Wjeżdżamy do Panamy. Do stolicy jeszcze ponad 600 km, do powrotu do Polski jeszcze daleko, ale można powiedzieć, że dotarliśmy do celu. Sentymentalnie? Troszkę. Jednak przez to, że dużo jeszcze świetnych dni jeszcze przed nami, tylko troszkę.
Wybieramy sobie kilka punktów na mapie, które chcemy jeszcze odwiedzić. Na sprzedaży skupimy się w Panama City, pierwsze kroki musimy wykonać jednak już teraz, żeby nie pozostać z kluczykiem do samochodu w kieszeni wchodząc do samolotu. Wystawiamy Toyotkę na portalach - craigslist i encuentra24, wyszukujemy wszelakie portale dla expatów i fora ludzi podróżujących własnym środkiem transportu, gdzie zamieszczamy ogłoszenie. Przygotowujemy też plan działania na wypadek, gdyby internet nie zadziałał. Najbardziej chcielibyśmy znaleźć kupca wśród obcokrajowców, ułatwiłoby to znacznie formalności i było znacznie tańsze - dla nas i potencjalnego nabywcy. Transfer własności pojazdu przećwiczyliśmy już w Kolumbii z motorem, photoshop wszystko za nas załatwił. Teraz moglibyśmy połączyć photoshopową opcję z legalną wizytą u notariusza i nasz czarny smok mógłby wracać spokojnie do ojczyzny. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę z tego, że jeśli tylko obniżymy cenę nasz samochód będzie super atrakcyjny dla lokalsów. Samochody w Panamie są drogie, Toyota 4Runner jest bardzo chodliwym i pożądanym modelem, wiele osób chciało ją od nas po drodze kupić, spodziewamy się więc w Panamie podobnej reakcji. Żeby dotrzeć do Panamczyków z naszym produktem, postanawiamy skorzystać z podpatrzonego lokalnie sposobu - wywieszki "na sprzedaż".
Na pomysł z wywieszką wpadamy w Boquete, miejscu uznanym przez amerykańskie czasopismo za jedną z najlepszych destynacji do życia na emeryturze = miejscu, w którym angielski słyszymy częściej niż hiszpański. Poza mocno expackim charakterem Boquete to takie trochę panamskie Zakopane, choć w sumie nie wiem czy nie krzywdzę stolicy polskich Tatr, jeśli chodzi o piękno okolicy. Nie wiem i się nie dowiem. Cała okolica spowita jest grubą warstwą chmur, nie widać wierzchołka najwyższego szczytu Panamy - wulkanu Baru. Ba, poza czubkami drzew nie widać właściwie nic, co wyżej. Znacznie mniejsza wilgotność powietrza i brak rozleniwiającego upału [nareszcie! wiwat bluzka z długim rękawem!] zachęcają nas do wybrania się w góry, pomimo braku widoków. Póki nie pada i tak jest super - myślimy sobie, pakujemy plecaki i ruszamy na Sendero Los Quetzales. 3 minuty po opuszczeniu samochodu niebo zaczyna spuszczać wodę na ziemię. Cooo tam taka mżawka - myślimy sobie i idziemy dalej. I powiem Wam, że w sumie cieszymy się z tego, ze pada. Zieleń przyjmuje swój najbardziej soczysty wymiar. Liście wyglądają jakby ktoś je olejem posmarował, lśnia i błyszczą zielenią. Widoków może i spektakularnych nie mamy, ale maszerujemy przed siebie jak botanicy, tryskając dobrym humorem. Miny trochę nam rzedną jak wracamy do namiotu. Zapomnieliśmy zamknąć drzwi. Złoty medal beztroski dla nas. Wieczór sam się zaplanował, spędzimy go na suszeniu suszarkami karimat! A jaką atrakcją jest suszarka dla Ignasia, bardzo interesującą okazuje się być nowością.
Od pomysłu z wywieszką do realizacji przechodzimy prawie natychmiast. Kupujemy w sklepie bardzo profesjonalną tabliczkę "Se vende / for sale", piszemy nasz numer telefonu i przyklejamy do tylnej szyby. Nie mijają dwie minuty, a na wolne miejsce koło naszego samochodu zajeżdża dwóch mężczyzn. Pytają, czy samochód dalej jest na sprzedaż. I wyrażają swoje wielkie zainteresowanie zakupem... Szczena w dół. Jaki internet! Lokalne sposoby sprawdzają się najlepiej!
