Planując naszą trasę do Azji
Centralnej zupełnie nie byliśmy świadomi jaki ciekawy kraj czeka
na naszej drodze. Turkmenistan. Ojczyzna dyktatora, który miał
naprawdę przeraźliwe poczucie humoru. Ale po kolei.
Starania o wizę
Turkmenistan jest zamknięty za świat
zewnętrzny jak mało które inne miejsce na ziemi. Władza
obcokrajowców nie lubi i tyle. Dlatego starania o wizę do łatwych
nie należą. O wizie turystycznej można zapomnieć. Nie to żeby
była nie do dostania. Jak najbardziej osiągalna jest, ale wymaga
wykupienia wycieczki po kraju i towarzystwa przewodnika przez cały
okres jej trwania. Droga to impreza, plus dla nas podróż z
przewodnikiem na karku przyjemności nie stanowi. Jedyną opcją jest
wiza tranzytowa, przyznawana na 3-7 dni. No więc pojechaliśmy do
turkmeńskiej ambasady w Teheranie spróbować naszego szczęścia. A szczęście trzeba w tym przypadku mieć niemałe, bo w momencie rozpoczęcia naszych starań o wizę, poziom odmów szacowany był przez portal caravanistan.com na 50% [na dzień dzisiejszy jest jeszcze gorzej, około 70% podań spotyka się z odmową].
Starania o wizę były klasycznym
popisem pelikanochomika. Ci co nas znają wiedzą czego się
spodziewać. No więc zaczęło się od dalece posuniętych starań.
Wydrukowaliśmy aplikację o wizę i wypełniliśmy ją wcześniej w
hotelu. Dwa formularze na każdą głowę, formularze trzystronicowe, pisania było od groma. Zdjęcia zrobiliśmy jeszcze w
Polsce, sprawdziliśmy dokładnie jak dojechać do ambasady w dzielnicy Tajrish. Mieliśmy wyjechać o 8 rano, żeby dotrzeć na miejsce z
dużą rezerwą czasu. Taki był plan, a wyszło jak zawsze.
Wyjechaliśmy późno, dobiegliśmy na miejsce z wywieszonymi
jęzorami po godzinie w komunikacji miejskiej 10 minut przed
zamknięciem ambasady. Na miejscu okazało się, że mieliśmy złe
formularze, a więc z wypełnianiem jedziemy od nowa. Szybko jednak
okazało się, że nie mamy po co się z tym spieszyć, bo zdjęcia
do aplikacji zostawiliśmy w hotelu. Następnego dnia pojechaliśmy
raz jeszcze. Zdjęć wszystkich nie znaleźliśmy, moje i Ignasia
gdzieś się zadziały, więc musieliśmy jeszcze po drodze zahaczyć
o jakiś punkt fotograficzny. Trudno znaleźć takie miejsce bardzo
bez umiejętności czytania farsi. Ale udało się! Znaleźliśmy
budkę fotograficzną w punkcie policyjnym. Tylko jak tu wytłumaczyć
Ignasiowi, że ma się patrzeć na wprost w czarny ekran. Zamknięte
oczy, głowa w prawo, głowa w lewo. Próba za próbą, a czas
uciekał. Wybraliśmy najlepsze z kiepskich zdjęć i ruszyliśmy
pędem do ambasady. Znowu to samo 10 minut do zamknięcia ambasady.
Michał zaparkował więc auto centralnie przed drzwiami ambasady,
wybiegliśmy z samochodu, a równolegle do nas wybiegli z ambasady
jej pracownicy. Awantura. Wjechaliśmy w świeżo wylany cement,
zostawiając dwa głębokie ślady. Pokornie przeprosiliśmy, auto
wycofaliśmy, po czym Ignaś rozjechał cement swoimi autkami.
Olaboga! Przynajmniej jak nie dostaniemy wizy, będziemy wiedzieli z
jakiego powodu. Kilka im daliśmy. 10 dni później, pod Sziraz,
okazuje się, że wiza została nam przyznana! W życiu trzeba mieć
szczęście :)
Granica
Granica irańsko-turkmeńska to
prawdziwe zderzenie światów. Żegnają nas miłe, uśmiechnięte,
irańskie twarze, a witają też uśmiechnięte, ale i kłody pod
nogi rzucające. Tej linii przejść nie wolno, na tym metrze
kwadratowym auto zaparkować, tu stanąć, krok w prawo. Większość
celników jest naprawdę miła, ale są i tacy, których wyraz twarzy
jest identyczny jak Pana Władzy we Lwowie czy Sankt Petersburgu. Jak
Ci Sowieci nauczyli tego nieprzyjemnego wyrazu twarzy ludzi od Bugu po
Pacyfik? Oprócz nas, granicę przekracza może 3 Turkmenów, nie
wiem czy każdy ma asystę jednego pogranicznika, ale my mamy.
