Wynająć mała chatkę na białej plaży, taką małą malutką, najprostszą w świecie – zbitą z desek, z jakąś folią na dachu i liśćmi palmowymi, z mikro werandą, wyposażoną w środku tylko w łóżko. Wieczorem siedzieć na piasku przed chatką, z jakimś dobrym chmielowym napitkiem w ręku, słuchać szumu fal i nie myśleć o niczym. No może co najwyżej o tym, czy te kraby giganty wielkości mojego przedramienia nie wmaszerują do naszej chatki i nie zechcą przywitać się z Ignasiem. Wstawać rano, wystawiać buzie do słońca i patrzeć w morze, które dzięki słonecznym promieniom nabrało najbardziej turkusowego koloru. Okrążać wyspę, spacerując. Jeść codziennie świeże skarby morza – ryby, homary i krewetki i popijać je wodą z kokosa. Leżeć po południami w hamaku i patrzeć w niebo na zachodzące słońce. A wieczorem siedzieć na piasku przed chatką…
Takie miałam niewydumane marzenie, żeby w czasie tej drogi znaleźć się na chwilę w jakimś rajskim miejscu. Wiele wskazywało na to, że znajdziemy je na nikaraguańskich karaibskich Wyspach Kukurydzianych. Zapadła decyzja, jedziemy!
Na wyspy można dostać się na dwa sposoby. Pierwszym jest łatwy i powszechnie praktykowany – samolot, którym można turbo szybko katapultować się ze stolicy Managua na większą Wyspą Kukurydzianą. Drugim jest tarabanienie się drogami asfaltowymi i wodnymi wschodniej Nikaragui aż na wybrzeże, po czym przesiadka na statek i kolejne kilka godzin morskiej huśtawki. Brzmiało to żmudnie i skomplikowanie, ale i dawało możliwość poznania choć trochę wschodnich rubieży Nikaragui, zdecydowaliśmy się więc na lądowo-morską dwudniową aventurę!
Okazało się to mniej proste niż początkowo sądziliśmy. Samochodem dojechaliśmy najdalej jak tylko z napędem na jedną oś się dało, czyli do El Rama. Tam przesiedliśmy się na łódkę motorową, która nas i kilkanaście innych osób wiozła przez dwie godziny wodnym szlakiem do największej miejscowości na wybrzeżu – Bluefields. Moja kreatywność została wystawiona na dużą próbę – utrzymać Ignasia na kolanach przez 2 godziny bez możliwości ruszenia się o milimetr jest dużym wyzwaniem, ale udało się i nawet współpasażerowie wysiadali zaprzyjaźnieni z Ignasiem. W mieście musieliśmy zasięgnąć języka, jak to z tymi łódkami na Wyspy Kukurydziane jest. Bo oficjalnie łódka pasażerska jest jedna na tydzień. Są też jednak trzy łódki towarowe, które garstkę pasażerów również zabierają, ale do końca nie wiadomo kiedy między wyspami kursują. Jedna z nich miała odpływać następnego dnia – idealnie, płyniemy! Możecie zabrać się łódką, ale musicie w tym celu przeprawić się na drugą stronę zatoki, do El Bluff, tam jest port – powiedzieli nam mieszkańcy. A w El Bluff byłoby najlepiej gdybyście czekali w porcie od 4 rano, bo nigdy nie wiadomi kiedy dokładnie łódka przypłynie. Trochę słabo, ale za daleko już zabrnęliśmy, żeby rezygnować. Złapaliśmy pangę do El Bluff, a tam przechwycił nas w porcie Tiger, oferując pokój z łóżkiem i poranną pobudkę w momencie pełnej gotowości łódki na dalszy rejs a nie w sekundzie zawinięcia do portu na przeładunek towarów. W rezultacie w porcie pojawiliśmy się po 6, a nie o 4 rano, znaleźliśmy kawałek płaskiej powierzchni na łódce gdzieś pomiędzy stertą nawozów a lodówką i wypłynęliśmy w morze. Na tak małej łódce na