Dopiero wjechaliśmy do Panamy, chcieliśmy dojechać do stolicy, zahaczając jeszcze o kilka miejsc po drodze. Mimo, że chodzi nam po głowie sprzedaż samochodu intensywnie, nie w smak nam go już teraz sprzedawać. Jesteśmy w związku z tym dosyć lakonicznymi i mało entuzjastycznymi sprzedawcami. Im my bardziej przybieramy gębę sprzedawczyni w sklepie Społem za komuny, tym Miguel bardziej podpala się na zakup naszego samochodu. Nie mamy zielonego pojęcia na temat formalności związanych ze sprzedażą zagranicznego auta na lokalnym rynku. Czujemy tylko nosem, że ten proces nie może być łatwy. Miguel ma pojęcie mniejsze od nas, ale mówi, że to nie problem. On się zaraz wszystkiego dowie i do nas za 3-4 godziny oddzwoni. Jak mówi, tak robi. 4 godziny później spotykamy się w David i Miguel wita nas opowieścią z całym łańcuszkiem wizyt w urzędach. Jego zaangażowanie nas ujmuje. A co jak nie znajdziemy tak zaciętego kupca? Bez samochodu też da się podróżować. Wręcz zaczyna być nam to na rękę, bo na horyzoncie pojawia się świetna okazja na spędzenie tego pozasamochodowego czasu.
Największym wyzwaniem jest dogadanie się co do ceny. Miguel ustalił, że zanim zarejestruje samochód w Panamie musi opłacić cło, sięgające w naszym przypadku 2/3 wartości samochodu. Biznes zostaje przybity, karteczka "se vende / for sale" dzień po naklejeniu usunięta i pozostaje nam tylko domknięcie formalności. Tylko? To słowo pasuje do biurokracji nowozelandzkiej, tu rzeczywistość jest zgoła odmienna. Miguel wozi Miguela od urzędu do urzędu i schody rosną. Nie ma nic, czego nie dałoby się przeskoczyć, wszystko wymaga jednak czaaaassssuuuuu. A my nie chcemy spędzać w tym mieście kolejnych dni, bo nam się tu mówiąc wprost nie podoba. Najwięcej "problemów" jest w urzędzie celnym. Okazuje się jednak, że i problem czaaaasssssuuuuu jest do skrócenia. Sposób? Na Ignasia. Michał wyciąga z rękawa historię o chorobie skórnej Ignasia i konieczności nagłego opuszczenia tropikalnego klimatu. Argument działa. Szefowa w urzędzie celnym łapie haczyk i otwiera nam inne drzwi. "Sprawy" udaje się domknąć w przeciągu jednego długiego dnia.
Pozostaje jeszcze temat naszych bagaży. Co tu dużo mówić - rozrośliśmy się. BARDZO. Samochód, duży bagażnik dał nam wygodę, która stała się pułapką. Kilogramy jedzenia dla Ignasia, zapasy pieluch, dostane zabawki, kupione drobiazgi, ciuszki, miliard dupereli. Jak tu się spakować z powrotem do walizki i plecaka? Grzebiemy, przebieramy, sortujemy. Staramy się pozbyć sentymentów najbardziej jak tylko potrafimy. Wciąż jednak jest tego za dużo. Ogromną paczkę dostaje od nas Senora babcia - właścicielka naszego chwilowego domku. Pozostałe rzeczy postanawiamy zapakować w paczkę. Ileż jest z tym zabawy... Trzeba zdobyć karton, ale nie byle jaki, odpowiedni. Taki, który zmieści nietypowe wymiary naszych niektórych skarbów, nie pozostawiając jednocześnie pustego powietrza w środku. Spakowanie paczki to nie koniec! Trzeba jeszcze ją wysłać. Michał jedzie na pocztę z paczkami dwoma, bo ostatecznie do jednej się nie zmieściliśmy, a ja zostaję z Ignasiem. Wraca po ponad 3 godzinach. Myślicie sobie, co za filozofia - oddać paczkę do okienka, zaadresować, zapłacić i po sprawie? Nic z tych rzeczy. O wysyłaniu paczek z różnych miejsc na świecie można by książkę napisać. Uśmiać się można z tych lokalnych pocztowych zwyczajów do łez. W Panamie wygląda to tak, ze każdy wysyłany karton musi zostać owinięty w szary papier. Brzegi papieru muszą zostać podklejone najgorszym w świecie klejem. Taśma klejąca? PROHIBIDO! Wyobraźcie sobie teraz Michała opakowującego dwie wielkie paczki szarym papierem z klejem, który ma tyle wspólnego z klejeniem co miód. Michała - wielkiego mistrza zajęć plastycznych. :D Ale udało się mu, miał w końcu pomagiera w postaci brata Miguela, równie sprawnego. Po tym jak paczka została oklejona zostało tylko naklejenia znaczka. Nie jednego. Kilkuset. Bo na poczcie dysponują tylko nominałem 40centów, a nasze paczki cóż, tanie nie były...
I to by było kochani na tyle. Nie mamy samochodu, dalej jedziemy przed siebie z walizką, plecakiem dużym, plecakiem średnim, plecakiem małym, łóżeczkiem, fotelikiem samochodowym, torebką, aparatem fotograficznym, gitarą i Ignasiem - autobusami ;) Będzie zabawa.
Magda
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS