełnej krasie polecam jeden z targów wokół Xeli, a nie przereklamowane "Chichi".
|
Pusty targ w Chichi |
|
Jedna z najbardziej "zajętych"alejek |
|
Procesja wielkopostna pomiędzy turystycznym kramem |
|
Najfajniejszy w Chichicastenango jest kolorowy cmentarz |
|
Widać gdzie kończy się cmentarz a zaczyna miasto. Ładniej wyglądałby ten beton, gdyby przyjął styl cmentarny |
Magda
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS
nie dzialaja linki do zdjec! tragedia dramat! ;)
OdpowiedzUsuń