Czytaliście o moim marzeniu spędzenia kilku dni w chatce na pustej rajskiej karaibskiej plaży? Michał poszedł w swoich planach dalej.
Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Polski Michał chciał zakończyć
naszą podróż na żaglówce płynącej z Panamy do Kolumbii przez Wyspy San Blas. Chciał
usypiać w rytmie bujających fal. Budzić się rano u brzegu pocztówkowo-pięknych
wysp. Skakać do wody prosto z pokładu i płynąć na plażę z maską i rurą.
Odwiedzać wioski niezależnych Indian Kuna. A wieczorami jeść świeżo złowione
ryby. I nieustannie czuć na twarzy słoną morską bryzę i szum wiatru. Wydawało
mi się to wtedy czystym szaleństwem. Z rocznym non-stop ruszającym się
dzieckiem, na bujającym morzu w bardzo ograniczonej przestrzeni? Ze mną
wymiotującą przez 5 dni przez wielką chorobę morską? Pięknie byłoby zobaczyć
kilka wysp archipelagu San Blas, ale kilkudniowy rejs po morzu nie mieścił mi
się wtedy w głowie.
Do czasu.
Ignaś robi dopiero pierwsze samodzielne kroki i nie jest tak,
że opanowanie go na małej przestrzeni przez kilkanaście nawet godzin wykracza
poza nasze możliwości. Na łódce nie musi siedzieć przywiązany w foteliku więc i
tak w sumie jest łatwiej niż bywało w samochodzie. Kajuta na łódkach morskich
bywa spora, możemy siedzieć w niej w czasie płynięcia cały czas, wyeliminowując
ryzyko, że Ignaś wymaszeruje za burtę. Po całodniowym transporcie łódką na
Wyspy Kukurydziane przekonaliśmy się, ze choroba morska Ignasia nie dotyczy, a
na mnie świetnie działają lokalne tabletki. Michała marzenie stało się w między
czasie naszym wspólnym. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko znalezienie
odpowiedniej łódki.
Rejsy żaglówkami z Panamy do Kolumbii [lub z powrotem] są
bardzo popularną forma przedostania się z Ameryki Centralnej do Południowej [i
odwrotnie]. Po morzach podróżuje mnóstwo ludzi wykorzystując siłę wiatru, co
jakiś czas zatrzymując się w miejscach, w których można dorobić. Odcinek
pomiędzy Panamą i Kolumbią jest świetnym miejscem dla właścicieli łódek do
podreperowania budżetu przed dalszym rejsem – Panamę oddziela od Kolumbii tzw. Darien
Gap, teren zajęty przez narkoprzemytników, bez łatwo dostępnych przejść
granicznych. Naturalną więc drogą jest morze lub powietrze. Najłatwiej jest
znaleźć łódkę poprzez jedną z licznych agencji turystycznych operujących w
Panama City lub w Cartagenie. Na wiele żaglówek zabieranych jest jednak za dużo
ludzi, płynięcie na zatłoczonej łódce w klimacie wprost z najbardziej
backpackarskiego hostelu było niekoniecznie tym, o czym marzyliśmy. Bardziej
kameralne oferty najłatwiej jest znaleźć w porcie, do tego potrzeba jednak czasu,
a my pod koniec podróży mieliśmy już dni mocno ograniczone. Nie mogliśmy
znaleźć przez internet żadnej korzystnej opcji, wizja morskiego żeglowania
pomiędzy karaibskimi wysepkami zaczęła się więc oddalać i byliśmy już bliscy
porzucenia naszego pomysłu. Okazja spadła nam wtedy z nieba.
Kiedy okazało się, że sprzedaliśmy samochód nieoczekiwanie
szybko i będziemy wkrótce w Panama City, wysłaliśmy kilka zapytań na Couchsurfingu.
