"Plan: omijać duże miasta - Tegucigalpę i San Pedro Sula wielkim łukiem", z takim zamierzeniem wjechaliśmy do Hondurasu. Nigdy nie mów nigdy, a już na pewno nie w podróży. Do San Pedro Sula wjechaliśmy trochę z przymusu, szukaliśmy dostępu do dużego supermarketu, więc gdzie jak nie w najbogatszym mieście Hondurasu. Do Tegucigalpy też wjechaliśmy i zostaliśmy na dwa bardzo niecodzienne dni. Hubi, nasz kumpel, napisał nam, że mieszka tam aktualnie jego koleżanka i chętnie by się z nami spotkała. Trudno nie skorzystać z możliwości poznania i rozmowy z osobą, która dobrowolnie przeprowadziła się do stolicy Hondurasu i poświęca cały swój czas dzieciom ulicy, mieszkańcom faweli i więźniarkom.
Tegucigalpa na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od innych latynoskich dużych miast, choć może jeszcze bardziej rzucają się tu w oczy ogromne różnice społeczne, Honduras jest w końcu w pierwszej dziesiątce państw pod względem nierównej dystrybucji dochodu. Są dzielnice lepsze, z domami zawsze za wielkimi murami. Są centra handlowe, których rozkład i styl przypomina do bólu Wielką Amerykę, nawet niektóre marki są te same - Wendy's, Starbuck's. Bogactwo nie dominuje jednak krajobrazu miasta. Bardziej dostatnie rejony przechodzą płynnie w bardziej powszechne dzielnice biedy, również większej i mniejszej. Przed Tobą parkuje Porsche, za Tobą człowiek w poszarpanej koszulce niesie na głowie cały swój handlowy dobytek. Na prawo i lewo od drogi dominuje wielki architektoniczny chaos i straszna brzydota. Reklamy, banery, szyldy, plakaty, znaki - przestrzeń upstrokacona jest do granic możliwości. Za ścianą kolorowych nawoływaczy do zakupu mieszkają ludzie. Domy - cienkie wieżyczki, wyrastające jeden obok drugiego, a czasami jeden nad drugim, pokrywają wszystkie pagóry. Te gorsze bazują na najprostszych budulcach - blachach, folii, znalezionym drewnie, sznurkach. Te lepsze zbudowane są z cegieł, czasami nawet pomalowane są, tworząc z daleka tęczową mozaikę. Pamiętam jak pierwszy raz, po wylądowaniu w Bogocie zobaczyłam takie wzgórze usiane kolorowymi domkami. Mieszkaliśmy wtedy u kolegi, zapytałam go więc:
- Andrew, jak to ciekawie wygląda, przejdziemy się tam?
- To jest fawela, tam się nie wchodzi - odpowiedział.
No właśnie, "tam się nie wchodzi...". W oczach nieświadomego człowieka Tegucigalpa wygląda na miasto normalnie funkcjonujące. Ulice zatłoczone, codziennie ponad milion ludzi przemieszcza się tu do szkół, prac, sklepów, knajp, na lotniska, dworce itd. Niektórzy pokazują publicznie swoja dostatnią kieszeń, śmieją się, spotykają ze znajomymi, jedzą na ulicy. Świadomy człowiek wie jednak, ze jest w jednym z najbardziej niebezpiecznych miast na świecie, biorąc pod uwagę kraje nie znajdujące się w sytuacji konfliktowej. Wie, ze miastem rządzą gangi nie tylko narkotykowe, którym wszyscy taksówkarze i właściciele nawet najmniejszych biznesów w postaci stoiska z owocami płacą regularnie haracze. Wie, ze policja jest tu słaba i często skorumpowana. Świadomość powyższego nie do końca współgra z tym co widza w Tegucigalpie oczy. I tak sobie myślę ze to jest chyba największe zagrożenie. Przebywając w mieście, w którym toczy się wojna wyobrażam sobie, że wszystkie zmysły człowieka nastrajają go na przetrwanie. Tu wojna się nie toczy, przynajmniej nie otwarcie, wszystko działa ¨normalnie¨ ludzie są mili, pomocni, uśmiechają się, więc skąd może nadejść niebezpieczeństwo...? Każde miejsce ma swoja renomę, przez płynność granic i wzajemne przenikanie się światów przybyszowi trudno jest jednak czasami ocenić, kiedy robi jeden krok w niewłaściwą stronę. Granicą jest czasami skrzyżowanie ulic, czasami strumyk, a innym razem nawet jedna ulica potrafi mieć swój lepszy początek i gorszy koniec. Istnieje niepisany zbiór zasad ¨jak unikać niebezpieczeństw¨, wiele z nich nam pamiętającym czasy nie najbardziej bezpiecznej Polski jest znanych. Dobrze orientować się w tej dżungli ¨przepisów¨potrafią jednak tylko ci, którzy mieszkają w Tegucigalpie. I taką naszą ¨wtyką¨ była właśnie Kasia.