morzu jeszcze mnie nie było, nie wiedziałam więc jak kiepsko może się człowiek czuć, jak buja. Nie wypłynęliśmy jeszcze ze spokojnej zatoki, a ja już cała sina marzyłam o tym by znajdować się w powietrzu. Podróży w czasie odbywać się jeszcze nie da, chcąc nie chcąc musiałam się pogodzić z kolejnymi pięcioma godzinami na bujającej Genesis. Z czasem okazało się nie z pięcioma, a z ośmioma, bo nasza łajba była najwolniejszą ze wszystkich na tej trasie, a początkowe morze było super spokojne w porównaniu z tym co się działo później w czasie deszczu. Aviomarin złagodził trochę perturbacje żołądkowe, a worki z nawozami okazały się super wygodnym łóżkiem i tak po ośmiu godzinach morskiego rollercoastera dobujaliśmy się na Dużą Wyspę Kukurydzianą. Czekała nas jeszcze jedna łódkowa przeprawa, na Małą Wsypę Kukurydzianą. Pikuś, pomyślałam sobie, 15 minutek taka wielką motorówką i będziemy. Dla mojego żołądka rzeczywiście był to pikuś, nie możemy jednak powiedzieć, że była to sucha jazda. Wszyscy wyszliśmy z łódki jak po mocnym prysznicu, bo nasza turbo motorówka na wszystkich falach wystrzeliwała w powietrze, po czym z hukiem lądowała na wodzie, powodując wielki rozbryzg. Generalnie wniosek z naszej morskiej przeprawy jest taki, że najgorzej reaguję ja, a najlepiej Ignaś – fale usypiały go, a jak nie spał tryskał dobrym humorem. I dobrze.
Wyspy Kukurydziane to zupełnie inny nikaraguański świat. Ludzie ciemnoskórzy, język angielski, lub też dokładniej podobnie jak na Utili kreolski, a zegarki nie chodzą tu w czasie latynoskim tylko w jeszcze wolniejszym czasie karaibskim. Dzieci biegają na bosaka, na werandach seniorki i seniorzy spędzają dnie w fotelach bujanych, w domach rozbrzmiewa reagge i tak mija im w hamakowym trybie większość czasu. Szczególnie teraz, gdy druga obok kokosów gałąź lokalnej gospodarki – homary, mają okres ochronny na rozmnażanie się i ludzie zamiast wypływać na połów konstruują drewniane skrzynie na późniejszy transport. I czekają aż skończy się okres ochronny.
Czas mijał nam tak jak w tym marzeniu. Był domek i hamaki. Była pyszna rybka na obiad i długie spacery. Nawet nie sądziliśmy wcześniej że aż tyle czasu spędzimy na włóczeniu się po tej niewielkiej wysepce. Brak ścieżki zachęcił nas do przedzierania się przez gaje palmowe, krzaki i kamienisto-piaszczyste wybrzeże, żeby okrążyć wyspę. Tyle pięknych zatoczek dzięki temu odkryliśmy, aż chciało się chodzić więcej. Sielsko anielsko było na Małej Wyspie Kukurydzianej. I choć nie jest ona od dawna super dziewiczą karaibską wysepką zachowała na tyle dużo autentyczności i ustronności, że piękny czas można tam mieć.
W tranzycie z El Rama do Bluefields |
Na łódce towarowej... |
... byli też mniejsi pasażerowie niż Ignaś |
Port w Bluefields |
Nasza chatka |
Okrążając wyspę |
Siesta z bączkiem |
Zabawa taty z Ignasiem, bo raczej nie Ignasia z tatą |
Wracając z wysp łódką pasażerską |
Jest sezon na mango! Codziennie wracaliśmy ze spaceru z całą siatką nazbieranych mango - ulubionych owoców Ignaśka |
Czytam Waszą stronę od kilku miesięcy. Dziękuję Wam za chwile radości jakie mi dostarczacie.
OdpowiedzUsuńMorze, palmy i zachod slonca. Czego chciec wiecej? Piekna z Was rodzina!
OdpowiedzUsuńTeż się tam wybieramy w 2016 :)
OdpowiedzUsuń