Wszystko odbywa się uprzejmie, nie ma żadnych nieprzyjemności, ale
sztywne zasady są i trzeba się ich trzymać. Najtrudniejszym
momentem jest rewizja naszego majątku w aucie. Michał ma wypakować
jego zawartość i przejrzeć ją z trzema celnikami, ja mam w tym
czasie zająć się dziećmi w nudnej hali granicznej lub poza nią,
już po turkmeńskiej stronie. Mija godzina, dwie, trzy. Trening
rodzicielskiej kreatywności duży. Po pieluchy do auta wolno wrócić
mi tylko w asyście. A i wydanie pozwolenia na odwiedzenie auta w
celu pobrania pieluch odbywa się gdzieś na najwyższym szczeblu. W
tym czasie celnicy oglądają nawet zdjęcia w Michała komórce,
zaglądają w różne szparki i szczelinki. Przy tym ruchu to pewnie
ich rozrywka dnia. Wszystko dalej odbywa się miło, tylko dlaczego
tyle to trwa....? Na koniec rewizji, jedynym przedmiotem, który chcą
nam zarekwirować jest dron. Zabroniony, bo może robić zdjęcia. Ostatecznie udaje nam się
wynegocjować rozwiązanie kompromisowe. Dron zostaje zamknięty w
sklepowej siatce w kwiatki, owinięty sznurkiem i zabezpieczony
pieczęcią. Celnicy mają zadzwonić do kolegów z granicy uzbeckiej
i poinformować o niedozwolonym ładunku, który przewozimy, a tamci
skontrolują, czy pieczęć jest nienaruszona. Usłużnie nam doradzają, by pakunek tak schować, by Ignaś pieczęci nie naruszył, bo inaczej Michał trafi za kratki. Wjeżdżamy do
Turkmenistanu! Oczywiście na granicy uzbeckiej nikt o naszej super
zabezpieczonej siatce nie słyszał, ale celnicy zademonstrowali, kto
tu rządzi.
Aszchabad
Z przejścia granicznego droga zjeżdża
stale w dół, aż wyprowadza nas na turkmeńską pustynię Kara-kum,
która zajmuje 80% powierzchni kraju. Na skraju pustyni, od strony Iranu, wita nas stolica Aszchabad – rezultat potężnego trzęsienia ziemi z 1948, które zrównało miasto z ziemią i wizji jednego z
najbardziej oryginalnych dyktatorów świata – Saparmurada
Nijazowa, czyliTurkmenbaszy– ojcem
wszystkich Turkmenów. Co to jest za straszne miejsce...
Wyobraźcie sobie stolicę, którą prezydent postanowił wybudować
od nowa, kierując się swoim marnym gustem i megalomanią. Wzdłuż
nienaturalnie szerokich alei stoją białe, marmurowe, monumentalne
szkaradztwa ze złotymi kopułami, zdobieniami i portretami
aktualnego prezydenta Gurbangulego Berdimuhamedowa. Starych budynków
już prawie nie ma. Jako niepasujące do koncepcji są konsekwentnie
wyburzane, żeby zrobić miejsce ich nowym, lepszym odpowiednikom.
Stare, poradzieckie bloki przechodzą również proces unifikacji z
białą brzydotą. Nie tylko elewacje, zmieniane są na … białe,
państwo wymienia również okna na szkło weneckie z niebieskim
odblaskiem. W końcu w przyszłym roku odbędą się w Aszchabadzie
Igrzyska Olimpijskie Azji, miasto musi lśnić na przyjazd gości.
Ludzie mówią, że rząd trochę przeinwestował z tą Olimpiadą.