Jedno z nich do pary mieszkającej na łódce, która nie tylko gotowa była nas
przyjąć, ale i zaoferowała nam przepłynięcie z Portobelo do Sapzurro w
Kolumbii. Pełne 5 dni rejsu u bardzo doświadczonego kapitana przez Wyspy San
Blas wzdłuż linii brzegowej z ominięciem wzburzonego morza w drodze do
Cartageny, dokąd płynie większość łódek. IDEAŁ. Nie dość, że zobaczymy wyspy
nie odwiedzane przez inne łódki, to jeszcze zakończymy nasze płynięcie w
kameralnym gronie w pięknym Sapzurro, w którym rozpoczynaliśmy naszą
południowo-amerykańską przygodę. Nie mogliśmy z tego nie skorzystać.
Do Portobelo dotarliśmy dzień przed wypłynięciem, byliśmy umówieni z Beatą, polską kapitanką pływającą z Panamy do Kolumbii SV Luka. Ze spotkania nic nam niestety nie wyszło, bo jej łódka odmówiła posłuszeństwa w drodze powrotnej z Cartageny. Mieliśmy więc sporo czasu na uzupełnienie braków w zapasach, spotkane z Danielem naszym francuskim kapitanem i zalogowanie się na łódce Basta, która na 5 nocy stała się naszym domem. Basta okazała się zgrabną 11-metrową żaglówką z przestrzenią wspólną i dwoma kajutami. Nam przypadła ta mniej bujająca, co by Ignaś mógł lepiej spać. Pozostali załoganci podzielili się pozostałym łóżkiem i kanapą w naszej łódkowej jadalni. Bo właśnie. Koniecznym jest dodanie, że nasze dni mieliśmy współdzielić poza kapitanem z trzema podróżującymi po świecie z plecakami chłopakami – Francuzem, Niemcem i Amerykaninem.
Basta zaparkowana gdzieś na San Blas |
Kapitan i jego łódka |
Do Portobelo dotarliśmy dzień przed wypłynięciem, byliśmy umówieni z Beatą, polską kapitanką pływającą z Panamy do Kolumbii SV Luka. Ze spotkania nic nam niestety nie wyszło, bo jej łódka odmówiła posłuszeństwa w drodze powrotnej z Cartageny. Mieliśmy więc sporo czasu na uzupełnienie braków w zapasach, spotkane z Danielem naszym francuskim kapitanem i zalogowanie się na łódce Basta, która na 5 nocy stała się naszym domem. Basta okazała się zgrabną 11-metrową żaglówką z przestrzenią wspólną i dwoma kajutami. Nam przypadła ta mniej bujająca, co by Ignaś mógł lepiej spać. Pozostali załoganci podzielili się pozostałym łóżkiem i kanapą w naszej łódkowej jadalni. Bo właśnie. Koniecznym jest dodanie, że nasze dni mieliśmy współdzielić poza kapitanem z trzema podróżującymi po świecie z plecakami chłopakami – Francuzem, Niemcem i Amerykaninem.
Daniel był, a właściwie jest, nie tylko świetnym kapitanem,
ale i człowiekiem, z którym można było gadać bez końca. Ma niecałe 50 lat,
jeździ po świecie pół swojego życia, głównie z pomocą żagli. Mnóstwo widział, a
jeszcze więcej usłyszał, bo podobnie jak jego żona jest dziennikarzem i
reporterem, łączy w swoim życiu to co kocha najbardziej – żagle, morze i
podróże z wnikliwym wgryzaniem się w interesujące go tematy i pokazywaniem ich
światu słowem i obrazem. Poza reportażami i publikacjami dla francuskiej gazety
Le Monde Diplomatique wspólnie z Cecilią piszą książki. Napisali między innymi
książkę o współczesnej Wenezueli i kryzysie w Argentynie. W obu przypadkach
przenieśli się na długie miesiące przechodzące w lata do danego kraju, mnóstwo
czytali, żyli z ludźmi, słuchali i pytali, żeby pokazać złożoność tematu z
najróżniejszych stron. Dalej przyznał zresztą, że jego największym idolem jest
Kapuściński i w swojej pracy stara się wzorować na swoim mistrzu. Poza
wypełnianiem naszego czasu ciekawymi historiami, Daniel woził nas pomiędzy
wyspami i raczył pysznymi potrawami, które prawie codziennie wyławiał z wody
zaraz przed wrzuceniem na ogień. Nie ma to jak kapitan Francuz, kulinarny
majstersztyk!