Kasia jest najbardziej w świecie sympatyczną blondynką, której usta lubią produkować słowa i nie potrafią przestać się uśmiechać. A swoim pięknym uśmiechem zarażają wszystkich dookoła. Ma serce ogromne jak stąd na koniec świata i chyba właśnie dlatego zrodził się w nim pomysł na `przyjazd do Hondurasu. Jej pobyt nie jest umotywowany turystycznie, Kasia jest wolontariuszką w honduraskim Domu Serca - katolickiej organizacji, której celem jest wspieranie potrzebujących poprzez modlitwę, obecność i rozmowę. Organizacja buduje i tworzy fizyczne domy, bardzo często w dzielnicach biedy, do których przyjeżdżają wolontariusze z całego świata na rok lub dłużej. Założenie jest takie, ze wolontariusze maja żyć na takim samym poziomie jak otaczający ich ludzie. Kupują więc proste składniki w sklepie, piorą ręcznie, żyją bardzo skromnie, ale i utrzymują swoją przestrzeń życiową w dużym porządku, żeby pokazywać sąsiadom że można inaczej. Mnóstwo czasu poświęcają na proste przebywanie z ludźmi. Chodzą po colonii (osiedlu), odwiedzają ludzi w domach, bawią się z dziećmi na ulicy, zapraszają dzieci do siebie, graja z nimi w piłkę lub malują. Starają się też pomagać w ramach swoich skromnych możliwości. Nie maja w tym celu żadnego zaplecza finansowego, dużo się jednak uśmiechają i rozmawiają, a to często wystarczy żeby znaleźć lekarza, który w wolnej chwili pomoże ubogiemu choremu w faweli, czy żeby znaleźć mamę, której dziecko wyrosło już z ciuszków i chętnie się nimi podzieli. Dodatkowo, raz w tygodniu odwiedzaj kobiety z wiezienia i osoby z domu starców.
Niezapomniane były nasze dni w Tegucigalpie. W Domu Serca nie ma oczywiście internetu, niemożliwością było więc szybkie skontaktowanie się z Kasią. Przez internet znaleźliśmy jednak adres kościoła, przy którym działa Dom Serca i się tam po prostu rano zjawiliśmy. Znaleźliśmy ludzi, którzy znają Kasię i mają do niej numer na komórkę, zadzwoniliśmy i okazało się że jest 5 minut od nas, ma cały dzień wolny i w ogóle to zostańcie i gdzie idziemy / jedziemy... No i zostaliśmy. Poza wycieczką do urokliwych kolonialnych miejscowości pod Tegucigalpą spędziliśmy trochę czasu na spacerach z Kasią po kolonii (naszym osiedlu). Dzieci namierzały ją przez kraty w oknach, szpary w drzwiach, wybiegały na ulice i biegły w jej kierunku, krzycząc "Kasza, kasza!". I podbiegały się po prostu przytulić. A ona każdemu z osobna poświęcała chwilę uwagi, zadawała osobiste pytania, nosiła na rękach, tuliła, rozśmieszała. Po czym jak odchodziliśmy na bok, tłumaczyła nam, kogo spotkaliśmy. Mama tej dziewczynki uciekła miesiąc temu do Stanów i zostawiła ją i jej brata z babcią. Mówi że po nią wróci, ale kto wie, jak się to skończy, jest tam przecież nielegalnie. Mama tamtej dziewczynki spędza całe dnie z chłopakami z gangu, pije, śmieje się, a wieczorem przychodzi do Domu Serca i prosi o jedzenie dla dzieci. Ci ludzie mieszkają w 11 osób w jednym 15 metrowym pokoju. Ten chłopiec nie poszedł znowu do szkoły bo poszedł pracować jako pomoc mechanika itd. Nic wielkiego nie robią wolontariusze z Domów Serca, a jednak w tych uściskach, zindywidualizowanej uwadze i zabawie jest tyle dobrego i w pewnym sensie wielkiego.
W czasie spacerów po "osiedlu" zaszliśmy tez do domu Doni Alma. Jego dostatniość jest ukryta za murami, lepiej dla ich bezpieczeństwa, bardzo wyróżnia się z otaczającego go biedoty. Mąż Pani Almy jest prawnikiem, mają piękny dom, który jednak jest trochę jak twierdza. Jak to się stało, że mieszkają w takim miejscu, a nie w jednej z "lepszych" dzielnic? Odpowiedz jest prosta - wybudowali się zanim rozrosła się fawela i nabrała swojego gangsterskiego charakteru. Dwójka ich dzieci wyemigrowała do Hiszpanii. Syn jest od ponad 1,5 roku bezrobotny, ale woli być bez pracy w bezpiecznej Hiszpanii niż z pracą w Tegucigalpie. Ciekawa jestem, ile jeszcze osób marzy o ucieczce z tego miasta?
Smutna jest sytuacja w Hondurasie. Jestem pewna, ze skrywa on tyle piękna i przekonałam się, że ludzie mają tam takie serdeczne serca. Rosnąca przestępczość tak jednak dużo bezpośrednio i pośrednio zabiera. Oby lepsze czasy nadeszły tam jak najszybciej.
Na drugą stronę rzeki "się nie idzie" |
W domu Doni Almy |
Stol w domu serca z laurkami dzieci na scianie |
Ze wszystkimi wolontariuszami i bardzo waznym samochodzikiem |
Kuchnia. Owoce i warzywa suszą się po moczniu w Cloroxie, ktory ma zabijac zarazki |
Na obiedzie w pupuserii |
Tegucigalpa |
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS
Proszę napiszcie mi w jaki sposób oni "myją" owoce i warzywa, pisałaś coć o cloroxie......
OdpowiedzUsuń55 yrs old Health Coach I Brandtr Marquis, hailing from Quesnel enjoys watching movies like Divine Horsemen: The Living Gods of Haiti and Foreign language learning. Took a trip to Archaeological Sites of the Island of Meroe and drives a Maxima. naucz sie tego teraz
OdpowiedzUsuń