Ceny ropy i gazu spadły na światowych rynkach, a to na nich stoi
potęga Turkmenistanu. Odświeżanie miasta utknęło w kilku
miejscach i są obawy, że całe miasto do przyszłego roku
konsekwentną bielą lśnić nie będzie. Po irańskim chaosie, ulice
sprawiają wrażenie kompletnie pustych. Jakbyśmy poruszali się po
mieście w Boże Narodzenie o świcie. W tym całym marmurowo-złotym
bezguściu na klimatyzowanych przystankach czekają
skośnookie Turkmenki. Ubrane w uroczo kolorowe sukienki, z dostojnie
zawiązanymi chustami na głowach. Piękny, orientalny akcent, na tle
tego architektonicznego bezguścia.
Straszny Pan
Pisząc o Aszchabadzie nie sposób nie
wspomnieć o Turkmenbaszy – autorze tej nie nazbyt urokliwej
przemiany. Za czasów jego rządów Turkmenistan trafiał na strony
światowych gazet, głównie z powodu jego kolejnych szalonych
pomysłów. Przytoczę Wam kilka z nich. Wyobraźcie sobie kraj,
którego przywódca zmienia dni tygodnia i miesiąca. Od tej pory
poniedziałek będzie dniem głównym, środa dniem dobrym a styczeń
będzie nazywał się tak samo jak prezydent. Jednym z głównych
świąt w kraju staje się Święto Melona, w końcu to bardzo ważny
i powszechnie spożywany w kraju owoc. Prezydent ingeruje w uzębienie
rodaków – złote zęby stają się zabronione, a przywódca w
oficjalnej przemowie do narodu zachęca do zaprzestania picia słodkiej
herbaty, od której zęby się psują i wymiany zębów na
porcelanowe. Są też tematy poważniejsze, za które zabiera się
głowa państwa. Turkmenbasza przelewa swoje złote myśli na papier,
tworząc dzieło Rukhnama, a w stolicy buduje kompleks budynków,
zwany centrum duchowym, w którym ludzie mogą zgłębiać jego
wypociny.*
- Czy wy naprawdę zaczęliście
mówić na wtorek dzień młody?
- No co ty! - odpowiedziała nasza
gospodyni z couchsurfingu – Nasz prezydent, na samym początku był
naprawdę dobrym prezydentem. Ale z czasem zaczął wariować.
Wymyślał różne śmieszne rzeczy, ale nikt nie traktował tego na
poważnie. Wtorek pozostał wtorkiem.**
Couchsurfing
No właśnie couchsurfing. Noc na
couchsurfingu w Aszchabadzie była naszym najlepszym turkmeńskim
doświadczeniem. Trafiliśmy do tak przemiłej rodziny i taaak dobrze
nam się z nimi rozmawiało, że nie ruszyliśmy się poza mury domu,
żeby cokolwiek zobaczyć. Aż szkoda, że wiza tranzytowa zmuszała
nas do opuszczenia Aszchabadu kolejnego dnia, ledwo wywlekliśmy się
z domu o 17. Bo nie dość, że przemiło było, tak czysto po
ludzku, to … nie mogliśmy oderwać się od talerzy... Przyjazd do
Turkmenistanu był zdecydowanie jak duży krok z powrotem, w stronę
Polski. Na śniadanie bułka, twaróg i rzodkiewka, na obiad rosół
albo barszcz, a wieczorem piwo i paluszki. Jezuniu, kubki smakowe w
buzi wariowały. Bo jakkolwiek jedzenie w Iranie nie byłoby smaczne,
to kubki nasze mają zakodowany jakiś specjalny, najbardziej
wyjątkowy smak dla tego co związane z domem. I nawet po miesiącu
najlepszego w świecie hinduskiego żarcia, wariujemy jak weźmiemy
do buzi kiszonego z pasztetem.
|
Z naszymi wspaniałymi gospodarzami. Przy stole |
|
I znowu przy stole |
|
Bo jak tu od niego odejść, jak na stole takie pyszności |
|
Aleje Aszchabadu. Zdjęć za pięknych nie mamy... |
|
Stare bloki w trakcie remontu, niebieskie szyby już są! |
|
A tu już po remoncie |
* Więcej o popisach Nijazowa możecie
przeczytać na przykład tu:
http://www.tygodnikprzeglad.pl/szalony-satrapa-aszchabadu/
** Aktualny prezydent zniósł niektóre śmieszne pomysły swojego poprzednika. Wtorek znowu jest wtorkiem.