Z Portobelo na San Blas czekał nas kilkunastogodzinny nocny rejs.
Mieliśmy się nie najadać bo morze bywa nie najspokojniejsze. Dzięki właściwemu
nastawieniu nie tylko się nie najadłam ale i nafaszerowałam odpowiednimi
medykamentami, co by nie spędzić nocy z głową za burtą. Tabletki pomogły, noc i
tak jednak mieliśmy ciężką. Organizmy nie przyzwyczajone do bujania nie chciały
przejść w tryb spania, Ignaś budził się jak noworodek, a do tego burza z
bombowymi grzmotami i piorunami szalała cały czas nad naszymi głowami. Coś nam
się jednak oczy zmrużyć udało, bo następnego dnia obudziliśmy się w innym
świecie.
Otworzyłam oczy i pierwsze, co pomyślałam sobie: prawie nie
buja! Z zapuchniętymi oczami wygramoliłam się z łóżka, wszyscy spali. Po
cichutku poszłam więc do wyjścia zobaczyć, gdzie jesteśmy. Dookoła nas były
trzy zupełnie malutkie, po części bezludne wysepki, z białymi plażami i
miliardem kokosowych palm. Gdyby nie pochmurne niebo i lekka mgła unosząca się
nad wodą byłby to najbardziej rajski widok od czasów Fidżi. Archipelag San Blas
składa się z ponad 350 wysp, z których część w całości pokryta jest przez wioski Indian Kuna, a
pozostałość tworzy wielką gromadę niezamieszkałych i zupełnie rajskich wysepek.
Nasze pierwsze dni mieliśmy spędzić w tym zupełnie sielankowym fragmencie
archipelagu.
Plaża, łódka, woda, plaża, łódka, woda i tak w kółko, wcale
nie do znudzenia. Albo spacer dookoła wyspy po plaży, zbieranie najróżniejszych
muszelek i kawałków rafy, jedzenie świeżo złowionego rybnego ceviche na
pokładzie, skoki do wody z maską i rurą i podglądanie rybiego świata, po czym
powrót na plażę i budowa zamków z piasku, pluskanie w wodzie i popijanie wody z
kokosa. A wieczorem? Wyjazd na najmniejszą wyspę w okolicy z zaledwie jedną
palmą i popijanie rumu w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Albo leżenie
na pokładzie i patrzenie w gwiazdy i światło księżyca rzucające srebrzysty cień
na nierówną taflę wody.
Na wyspie z dwoma palmami |
Nasze żeglowanie mijało nam szybko i miło. Żeglowanie nie
jest w sumie najlepszym słowem, bo o tej porze roku nie ma z reguły wiatru i
tylko jednego dnia udało nam się płynąć z wykorzystaniem żagli. Większość
godzin spędziliśmy na katarynie, nie tak być miało, ale cóż. Fale zdaniem
naszego kapitana były większość czasu nieduże, wystarczyły mi jednak, żeby
nabrać wielkiego podziwu dla tych, którzy na morzach spędzają długie miesiące
lub też lata. Ja większość czasu spędziłam leżąc, ograniczając walkę z falami
do wizyty w kibelku, a co jak trzeba na morzu normalnie żyć, gotować, sprzątać,
pełnić nocne wachty? To trzeba po prostu kochać.
Z bezludnej części San Blas przenieśliśmy się na wyspę w
całości zajętą przez wioskę Indian Kuna i spędziliśmy na niej półtora dnia. Dla
mnie były to jedne z najlepszych chwil od wylotu z Polski, przyczyna jest
prosta – na Mamitupu znaleźliśmy najczystszą w świecie serdeczność i piękną
autentyczność. Indianie Kuna przybyli na karaibskie wybrzeże wschodniej Panamy
z północnej Kolumbii w czasie konkwisty. Przyczyną były konflikty z Hiszpanami
i innymi plemionami zamieszkującymi podobne tereny. Początkowo mieszkali na
lądzie jednak plagi komarów, a może raczej chorób przez nie przenoszonych
zachęciły ich do przeprowadzki na wyspy. Dzisiaj ok 50 000 Indian Kuna
zamieszkuje w większość Wyspy San Blas. I pomimo że dom wybrali sobie bardzo
rajski i można by się spodziewać, że zachodnia ręka będzie próbowała go zagarnąć,
Indianie Kuna zachowali imponującą wprost niezależność. To oni wyznaczają
zasady, a że zależy im na zachowaniu własnej kultury, jasno stawiają granice i
chronią siebie samych przed homogenicznością. Źródło ich autonomii wypływa z
Kanału Panamskiego. W latach 20-tych XX wieku kiedy rząd w Panamie coraz dalej
posuwał się we ingerowaniu w porządek świata Kuna, Indianie wszczęli rebelię. A
ponieważ ostatnią rzeczą jaką chcieli Amerykanie była wojna w okolicach kanału
wymusili na panamskich politykach daleko idące ustępstwa. W społecznościach
Kuna obowiązuje lokalnie ustawione prawo i tak np. nie zakazano nabywanie ziemi
czy prowadzenia działalności komercyjnej przez osoby nie będące Indianami Kuna,
zabronione jest nurkowanie, a w Mamitupu kilka tygodni temu szef wioski
zabronił spożywania alkoholu widząc negatywny wpływ jaki procentowe trunki mają
na zarządzaną przez niego społeczność.
Wioska Mamitupu jest plątaniną wąskich ścieżek
poprowadzonych pomiędzy tradycyjnymi identycznymi domkami skleconymi z bambusa
i liści palmowych. Na pierwszy rzut oka wydawało nam się, że pusto w tej
wiosce. Nie przeszliśmy jednak pięciu kroków a na spotkanie z nami wylało się
pół domostwa. I tak co kilka domów, co zakręt, co szczelinę w ścianie. Z
niektórymi kończyliśmy rozmowy na ścieżce, inni zapraszali nas do domów. Magnesem
był oczywiście Ignaś. Kobiety skupione na swojej tradycyjnej roli i
uwielbiające z natury dzieci nie mogły się od niego oderwać i co chwilę służyły
radą w odczytywaniu Ignasiowych potrzeb i myśli. I tak Ignaś co chwilę lądował
w hamaku, na rękach, w kąpieli dla schłodzenia ciała, było mu śpiewane,
klaskane, był prowadzany za ręce do papug, psów, innych dzieci, częstowany
bananami, mango, innymi lokalnymi owocami, których nazw nie znamy. Początkowy
okołoignasiowy smalltalk otwierał nam co chwile możliwości długich rozmów,
mieliśmy jednak momentami dużą barierę językową. Mężczyźni prowadzą biznesy,
muszą więc mieć kontakt ze światem, a więc i po hiszpańsku mówią, podobnie jak
nastolatkowie, którzy przyswoili swój pierwszy język obcy w obowiązkowej
dzisiaj szkole. Maluchy i starsze kobiety nie potrafią jednak po hiszpańsku
powiedzieć ani słowa.
Mój pierwszy tatuaż ręką Indianki Kuna. Mam nadzieję, że kolejny będzie bardziej udany :P |
Indianie Kuna ujęli nas swoją otwartością, serdecznością i
gościnnością. Buzia w Mamitupu śmiała się sama, przekochani z nich ludzie.
Skromnie żyją, a wracaliśmy pod koniec dnia na łódkę z rękami pełnymi owocowych
prezentów dla Ignasia. Nie mamy dla Was jednak prawie w ogóle zdjęć z Mamitupu.
Indianie Kuna bardzo nie lubią aparatów i chociaż dzięki Ignasiowi niejedno zdjęcie
byłoby możliwe, z szacunku nie wyciągałam aparatu. I miałam dzięki temu jeszcze
lepsze chwile. Super jest czasami nie myśleć o tym jakie ujęcie byłoby fajne
tylko po prostu chłonąć świat własnymi oczami i uwieczniać rzeczywistość
wspomnieniami.
Więcej zdjęć:
San Blas |
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS
0 komentarze :
Prześlij komentarz